Аннотация: Trzeci tom tak zwanej "Sagi o wiedźminie". Cztery krolestwa ogarnia wojenne szaleństwo. Piękna Filippa Eilhargt powołuje tajną lożę czarodziejek. Wiedźmina dręczą sny. Andrzej Sapkowski, arcymistrz światowej fantasy, po raz kolejny zaprasza do swej krainy Nigdy-Nigdy i przedstawia trzeci tom wychwalanej przez krytykę i uwielbianej przez czytelnikow wiedźmińskiej sagi. Geralt, wyleczony przez driady z ran odniesionych w czasie nieudanego puczu na wyspie Thanedd, wyrusza na poszukiwanie przeznaczonego mu Dziecka Niespodzianki. Oprocz nieodłącznego Jaskra, trubadura i domorosłego filozofa, do kompanii wiedźmina przystępują: pełna temperamentu łuczniczka Milva, nilfgaardzki rycerz — koszmar ze snow Ciri, ktorego poszukująnajlepsi szpiedzy Cesarstwa, sprytny gnom zwiadowca, pięciu rubasznych krasnoludow oraz noszący się staroświecko i pachnący intensywnie ziołami cyrulik — osobnik jakby nie z tej bajki. --------------------------------------------- Sapkowski Andrzej Chrzest Ognia Rozdział pierwszy Wowczas rzekła wrożka do wiedźmina: "Taką ci dam radę: obuj żelazne buty, weź do ręki kostur żelazny. Idź w żelaznych butach na koniec świata, a drogę przed sobą kosturem macaj, łzami skraplaj. Idź przez ogień i wodę, nie ustawaj, wstecz się nie oglądaj. A gdy już zedrą się chodaki, gdy zetrze się kostur żelazny, gdy już od wiatru i żaru wyschną twe oczy tak, że już ni jedna łza z nich wypłynąć nie zdoła, wowczas na końcu świata odnajdziesz to, czego szukasz i to, co kochasz. Być może." I Wiedźmin poszedł przez ogień, i wodę, wstecz się nie oglądał. Ale nie wziął ni butow żelaznych, ni kostura. Wziął tylko swoj miecz wiedźmiński. Nie posłuchał słow wrożki. I dobrze zrobił, bo to była zła wrożka. Flourens Delannoy , Bajki i klechdy W krzakach darły się ptaki. Zbocze parowu porastała gęsta, zbita masa jeżyn i berberysow, wymarzone miejsce do gniazdowania i do żeru, nic tedy dziwnego, że roiło się tam od ptactwa. Zawzięcie trylowały dzwońce, świergotały czeczotki i piegże, co chwila rozbrzmiewało też dźwięczne «pink-pink» zięby. Zięba dzwoni na deszcz, pomyślała Milva, odruchowo spoglądając na niebo. Nie było chmur. Ale zięby zawsze dzwonią na deszcz. Przydałoby się nareszcie trochę deszczu. Miejsce na wprost wylotu kotlinki było dobrym myśliwskim stanowiskiem, dającym niezłe szansę na udane polowanie, zwłaszcza tu, w Brokilonie, mateczniku zwierzyny. Władające potężnym obszarem lasu driady polowały niezmiernie rzadko, a człowiek jeszcze rzadziej odważał się tu zapuszczać. Tutaj żądny mięsa lub skor łowca sam stawał się obiektem łowow. Brokilońskie driady nie miały litości dla intruzow. Milva przekonała się kiedyś o tym na własnej skorze. Czego jak czego, ale zwierza w Brokilonie me brakowało. Jednak Milva tkwiła w zasadzce już ponad dwie godziny i nadal nic nie wychodziło na strzał. Polować z marszu nie mogła — panująca od miesięcy susza wysłała poszycie chrustem i liśćmi, trzeszczącymi przy każdym kroku. W takich warunkach tylko bezruch w zasadzce mogł zaowocować sukcesem i zdobyczą. Na gryfie łuku usiadł motyl admirał. Milva nie płoszyła go obserwując, jak składa i rozkłada skrzydełka, patrzyła rownocześnie na łuk, nowy nabytek, ktorym wciąż jeszcze nie przestała się cieszyć. Była zawołaną łuczniczką, kochała dobrą broń. A ta, ktorą trzymała w dłoni, była najlepszą z najlepszych. Milva miała w życiu wiele łukow. Uczyła się strzelać ze zwykłych jesionowych i cisowych, ale prędko zrezygnowała z nich na rzecz refleksyjnych laminatow, jakich używały driady i elfy. Elfie łuki były krotsze, lżejsze i poręczniejsze, a dzięki warstwowej kompozycji drewna i zwierzęcych ścięgien rownież o wiele «szybsze» od cisowych — wystrzelona z nich strzała dosięgała celu w czasie dużo krotszym i po płaskim torze, co w znacznej mierze eliminowało możliwość zniesienia przez wiatr. Najlepsze egzemplarze takiej broni, gięte poczwornie, nosiły wśrod elfow nazwę zefhar, taki bowiem runiczny znak tworzyły wygięte ramiona i gryfy łuku. Milva używała zefarow przez ładnych kilka lat i nie sądziła, by mogł istnieć łuk, ktory je przewyższał. Ale wreszcie trafiła na taki łuk. Było to oczywiście na Hrakim Bazarze w Cidaris, słynnym z bogatej oferty dziwnych i rzadkich towarow zwożonych przez żeglarzy najdalszych zakątkow świata, zewsząd, dokąd docierały fregaty i galeony. Milva, gdy tylko mogła, odwiedzała bazar i oglądała zamorskie luki. Tam właśnie nabyła łuk, o ktorym sądziła, że posłuży jej przez wiele lat — pochodzący Zerrikanii zefar wzmacniany szlifowanym rogiem antylopy miała za doskonały. Przez rok. Albowiem rok poźniej, na tym samym straganie, u tego samego kupca zobaczyła istne cudo. Łuk pochodził z dalekiej Połnocy. Miał łęczysko długie na sześćdziesiąt dwa cale, mahoniowy, dokładnie wyważony majdan i płaskie, laminowane ramiona, sklejone z zeplatających się warstw szlachetnego drewna, waHllaycn ścięgien i kości wielorybich. Od innych leżących obok kompozytow rożniła go nie tylko konstrukcja, ale i cena — i cena właśnie zwrociła uwagę Milvy. Gdy jednak, wzięła łuk do ręki i wyprobowała go, zapłaciła bez wahania i bez targow tyle, ile żądał handlarz. Czterysta novigradzkich koron. Rzecz jasna, nie miała przy sobie tej niebotycznej sumy — w targu poświęciła swoj zerrikański zefar, pęk sobolowych łupieży i przecudnej roboty elfi medalionik, koralową kameę w wianuszku rzecznych pereł. Ale nie żałowała. Nigdy. Łuk był niewiarygodnie lekki i wprost idealnie celny. Choć niezbyt długi, krył w kompozytowo — żyłowych ramionach nielichego kopa. Zaopatrzony w wypiętą na precyzyjnie podgiętych gryfach jedwabno-konopną cięciwę, przy dwudziestoczterocalowym naciągu dawał pięćdziesiąt pięć funtow mocy. Prawda, bywały łuki ktore dawały nawet osiemdziesiąt, ale Milva uważała te za przesadę. Wystrzelona z jej wielorybiej pięćdziesiątki piątki strzała pokonywała odległość dwustu stop w czasie pomiędzy dwoma uderzeniami serca, a na sto krokow miała aż nadto impetu, by skutecznie porazić jelenia człowieka zaś, jeśli nie nosił zbroi, przeszywała na wylot. Na zwierzęta większe od jelenia i na ciężkozbrojnych Milva rzadko polowała. Motyl odleciał. Zięby nadal darły się w krzakach. I nadal nic nie wychodziło na strzał. Milva oparła się barkiem o pień sosny, zaczęła wspominać. Ot tak, żeby zabić czasu. ***** Do jej pierwszego spotkania z wiedźminem doszło w lipcu, dwa tygodnie po wydarzeniach na wyspie Thanedd i wybuchu wojny w Dol Angra. Milva wrociła do Broklionu po kilkunastodniowej nieobecności, przyprowadziła resztki komanda Scoia'tael, rozbitego w Temerii podczas proby przedostania się na teren objętego wojną Aedirn. Wiewiorki chciały przyłączyć się do powstania wznieconego przez elfy w Dol Blathanna. Nie powiodło im się, gdyby nie Milva, byłoby po nich. Ale znalazły Milvę i azyl w Brokilonie. Zaraz po przyjeździe poinformowano ją, że Aglais pilnie oczekuje jej w Col Serrai. Milva zdziwiła się trochę. Aglais była przełożoną brokilońskich uzdrowicielek, a głęboka, pełna gorących źrodeł i jaskiń kotlina Col Serrai była miejscem uzdrowień. Usłuchała jednak wezwania, będąc przekonana, że chodziło jakiegoś leczonego elfa, pragnącego za jej pośrednictwem skontaktować się ze swym komandem. A gdy zobaczyła rannego wiedźmina i dowiedziała się, w czym rzecz, wpadła w istny szał. Wybiegła z groty z rozwianym, włosem i całą złość wyładowała na Aglais. — Widział mnie! Widział moją twarz! Czy pojmujesz, czym mi to grozi? — Nie, nie pojmuję — odrzekła chłodno uzdrowicielka. - to Gwynbleidd, Wiedźmin, Przyjaciel Brokilonu. Jest tu od czternastu dni, od nowiu. I jeszcze jakiś czas upłynie, zanim będzie mogł wstać i normalnie chodzić. Pragnie wieści ze świata, wieści o jego bliskich. Tylko ty możesz mu ich dostarczyć. — Wieści ze świata? Chybaś rozum straciła, dziwożono! Czy ty wiesz, co teraz dzieje się na świecie, za granicami twojego spokojnego lasu? W Aedirn trwa wojna! W Brugge, w Temerii i w Redanii zamęt, piekło, wielkie łowy! Za tymi, co rebelię wszczęli na Thanedd, gonią wszędy! Wszędy pełno szpiegow i an'giyare, jedno słowo nieraz wystarczy uronić, usta skrzywić, gdy nie trza, i już kat ci w lochu czerwonym żelazem zaświeci! A ja na przeszpiegi mam chodzić, dopytywać się, wieści zbierać? Karku nadstawiać? I dla kogo? Dla jakiegoś połżywego wiedźmina? — A co to on mi, brat albo swat? Iście rozumu zbyłaś, Aglais! — Jeśli masz zamiar wrzeszczeć — przerwała spokojnie driada — to idźmy dalej w las. Jemu potrzebny jest spokoj. Milva obejrzała się mimo woli na wylot jaskini, w ktorej przed chwilą widziała rannego. Kawał chłopa, pomyślała odruchowo, choć chudy, ale jedna żyła… Łeb biały, ale brzuch płaski niby u młodzika, widno, że trud mu za uchem, nie słonina i piwo… — On na Thanedd był — stwierdziła, nie zapytała. - Rebeliant. — Nie wiem — wzruszyła ramionami Aglais. - Saasjf Potrzebuje pomocy. Reszta mnie nie obchodzi. Milva żachnęła się. Uzdrowicielka znana była z niechęci do gadania. Ale Milva zdążyła już wysłuchać podobnych relacji driad ze wschodniej rubieży Brokilonu, więc działa już wszystko o wydarzeniach sprzed dwoch tygodni. O kasztanowłosej czarodziejce, ktora zjawiła się w Brokilonie w błysku magii, o przywleczonym przez nią kalece ze złamaną ręką i nogą. Kalece, ktory okazał się wiedźminem, znanym driadom jako Gwynbleidd, Biały Wilk. Początkowo, opowiadały driady, nie wiadomo było, co czynić. Pokrwawiony Wiedźmin na przemian krzyczał i mdlał, Aglais nakładała prowizoryczne opatrunki, czarodziejka klęła. I płakała. W to ostatnie Milva absolutnie nie wierzyła — a bo to widział kto kiedy płaczącą magiczkę? A poźniej przyszedł rozkaz z Duen Canell, od Srebrnookiej Eithne, Pani Brokilonu. Czarodziejkę odprawić, brzmiał rozkaz władczyni Lasu Driad. Wiedźmina leczyć. Leczono go. Milva widziała. Leżał w jaskini, w niecce pełnej wody z magicznych brokilońskich źrodeł, jego unieruchomione w szynach i na wyciągach kończyny spowite były gęstym kożuchem leczących pnączy conynhaeli i darni purpurowego żywokostu. Włosy miał białe niby mleko. Był przytomny, choć leczeni conynhaelą zwykle bez ducha leżą, bredzą, magia przez nich gada… — No? — beznamiętny głos uzdrowicielki wyrwał ją z zzadumy. - Jak tedy będzie? Co mam mu powiedzieć? — Żeby do wszystkich biesow poszedł — warknęła Milva, podciągając obciążony sakwą i myśliwskim nożem pas. - I ty też idź do biesa, Aglais. — Twoja wola. Nie przymuszę cię. — Prawaś. Nie przymusisz. Poszła w las, pomiędzy rzadkie sosny, nie oglądając się. Była zła. O wydarzeniach, jakie miały miejsce w pierwszy lipcowy now księżyca na ostrowie Thanedd, Milva wiedziała, Scoia'tael mowili o tym bez przerwy. Podczas zjazdu czarodziejow na wyspie doszło do rebelii, polała się krew, poleciały głowy. A armie Nilfgaardu, jakby na sygnał, uderzyły na Aedirn i Lyrię, zaczęła się wojna. A w Temerii, Redanii i Kaedwen skrupiło się wszystko na Wiewiorkach. Raz, bo podobno zbuntowanym czarodziejom na Thanedd przyszło w sukurs komando Scoia'tael. Dwa, bo te podobno jakiś elf czy też połelf żgnął sztyletem i zabił Vizimira, redańskiego krola. Rozwścieczeni ludzie wzięli się więc ostro za Wiewiorki. Wrzało wszędzie niby w kotle elfia krew płynęła rzeką… Ha, pomyślała Milva, może i prawda to, co kapłani bają, że koniec świata i dzień sądu bliski? Świat w ogniu, człowiek nie tylko elfowi, ale i człowiekowi wilkiem, brat na brata noż podnosi… A Wiedźmin do polityki się miesza — i do rebelii staje. Wiedźmin, ktoren przecie tylko od tego jest, by świat przemierzać i szkodzące ludziom monstra ubijać! Jak świat światem, nigdy Wiedźmin żaden ni do polityki, ni do wojaczki wciągać się nie dawał. Toć nawet taka bajka jest, o głupim krolu, co przetakiem wodę nosił, zająca chciał gońcem, a wiedźmina wojewodą uczynić. A tu masz, Wiedźmin w rokoszu przeciw krolom poszczerbiony, w Brokilonie przed karą kryć się musi. Iście, koniec świata! — Witaj, Mario. Drgnęła. Oparta o sosnę niewysoka driada miała oczy i włosy w kolorze srebra. Zachodzące słońce otaczało aureolą jej głowę na tle pstrokatej ściany lasu. Milva uklękła na jedno kolano, nisko skłoniła głowę: — Bądź pozdrowiona. Pani Eithne. — Władczyni Brokilonu zatknęła za łykowy pasek złoty nożyk o kształcie sierpa. — Wstań — powiedziała. - Przejdźmy się. Chcę z tobą porozmawiać. Długo szły razem przez pełen cieni las, mała srebrnowłosa driada i wysoka płowowłosa dziewczyna. Żadna nie przerywała milczenia. — Dawno nie zaglądałaś do Duen Canell, Mario. — Czasu nie stało. Pani Eithne. Do Duen Canell daleka od Wstążki droga, a ja… Przecież wiesz. — Wiem. Zmęczona jesteś? — Elfy potrzebują pomocy. Z twego rozkazu im przedy pomagam. — Na moją prośbę. — Iście. Na prośbę. — Mam jeszcze jedną. — Takem myślała. Wiedźmin? — Pomoż mu. Milva zatrzymała się i odwrociła, ostrym ruchem złamała zawadzającą gałązkę wiciokrzewu, obrociła ją w palcach, cisnęła na ziemię. — Od poł roku — powiedziała cicho, patrząc w srebrzyste oczy driady — głowę w hazard stawię, elfow z rozgromionych komand przeprowadzam do Brokilonu… Gdy wypoczną i z ran się wyleczą, nazad ich wywodzę… Mało tego? Nie dość uczyniłam? Co now na szlak ciemną nocą ruszam… Słońca się już lękam jak nietoperz albo puszczyk jaki… — Nikt nie zna leśnych ścieżek lepiej od ciebie. — W kniei nie dowiem się niczego. Wiedźmin ponoć chce, bym wieści zbierała, między ludzi pojechała. To rebeliant, na jego imię mają an'givare wyostrzone uszy. Mnie samej też nijak w miastach się pokazywać. A jak mnie kto rozpozna? Pamięć o tamtym żywa jeszcze, nie przyschła jeszcze tamta krew… Bo dużo było wtedy krwi. Pani Eithne. — Niemało — srebrne oczy starej driady były obce, zimne, nieprzeniknione. - Niemało, prawda to. — Jeśli mnie rozpoznają, na pal nawleką. — Jesteś rozważna. Jesteś ostrożna i czujna. — By wieści, o ktore Wiedźmin prosi, pozbierać, trza się czujności wyzbyć. Trza pytać. A teraz ciekawość niebezpiecznie objawiać. Jeśli mię pochwycą… — Masz kontakty. — Umęczą. Zakatują. Albo zgnoją w Drakenborgu… — A wobec mnie masz dług. Milva odwrociła głowę, zagryzła wargi. — Ano, mam — powiedziała gorzko. - Nie zapomnieć mi o tym. Przymknęła oczy, twarz skurczyła się jej nagle, usta drgnęły, zęby zwarły się silnie. Pod powiekami blado zaświeciło wspomnienie, upiornym, księżycowym blaskiem tamtej nocy. Wrocił nagle bol w kostce, ucapionej rzemienną pętlą pułapki, bol w stawach, dartych szarpnięciem. W uszach rozbrzmiał szum liści prostującego się gwałtownie drzewa… Krzyk, jęk, dzika, szaleńcza, przerażona miotanina i ohydne uczucie strachu, ktory spłynął na nią, gdy zrozumiała, że nie uwolni się… Krzyk i strach, skrzyp liny, rozfalowane cienie, rozkołysana, nienaturalna, odwrocona ziemia, odwrocone niebo, drzewa o odwroconych wierzchołkach, bol, krew tętniąca w skroniach… A o świcie driady, dookoła, wianuszkiem… Daleki srebrzysty śmiech… Kukiełka na sznurku! Huśtaj się, huśtaj, pacyneczko, głoweczką do dołu… I jej własny, lecz obcy, rzężący krzyk. A potem ciemność. — Iście, mam dług — powtorzyła przez ściśnięte zęby. - Iście, bom przecie wisielec odcięty z powroza. Poki życia, widzę, nie spłacić mi tego długu. — Każdy ma jakiś dług — powiedziała Eithne. - Takie jest życie, Mario Barring. Długi i wierzytelności, zobowiązania, wdzięczność, zapłata… Uczynić coś dla kogoś. A może dla siebie? Bo tak naprawdę, to zawsze płacimy sobie, nie komuś. Każdy zaciągnięty dług spłacamy sobie. W każdej z nas tkwi wierzyciel i dłużnik zarazem. Rzecz w tym, by zgodził się w nas ten rachunek. Przychodzimy na świat jako odrobina danego nam życia, potem wciąż zaciągamy i spłacamy długi. Sobie. Dla siebie. Po to, by w końcu rachunek się zgodził. — Bliski jest ci ten człek, Pani Eithne? Ten… Wiedźmin? — Bliski. Choć sam o tym nie wie. Wroć do Col Serrai, Mario Barring. Idź do niego. I zrob to, o co cię poprosi. ***** W kotlince zachrzęścił chrust, trzasnęła gałązka. Zabrzmiało głośne i gniewne «czek-czek» sroki, zięby zerwały się do lotu, migając białymi sterowkami. Milva wstrzymała oddech. Nareszcie. Czek-czek, zawołała sroka. Czek-czek-czek. Znowu trzasnęła gałązka. Milva poprawiła wysłużony, wytarty do połysku skorzany ochraniacz na lewym przedramieniu, ułożyła kiść ręki w przymocowanej do majdanu pętli. Z płaskiego kołczanu na udzie wyjęła strzałę. Odruchowo, z nawyku. sprawdziła stan brzeszczotow grotu i opierzenie. Kupowała brzechwy na jarmarkach — wybierając średnio jedną z dziesięciu, ktore jej oferowano — ale zawsze opierzała je sama. Większość dostępnych w handlu gotowych strzał. miała lotki za krotkie i ustawione prosto wzdłuż brzechwy, a Milva używała wyłącznie strzał opierzonych spiralnie, lotkami nie krotszymi niż pięć cali. Nałożyła strzałę na cięciwę i wpatrzyła się w wylot kotlinki, w zieleniejącą między pniami plamę berberysu, ciężkiego gronami czerwonych jagod. Zięby nie odleciały daleko, wznowiły dzwonienito. Chodź, kozko, pomyślała Milva, unosząc i napinając łuk. Chodź. Jestem gotowa. Ale sarny poszły parowem, w kierunku bagienka i źrodeł zasilających wpadające do Wstążki strumyki. Z kotliny wyszedł koziołek. Ładny, na oko ponad czterdziestofuntowy. Uniosł głowę, zastrzygł uszami, potem odwrocił się ku krzakom, skubnął listki. Stał korzystnie — tyłem. Gdyby nie pień zasłaniający cel, Milva strzelałaby bez zastanowienia. Nawet trafiając w brzuch, grot przeszyłby go i dosięgnął serca, wątroby lub płuc. Trafiając w udziec, rozwaliłby arterię, zwierzę rownież musiałoby paść w krotkim czasie. Czekała, nie zwalniając cięciwy. Kozioł znowu uniosł głowę, postąpił krok, wyszedł zza pnia — i nagle odwrocił się lekko przodem. Milva, utrzymując strzałę w pełnym naciągu, zaklęła w myśli. Strzał od przodu był niepewny — miast w płuco, grot mogł ugodzić w brzuch. Czekała, wstrzymując oddech, wyczuwając słony smak cięciwy kącikiem ust. To była jeszcze jedna wielka, wręcz nieoceniona zaleta jej łuku — gdyby używała broni cięższej lub wykonanej mniej starannie, nie zdołałaby tak długo trzymać jej w napięciu, nie ryzykując zmęczenia ręki i obniżonej precyzji strzału. Szczęściem, kozioł pochylił głowę, skubnął wystane z mchu trawy i obrocił się bokiem. Milva odetchnęła spokojnie, wymierzyła na komorę i delikatnie wypuściła cięciwę z palcow. Nie usłyszała jednak oczekiwanego trzasku łamanego przez grot żebra. Kozioł natomiast wyskoczył w gorę, wierzgnął i znikł przy wtorze chrupu suchych gałęzi i szumu potrącanych liści. Przez kilka uderzeń serca Milva stała nieruchomo, skamieniała niby marmurowy posąg leśnej boginki. Dopiero wowczas, gdy wszelkie odgłosy ucichły, odjęła prawą dłoń od policzka i opuściła łuk. Odnotowawszy w pamięci trasę ucieczki zwierza, usiadła spokojnie, oparła plecy o pień. Była doświadczoną łowczynią, kłusowała w pańskich lasach od dziecka, pierwszą sarnę położyła mając jedenaście lat, pierwszego rogacza czternastaka — na niebywale szczęśliwą łowiecką wrożbę — w dniu swych czternastych urodzin. A doświadczenie uczyło, że z pogonią za strzelonym zwierzem nigdy nie należało się spieszyć. Jeśli trafiła dobrze, kozioł musiał paść nie dalej niż dwieście krokow od wylotu kotlinki. Jeśli trafiła gorzej — a w zasadzie nie dopuszczała takiej możliwości — pośpiech mogł tylko sprawę pogorszyć. Źle strzelony ranny zwierz, nie niepokojony, po panicznej ucieczce zwolni i będzie szedł. Ścigany i płoszony zwierz będzie gnał na złamanie karku i nie zwolni aż za siodmą gorą. Miała więc co najmniej poł godziny. Wsadziła w zęby wyrwane źdźbło trawy i zamyśliła się znowu. Wspominała. ***** Gdy po dwunastu dniach wrociła do Brokilonu, Wiedźmin już chodził. Utykał lekko i nieznacznie zaciągał biodrem, ale chodził. Milva nie zdziwiła się — wiedziała o cudownych właściwościach leczniczych leśnej wody i zielska, zwanego conynhaelą. Znała też umiejętności Aglai's, nie raz była świadkiem błyskawicznego wręcz uzdrawiania rannych driad. A pogłoski o niebywałej odporności i wytrzymałości wiedźminow też nie były widać wyssane z palca. Nie poszła do Col Serrai zaraz po przybyciu, choć driady napomykały, że Gwynbleidd niecierpliwie wyglądał jej powrotu. Zwlekała celowo, wciąż była niezadowolona ze zleconej jej misji i chciała to zademonstrować. Odprowadziła do obozu elfy z przyprowadzonego komanda Wiewiorek. Rozwlekle zdała relację o wydarzeniach w drodze, ostrzegła driady przed szykowaną przez ludzi blokadą granicy na Wstążce. Dopiero gdy napomniano ją po raz trzeci, Milva wykąpała się, przebrała i poszła do wiedźmina. Czekał na nią na skraju polany, tam, gdzie rosły cedry. Przechadzał się, od czasu do czasu przysiadał, prostował się sprężyście. Widać Aglai's zaleciła mu ćwiczenia. — Jakie wieści? — spytał zaraz po powitaniu. Chłod w jego głosie nie zmylił jej. — Wojna chyba ku końcowi się ma — odrzekła, wzruszając ramionami. - Nilfgaard, powiadają, srodze Lyrię i Aedirn pogromił. Verden się poddało, a krol Temerii ułożył się z niligaardzkim cesarzem. A elfy w Dolinie Kwiatow własne krolestwo założyły. Wszelako Scoia'tael z Temerii i Redanii nie powędrowaly tam. Biją się nadal… — Nie o to mi szło. — Nie? — udała zdziwienie. - A, prawda. Tak, zawadziłam o Dorian, jakeś prosił, choć przyszło szmat drogi nadłożyć. A niebezpieczne nynie gościńce… Urwała, przeciągnęła się. Tym razem nie ponaglał jej. — Czy ow Codringher — spytała wreszcie — ktorego kazałeś mi odwiedzić, był twoim przyjacielem? Twarz wiedźmina nie drgnęła, ale Milva wiedziała, że zrozumiał z miejsca. — Nie. Nie był. — To dobrze — kontynuowała swobodnie. - Bo nie ma go już wśrod żyjących. Spłonął razem ze swą sadybą, został aby komin i poł frontowej ściany. Całe Dorian huczy od plotek. Jedni gadają, że ow Codringher uprawiał czarnoksięstwo i jady warzył, że z diabłem miał pakt, więc czarci ogień go pochłonął. Drudzy mowią, że wsunął nos i palce do niewłaściwej szpary, jako to miał we zwyczaju czynić. A komuś to nie w smak było, więc go zwyczajnie utrupił i podłożył ogień, by zatrzeć ślady. A ty jak myślisz? Nie doczekała się ani odpowiedzi, ani emocji na poszarzałej twarzy. Kontynuowała więc, nie rezygnując ze złośliwego i aroganckiego tonu. — Ciekawe jest, że ow pożar i zgon owego Codringhera w pierwszy lipcowy now miesiączka się zdarzyły, dokładnie jako i tumult na ostrowie Thanedd. Wypisz wymaluj, jakby kto się domyślał, że właśnie Codringher coś o ruchawce wie i że o detale będzie pytany. Jakby kto chciał mu zawczasu gębę na wieki zasznurować, jęzor oniemić. Co na to powiesz? Ha, widzę, nic nie powiesz. Małomownyś, tedy ja ci powiem: niebezpieczne są te twoje dzieła, te twoje przeszpiegi i wypytywania. Może ktoś oprocz Codringherowej rownież inne gęby i uszy chcieć zamknąć. Tak sobie myślę. — Wybacz mi — powiedział po chwili. - Masz rację. Naraziłem cię. To było zbyt niebezpieczne zadanie dla… — Dla niewiasty, tak? — szarpnęła głową, ostrym ruchem odrzuciła z ramienia wciąż jeszcze mokre włosy. - Toś chciał powiedzieć? Galant się znalazł! Zakarbuj sobie, że choć do sikania kucać muszę, moja kapota wilkiem, nie zającem podszyta! Tchorza mi nie zadawaj, bo mnie nie znasz! — Znam — powiedział cicho i spokojnie, nie reagując na jej złość i podniesiony głos. - Jesteś Milva. Przeprowadzasz do Brokilonu Wiewiorki, przedzierając się przez obławy. Znane jest mi twoje męstwo. Ale ja lekkomyślnie i samolubnie naraziłem cię… — Głupiś! - przerwała ostro. - O siebie się martw, nie o mnie. O dziewuszkę się martw! Uśmiechnęła się kpiąco. Bo tym razem twarz mu się zmieniła. Milczała z rozmysłem, czekała na dalsze pytania. — Co wiesz? — spytał wreszcie. - I od kogo? — Ty miałeś twego Codringhera — parsknęła, dumnie unosząc głowę — ja mam moich znajomkow. Takich, ktorzy bystre mają oczy i uszy. — Mow. Proszę, Milva. — Po ruchawce na Thanedd — zaczęła, odczekawszy chwilę — zawrzało wszędy. Łowy na zdrajcow się zaczęły. Osobliwie na tych czarodziejow, co za Nilfgaardem stali, jako i na innych sprzedawczykow. Niektorych ujęto. Inni zniknęli, kamień w wodę. Nie trza wielkiego umu, by zgadnąć, dokąd uszli, pod czyje skrzydła się schronili. Ale nie tylko na czarownikow i zdrajcow polowano. W rebelii na Thanedd zbuntowanym czarodziejom pomogło komando Wiewiorek, nimi sławny Faoiltiama przewodził. Szukają go. Rozkaz wydano, żeby każdego schwytanego elfa na męki brać, o komando Faoiltiamy pytać. — Kim jest ten Faoiltiama? — Elf, Scoia'tael. Jak mało ktory ludziom za skorę zalazł. Wielka cena jest za jego głowę. Ale nie tylko jego szukają. Szuka się też jakiegoś nilfgaardzkiego rycerza, ktoren na Thanedd był. I jeszcze… — Mow. — An'giyare o wiedźmina wypytują, imieniem Geralt z Rivii. I o dziewuszkę imieniem Cirilla. Tych dwoje przykazano żywymi brać. Pod gardłem to nakazano: obojgu ujętym włos z głowy spaść nie może, guz z sukni urwać się nie ma prawa. Ha! Drogi musisz być ich sercu, że tak się o twoje zdrowie troskają… Urwała, widząc wyraz jego twarzy, z ktorej raptownie zniknął nieludzki spokoj. Zrozumiała, że choć się starała, nie zdołała napędzić mu strachu. Przynajmniej nie o jego własną skorę. Niespodziewanie poczuła wstyd. — No, z tym pościgiem to przecie daremny ich zachod. - powiedziała łagodniej, ale wciąż z lekko drwiącym uśmiechem na wargach. - Ty w Brokilonie bezpieczny jesteś. A dziewczyny też żywej nie dostaną. Gdy gruzy na Thanedd przekopali, rozwaliny tej magicznej wieży, co się zawaliła… Hej, co tobie? Wiedźmin zatoczył się, oparł o cedr, usiadł ciężko przy pniu. Milva odskoczyła, przerażona bladością, ktora nagle pokryła mu twarz. — Aglais! Sirssa! Fauve! Do mnie, żywo! Zaraza, na umieranie mu się chyba zebrało! Hej, ty! — Nie wołaj ich… Nic mi nie jest — Mow. Chcę wiedzieć… Milva zrozumiała nagle. — Niczego nie naszli w rumowisku! — krzyknęła, czując, że też blednie. Niczego! Choć każdy kamień obejżeli i czary rzucali, nie znaleźli… Otarła pot z brwi, gestem powstrzymała nadbiegające driady. Chwyciła siedzącego wiedźmina za ramiona, pochyliła się nad nim tak, że jej długie jasne włosy spadły — na jego zbielałą twarz. — Źle pojąłeś — powtarzała szybko, nieskładnie, z trudem znajdując słowa w natłoku tych, ktore cisnęły się jej na usta. - To jeno chciałam rzec, że… Opacznie mnie pojąłeś. Bo ja… Skądże wiedzieć mogłam, że ty aż tak… Nie… tak chciałam. Ja jeno o tym, że dziewczyna… Że nie znajdą jej, bo bez śladu znikła, jak owi czarodzieje. Wybacz mi. Nie odpowiedział. Patrzył w bok. Milva zagryzła wargi, zacisnęła pięści. — We trzy dni wyjeżdżam z Brokilonu — powiedziała łagodnie po długim, bardzo długim milczeniu. - Niech jeno miesiączek pojdzie na uszczerb, niech nocki trochę ciemniejsze nastaną. Do dziesięciu dni wrocę, może wcześniej. Wnet po Lammas, w pierwszych dniach sierpnia. Nie turbuj się. Ziemię i wodę poruszę, ale wywiem się wszystkiego. Jeśli kto co wie o tej pannie, też będziesz to wiedział. — Dzięki, Milva. — Do dziesięciu dni… Gwynbleidd. — Jestem Geralt — wyciągnął dłoń. Uścisnęła bez zastanowienia. Bardzo silnie. — Jestem Maria Barring. Skinieniem głowy i cieniem uśmiechu podziękował za szczerość, wiedziała, że docenił. — Bądź ostrożna, proszę. Zadając pytania uważaj, komu je zadajesz. — Nie frasuj się o mnie. — Twoi informatorzy… Ufasz im? — Ja nikomu nie ufam. ***** — Wiedźmin jest w Brokilonie. Wśrod driad. — Tak przypuszczałem — Dijkstra splotł ramiona na piersi. - Ale dobrze, że to się potwierdziło. Milczał przez chwilę. Lennep oblizał wargi. Czekał. — Dobrze, że się potwierdziło — powtorzył szef tajnych — służb krolestwa Redanii, zamyślony, jak gdyby mowił do siebie. - Zawsze to lepiej, mieć pewność. Ech, gdyby jeszcze okazało się, że Yennefer jest z nim… Nie ma z nim czarodziejki, Lennep? — Słucham? — wywiadowca drgnął. - Nie, jaśnie panie. Nie ma. Co rozkażecie? Jeśli chcecie żywego, wywabię go z Brokilonu. Jeśli zaś milszy wam martwy… — Lennep — Dijkstra uniosł na agenta swe zimne, bladobłękitne oczy. - Nie bądź nadgorliwy. W naszym fachu nadgorliwość nigdy nie popłaca. A zawsze jest podejrzana. — Panie — Lennep zbladł lekko. - Ja jeno… — Wiem. Ty jeno pytałeś, co rozkażę. Rozkazuję: zostaw wiedźmina w spokoju. — Wedle rozkazu. A co z Milvą? — Ją też zostaw w spokoju. Na razie. — Wedle rozkazu. Czy mogę odejść? — Możesz. Agent wyszedł, ostrożnie i cichutko zamykając za sobą dębowe drzwi komnaty. Dijkstra milczał długo, zapatrzony w piętrzące się na stole mapy, listy, donosy, protokoły przesłuchań i wyroki śmierci. — Ori. Sekretarz uniosł głowę, chrząknął. Milczał. — Wiedźmin jest w Brokilonie. Ori Reuven znowu zachrząkał, odruchowo spoglądając pod stoł, w kierunku nogi szefa. Dijkstra zauważył spojrzenie. — Zgadza się. Tego mu nie zapomnę — warknął. - Przez dwa tygodnie nie mogłem przez niego chodzić. Straciłem twarz wobec Filippy, musząc jak pies skamleć i prosić o jej cholerne czary, bo inaczej kusztykałbym do dzisiaj. Coż, sam sobie jestem winien, nie doceniłem go. Najgorsze, że nie mogę mu się teraz zrewanżować, dobrać do jego wiedźmińskiej dupy! Sam nie mam czasu, a przecież nie mogę dla prywaty używać moich ludzi! Prawda, Ori, że nie mogę? — Hem, hem… — Nie chrząkaj. Wiem. Ach, do diabła, jak ta władza nęci! Jak kusi, by się nią posłużyć! Jak łatwo się zapomnieć, gdy się ją ma! Ale gdy się zapomni raz, końca nie ma… Czy Filippa Eilhart ciągle jeszcze siedzi w Montecalvo? — Tak. — Bierz pioro i kałamarz. Podyktuję ci list do niej. Pisz… Psiakrew, skupić się nie mogę. Co to za cholerne wrzaski, Ori? Co się tam dzieje na placu? — Żacy obrzucają kamieniami rezydencję nilfgaardzkiego posła. Zapłaciliśmy im za to, hem, hem, jak mi się zdaje. — Aha. Dobrze. Zamknij okno. Jutro niech żacy pojdą obrzucać filię banku krasnoluda Giancardiego. Odmowił mi ujawnienia kont. — Giancardi, hem, hem, przekazał znaczną sumę na fundusz wojenny. — Ha. Niech więc obrzucają te banki, ktore nie przekazały. — Wszystkie przekazały. — Ach, nudny jesteś, Ori. Pisz, powiadam. Umiłowana Fil, słońce moich… Cholera, ciągle się zapominam. Weź nowy arkusz. Gotow? — Tak jest, hem, hem. — Droga Filippo. Pani Triss Merigold martwi się pewnie o wiedżmina, ktorego teleportowała z Thanedd do Brokilonu, czyniąc z tego faktu głęboki sekret, nawet przede mną, co okrutnie mnie zabolało. Uspokoj ją. Wiedźmin ma się już dobrze. Już nawet zaczął wysyłać z Brokilonu emisariuszki z zadaniem szukania śladow księżniczki Cirilli, osobki, ktora tak Cię przecież interesuje. Nasz przyjaciel Geralt najwyraźniej nie wie, że Cirilla jest w Nilfgaardzie, gdzie sposobi się do ślubu z cesarzem Emhyrem. Zależy mi, aby Wiedźmin spokojnie siedział w Brokilonie, dlatego też postaram się, żeby ta wieść dotarła do niego. Napisałeś? — Hem, hem, dotarła do niego. — Od akapitu. Zastanawia mnie… Ori, wycieraj pioro, do cholery! Piszemy do Filippy, nie do rady krolewskiej, list ma wyglądać estetycznie! Od akapitu. Zastanawia mnie, dlaczego Wiedźmin nie szuka kontaktu z Yennefer. Nie chce mi się wierzyć, aby ten graniczący z obsesją afekt wygasł tak nagle, niezależnie od opcji politycznych jego ideału. Z drugiej strony, gdyby to Yennefer była tą, ktora dostarczyła Cirillę Emhyrowi i gdyby były na to dowody, to z chęcią bym sprawił, żeby Wiedźmin dostał je do ręki. Problem rozwiązałby się sam, pewien jestem tego, a wiarołomna czarnowłosa piękność nie byłaby pewna dnia ni godziny. Wiedźmin nie lubi, gdy ktoś dotyka jego dziewczynki, Artaud Terranova dowodnie przekonał się o tym na Thanedd. Chciałbym wierzyć, Fil, że nie masz dowodow zdrady Yennefer i nie wiesz, gdzie ona się ukrywa. Bolałoby mnie bardzo, gdyby się okazało, że to kolejny tajony przede mną sekret. Ja nie mam przed Tobą sekretow… Z czego się śmiejesz, Ori? — Z niczego, hem, hem. — Pisz! Ja nie mam przed Tobą sekretow, Fil, i liczę na wzajemność. Pozostaję z głębokim uszanowaniem, et caetera, et caetera. Daj, podpiszę. Ori Reuven posypał list piaskiem. Dijkstra usiadł wygodniej, zakręcił młynka kciukami splecionych na brzuchu dłoni. — Ta Milva, ktorą Wiedźmin wysyła na przeszpiegi — zagadnął. - Co możesz mi o niej powiedzieć? — Zajmuje się, hem, hem — chrząknął sekretarz — przerzucaniem do Brokilonu grup Scoia'tael rozbitych przez wojska temerskie. Wyprowadza elfy z obław i kotłow, umożliwiając im wypoczynek i ponowne sformowanie w bojowe komanda… — Nie racz mnie wiedzą powszechnie dostępną — przerwał Dijkstra. - Działalność Milvy jest mi znana, zamierzam ją zresztą wykorzystać. Gdyby nie to, dawno rzuciłbym ją na żer Temerczykom. Co możesz mi powiedzieć o niej samej? O Milvie jako takiej? — Pochodzi, jak mi się zdaje, z jakiejś zapadłej wsi w Gornym Sodden. Naprawdę nazywa się Maria Barring. Milva to przydomek, ktory nadały jej driady. W Starszej Mowie znaczy… — Kania — przerwał Dijkstra. - Wiem. — Jej rod to z dziada pradziada myśliwcy. Leśni ludzie, za pań brat z knieją. Gdy syna starego Barringa zatratował łoś, stary wyuczył leśnego rzemiosła corkę. Gdy zmarło mu się, matka ponownie wyszła za mąż. Hem, hem… Maria nie ładziła z ojczymem i uciekła z domu. Miała wtedy, jak mi się zdaje, szesnaście lat. Powędrowała na połnoc, żyła z polowania, ale leśnicy baronow nie umilali jej życia, samą tropili i szczuli niby zwierza. Zaczęła więc kłusować w Brokilonie i tam, hem, hem, dopadły ją driady. — I zamiast ukatrupić, przygarnęły — mruknął Dijkstra. - Uznały za swoją… A ona odwdzięczyła się. Zawarła pakt z Wiedźmą Brokilonu, ze starą Srebrnooką Eithne. Maria Barring umarła, niech żyje Milva… Ile ekspedycji załatwiła, zanim ci w Verden i Kerack połapali się? Trzy? — Hem, hem… Cztery, jak mi się zdaje… — Oriemu Reuvenowi ciągle coś się zdawało, choć pamięć miał niezawodną. - Było tego do kupy coś koło setki ludzi, tych najzajadlejszych do polowań na dziwożonie skalpy. A długo nie mogli się połapać, bo Milva czasem wynosiła jednego z rzezi na własnych plecach, a ocalony pod niebiosa wychwalał jej męstwo. Dopiero za czwartym razem, w Verden, jak mi się zdaje, ktoś się w czoło pacnął. Jakże to tak, zawrzaśli nagle, hem, hem, że przewodniczka, ktora ludzi na dziwożony skrzykuje, za każdym razem z życiem uchodzi? I wylazło szydło z miecha, że przewodniczka wiedzie, ale w potrzask, wprost pod strzały czekających w zasadzce driad… Dijkstra odsunął na brzeg biurka protokoł z przesłuchania, bo wydało mu się, że pergamin wciąż cuchnie izbą tortur. — I wtedy — domyślił się — Milva zniknęła w Brokilonie jak sen jaki złoty. Ale do dziś w Verden trudno o ochotnikow do wypraw na driady. Stara Eithne i młoda Kania dokonały niezłej selekcji. I oni ośmielają się twierdzić, że prowokacja to nasz, ludzki wynalazek. A może… — Hem, hem? — zachrząkał Ori Eeuven, zdziwiony urwanym zdaniem i przedłużającym się milczeniem szefa. — Może w końcu zaczęli uczyć się od nas — dokończył zimno szpieg, patrząc na donosy, protokoły przesłuchań i wyroki śmierci. ***** Gdy nigdzie nie dostrzegła farby, Milva zaniepokoiła się. Przypomniała sobie nagle, że koziołek zrobił krok w momencie strzału. Zrobił lub chciał zrobić — co na jedno wychodziło. Ruszył się, a strzała mogła trafić w brzuch. Milva zaklęła. Strzał w brzuch, przekleństwo i hańba dla łowcy! Pech! Tfu, tfu, złe licho! Szybko podbiegła do zbocza kotlinki, rozglądając się bacznie wśrod jeżyn, mchow i paproci. Szukała strzały. Zaopatrzona w grot o czterech brzeszczotach, wyostrzonych tak, że goliły włoski z przedramienia, wypuszczona z odległości pięćdziesięciu krokow strzała musiała przebić kozła na wylot. Dostrzegła, znalazła i odetchnęła z ulgą, splunęła trzykrotnie, rada z fartu. Niepotrzebnie się obawiała, ba, było lepiej, niż przypuszczała. Strzała nie była oblepiona kleistą i śmierdzącą treścią żołądka. Nie nosiła też śladow jasnej, rożowej i pienistej farby z płuc. Brzechwa była cała pokryta ciemną, bogatą czerwienią. Grot przeszył serce. Milva nie musiała się skradać ani podchodzić, nie czekał jej długi marsz po śladach. Kozioł bez wątpienia leżał martwy w gąszczu, nie dalej niż sto krokow od polanki, w miejscu, ktore wskaże jej farba. A postrzelony w serce kozioł musiał po paru skokach farbować, wiedziała więc, że znajdzie ślad z łatwością. Po dziesięciu krokach odnalazła trop, podążyła nim, ponownie pogrążając się w myślach i wspomnieniach. ***** Dotrzymała danej wiedźminowi obietnicy. Wrociła do Brokilonu nawet wcześniej, niż obiecywała, pięć dni po Święcie Żniw, pięć dni po nowiu, zaczynającym n ludzi miesiąc sierpień, a u elfow Lammas, siodmy, przedostatni sayaed roku. Przeprawiła się przez Wstążkę o brzasku, ona i pięciu elfow. Komando, ktore wiodła, liczyło początkowo dziewięciu konnych, ale żołdacy z Brugge cały czas szli ich tropem, trzy stajania przed rzeką wsiedli im na kark, przycisnęli, poniechali dopiero nad Wstążką, gdy w oparach świtu zamajaczył im Brokilon na prawym brzegu. Żołdacy bali się Brokilonu. To ich uratowało. Przeprawili się. Wycieńczeni, poranieni. I nie wszyscy. Miała dla wiedźmina wieści, ale była przekonana, że Gwynbleidd wciąż jest w Col Serrai. Zamierzała pojść do niego dopiero około południa, wyspawszy się jak należy. Zdumiała się, gdy nagle jak duch wyłonił się z mgły. Bez słowa usiadł obok, patrząc, jak mości sobie legowisko, układa derkę na kupie gałęzi. — Ależ ci pilno — powiedziała z przekąsem. - Wiedźminie, ja z nog lecę. Dzień i noc na kulbace, tyłka nie czuję, a przemoczona jestem do pępka, bośmy się świtem jako wilcy przez nadrzeczne łozy przedzierali… — Proszę cię. Dowiedziałaś się czegoś? — Dowiedziałam — parsknęła, rozsznurowując i zzuwając przemoczone, opierające się buty. - Z niewielkim trudem, bo o sprawie głośno. Że ta twoja panna taka persona, tegoś mi nie powiedział! Myślałam sobie, pasierbica twoja, chudziaczek jakiś, sierota przez los ukrzywdzona. A tu masz: cintryjska krolewna! Ha! A możeś i ty przebrany książę? — Mow, proszę. — Nie dostaną jej już w ręce krolowie, bo ta twoja Cirilla, jak się wyjawiło, z Thanedd prosto do Nilfgaardu uciekła, pewno wraz z tymi magikami, co zdradzili. A w Nilfgaardzie cesarz Emhyr z pompą ją przyjął. I wiesz co? Pono żenić się z nią zamyśla. A teraz daj mi odetchnąć. Chcesz, pogadamy, jak się wyśpię. Wiedźmin milczał. Milva rozwiesiła mokre onuce na rosochatej gałęzi, tak by znalazło je wschodzące słońce, szarpnęła klamrę pasa. — Rozdziać się chcę — burknęła. - Czego tu jeszcze stoisz? Fortunniejszych wieści chybaś się spodziewać nie mogł? Nic ci już nie grozi, nikt o ciebie nie pyta, przestali się tobą szpiedzy zajmować. A twoja dziewka wymknęła, się krolom, cesarzową będzie… — To pewna wiadomość? — Nynie nic nie pewne — ziewnęła, usiadła na barłogi — chyba to, że słoneczko co dnia niebem od wschodu na zachod podrożuje. Ale o nilfgaardzkim cesarzu i o krolewnie z Cintry musi prawdą być, co gadają. Głośno o niej. — Skąd ten nagły rozgłos? — Niby to nie wiesz! Ona wszak Emhyrowi w wianie szmat ziemi wniesie! Nie tylko Cintrę, po tej stronie Jarrugi też! Ha, toż i moja to będzie pani, bo ja z Gornego Sodden, a całe Sodden, pokazało się, jej lenno! Tedy, gdy w jej lasach jelonka zwalę a chycą mię, z jej rozkazu może powieszą… Ot, świat parszywy! Zaraza, oczy mi się same zamykają… — Jeszcze tylko jedno pytanie. Z tych czarodziejek… To znaczy, z tych czarodziejow, ktorzy zdradzili, ujęto ktoregoś? — Nie. Ale jedna magiczka, powiadają, życie sobie odebrała. Skoro po tym, gdy padł Vengerberg, a wojska kaedweńskie wkroczyły do Aedirn. Ani chybi ze zgryzoty albo ze strachu przed kaźnią… — W komandzie, ktore przyprowadziłaś, były luźne konie. Elfy dadzą mi ktoregoś? — Aha, pilno ci w drogę — mruknęła, owijając się derką. - Tak sobie myślę, że wiem, dokąd… Zamilkła, zdziwiona wyrazem jego twarzy. Nagle zrozumiała, że przyniesiona przez nią wieść wcale nie była fortunna. Nagle pojęła, że nic, całkiem nic nie rozumie. Nagle, niespodziewanie, znienacka poczuła chęć, by usiąść przy nim, zasypać go pytaniami, wysłuchać, dowiedział się, może coś poradzić… Gwałtownie zawierciła knykciem w kąciku oka. Jestem wycieńczona, pomyślała, śmierć przez całą noc deptała mi po po piętach. Muszę odetchnąć. Co mnie wreszcie obchodzą jego frasunki i troski? Co on mnie obchodzi? I ta dziewka? Do diabła z nim i z nią! Zaraza, całkiem mnie przez to wszystko sen odbieżał… Wiedźmin wstał. — Elfy — Dadzą mi konia? — powtorzył. — Bierz, ktorego chcesz — powiedziała po chwili. - Sam zaś lepiej w oczy nie leź. Przetrzepali nas na przeprawie, skrwawili… Jeno karego nie tykaj, bo kary moj… Czego tu jeszcze stoisz? — Dziękuję ci za pomoc. Za wszystko. Nie odpowiedziała. — Mam dług wobec ciebie. Jak go spłacę? — Jak? A tak, że precz pojdziesz sobie nareszcie! — krzyknęła, unosząc się na łokciu i szarpiąc gwałtownie derką. - Ja… Ja się wyspać muszę! Konia bierz… I jedź…Do Nilfgaardu, do piekła, do wszystkich biesow, mnie zajedno! Odejdź! Zostaw mnie w spokoju! — Spłacę, com winien — powiedział cicho. - Nie zaponmę. Może stanie się kiedyś tak, że ty będziesz potrzebowała pomocy. Oparcia. Ramienia. Krzyknij wtedy, krzyknij w noc. A ja przyjdę. ***** Kozioł leżał na skraju zbocza, gąbczastego od bijących źrodeł, gęsto zarośniętego paprocią, wyciągnięty, ze szklistym okiem wpatrzonym w niebo. Milva widziała wielkie kleszcze, wpite w jego jasnopłowy brzuch. — Będziecie musiały poszukać sobie innej krwi, robale mruknęła, zawijając rękawy i dobywając noża. - Bo ta już stygnie. Wprawnym i szybkim ruchem przecięła skorę od mostka aż do odbytu, zręcznie prowadząc ostrze obok genitaliow. Ostrożnie rozdzieliła warstwę tłuszczu, brocząc ręce do łokci, odcięła przełyk, wywaliła wnętrzności na wierzch. Rozdęła żołądek i pęcherz żołciowy w poszukiwaniu bezoarow. W magiczne właściwości bezoarow nie wierzyła, ale nie brakowało durniow, ktorzy wierzyli i płacili. Uniosła kozła i ułożyła go na leżącym opodal pniu, rozplatanym brzuchem ku ziemi, tak by krew mogła wyciekać. Wytarła ręce wiechciem paproci. Usiadła obok zdobyczy. — Opętany, szalony wiedźminie — powiedziała cicho, wpatrzona w wiszące sto stop nad nią korony brokilońskich sosen. - Wyruszasz do Nilfgaardu po twoją dziewuszkę. Wyruszasz na koniec świata, ktory stoi w ogniu, a nawet nie pomyślałeś o tym, by zaopatrzyć się w prowiant. Wiem, że masz dla kogo żyć. Ale czy masz z czego? Sosny, rzecz jasna, nie komentowały i nie przerywały monologu. — Tak sobie myślę — podjęła Milva, wydłubując nożem krew spod paznokci — że nie masz nijakich szans na odzyskanie tej twojej pannicy. Nie zdołasz dotrzeć nie tylko do Nilfgaardu, ale nawet do Jarugi. Tak sobie myślę, że nie dojedziesz nawet do Sodden. Tak sobie myślę, że śmierć ci pisana. Na twojej gębie zaciętej jest ona wypisana, z oczu twoich paskudnych spoziera. Doścignie cię śmierć, szalony wiedźminie, dopadnie cię rychło. No, ale dzięki temu koziołeczkowi nie będzie to przynajmniej śmierć głodowa. A to chyba też coś. Tak sobie myślę. ***** Na widok wchodzącego do sali audiencyjnej nilfgaardzkiego ambasadora Dijkstra westchnął skrycie. Shilard Fitz-Oesterlen, poseł cesarza Emhyra var Emreisa, miał zwyczaj prowadzić rozmowy w języku dyplomatycznym i uwielbiał wplatać w zdania pompatyczne językowe dziwolągi, zrozumiale tylko dla dyplomatow i uczonych. Dijkstra studiował w akademii oxenfurckiej i choć nie uzyskał tytułu magistra, znał podstawy nadętego uniwersyteckiego żargonu. Niechętnie jednak się nim posługiwał, bo w głębi duszy nie cierpiał pompy i wszelkich form pretensjonalnego ceremoniału. — Witam, ekscelencjo. — Panie hrabio — ukłonił się ceremonialnie Shilard Fitz-Oesterlen. - Ach, raczcie wybaczyć. Może już powinienem mowić: jaśnie oświecony książę? Wasza wysokość regencie? Wasza mość sekretarzu stanu? Na honor, wasza wielmożność, godności sypią się na was takim gradem, że doprawdy nie wiem, jak mam tytułować, by nie uchybić protokołowi. — Najlepiej będzie "wasza krolewska mość" — odrzekł skromnie Dijkstra. - Wiecie wszak, ekscelencjo, że to dwor czyni krola. A nieobcy jest wam zapewne fakt, że gdy ja krzyknę: "Podskakiwać!", to dwor w Tretogorze pyta "Jak wysoko?" Ambasador wiedział, że Dijkstra przesadza, ale wcale nie tak bardzo. Krolewicz Radowid był małoletni, krolowa Hedwig przybita tragiczną śmiercią męża, arystokracja zastraszona, ogłupiała, skłocona i podzielona na frakcje. W Redanii faktyczne rządy sprawował Dijkstra. Dijkstra tez trudu uzyskałby każdą godność, jaką by tylko zechciał. Ale Dijkstra żadnej nie chciał. — Wasza wielmożnośc raczyła mnie wezwać — powiedział po chwili ambasador. - Z pominięciem ministra spraw Zagranicznych. Czemu przypisać mam ten honor? — Minister — Dijkstra uniosł oczy ku powale — zrezygnował z funkcji ze względu na stan zdrowia. Ambasador poważnie skinął głową. Wiedział doskonale, że minister spraw zagranicznych siedział w lochu, a będąc tchorzem i idiotą, bez wątpienia wyznał Dijkstrze wszystko o swych konszachtach z nilfgaardzkim wywiadem już podczas poprzedzającego przesłuchanie pokazu narzędzi. Wiedział, że siatka zorganizowana przez agenta Vattiera de Rideaux, szefa cesarskiego wywiadu, została rozgromiona, a wszystkie nitki były w rękach Dijkstry. Wiedział też, że te nitki wiodły wprost do jego własnej osoby. Ale jego osobę chronił immunitet, a obowiązki zmuszały do prowadzenia gry do samego końca. Zwłaszcza po dziwnych zaszyfrowanych instrukcjach, niedawno przysłanych do ambasady przez Vattiera i koronera Stefana Skellena, cesarskiego agenta do specjalnych poruczeń. — Ponieważ następcy jeszcze nie mianowano — podjął Dijkstra — mnie przypadnie niemiły obowiązek poinformowania, że wasza ekscelencja uznana została personą non grata w krolestwie Redanii. Ambasador ukłonił się. — Ubolewam — powiedział — że skutkujące wzajemnym odwołaniem ambasadorow dyfidencje wynikają ze spraw, ktore wszakże bezpośrednio nie dotyczą ani krolestwa Redanii, ani Cesarstwa Nilfgaardu. Cesarstwo nie podjęło żadnych wrogich krokow wobec Redanii. — Poza blokadą ujścia Jarugi i Wysp Skellige dla naszych statkow i towarow. Poza uzbrajaniem i wspieraniem band Scoia'tael. — To są insynuacje. — A koncentracja wojsk cesarskich w Verden i w Cintrze? Rajdy zbrojnych band na Sodden i Brugge? Sodden i Brugge to temerskie protekcje, my zaś jesteśmy w sojuszu z Temerią, ekscelencjo, ataki na Temerię to ataki na nas. Pozostają też sprawy bezpośrednio Redanii dotyczące: rebelia na wyspie Thanedd i zbrodniczy zamach na krola Vizimira. I sprawa roli, jaką cesarstwo odegrało w tych wydarzeniach. — Quod attinet incydentu na Thanedd — rozłożył ręce ambasador — nie upoważniono mnie do wyrażania opinii. Jego Cesarskiej Mości Emhyrowi var Emreisowi obce są kulisy prywatnych porachunkow waszych czarodziejow. Ubolewam nad faktem, że znikomy skutek odnoszą nasze protesty przeciw sugerującej coś innego propagandzie. Szerzonej, jak ośmielam się zauważyć, nie bez poparcia najwyższych władz krolestwa Redanii. — Protesty wasze zaskakują i niepomiernie dziwią — uśmiechnął się lekko Dijkstra. - Wszakże cesarz bynajmniej nie ukrywa faktu przebywania na jego dworze cintryjskiej diuszesy, uprowadzonej właśnie z Thanedd. — Cirilla, krolowa Cintry — poprawił z naciskiem Shilard Fitz-Oesterlen — nie została uprowadzona, lecz poszukała w cesarstwie azylu. Nie ma to nic wspolnego z incydentem na Thanedd. — Doprawdy? — Incydent na Thanedd — ciągnął z kamienną twarzą ambasador — wbudził niesmak cesarza. A skrytobojczy, dokonany przez szaleńca zamach na życie krola Viziniira wywołał jego szczerą i żywą abominację. Jeszcze większą abominację budzi zaś szerzona wśrod pospolstwa ohydna plotka, ośmielająca się szukać w Cesarstwie instygatorow tych zbrodni. — Ujęcie rzeczywistych instygatorow — powiedział wolno Dijkstra — położy kres plotkom, miejmy nadzieję. A ujęcie ich i wymierzenie sprawiedliwości to sprawa czasu. — Justitia fundamentami regnomm — przyznał poważnie Shilard Fitz-Oesterlen. - A crimen horribilis non potest non esse punibile. Zaręczam, że Jego Cesarska Mość rownież pragnie, by tak się stało. — Jest w mocy cesarza spełnić to pragnienie — rzucił Jod niechcenia Dijkstra, krzyżując ramiona na piersi. - Jedna z przywodczyń spisku, Enid an Gleamia, do niedawna czarodziejka Francesca Findabair, z cesarskiej ławy bawi się w krolową marionetkowego państwa elfow w Dol Blathanna. — Jego Cesarska Wysokość — ukłonił się sztywno ambasador — nie może mieszać się do spraw Dol Blathanna, niezależnego krolestwa, uznanego przez wszystkie sąsiadujące mocarstwa. — Ale nie przez Redariię. Dla Redanii Dol Blathanna to nadal część krolestwa Aedirn. Choć wespoł z elfami Saedwen rozebraliście Aedirn na sztuki, choć z Lyrii nie został lapis super lapidem, zbyt wcześnie skreślacie te krolestwa z mapy świata. Zbyt wcześnie, ekscelencjo. Jednak nie czas i nie miejsce dyskutować o tym. Niech Francaeesca Findabair kroluje sobie na razie, na sprawiedliwość przyjdzie pora. A co z innymi rebeliantami i organizatorami zamachu na krola Vizimira? Co z Vilgefortzem z Roggeveen, co z Yennefer z Vengerbergu? Są podstawy, by mniemać, że po klęsce puczu obydwoje zbiegli do Nilfgaardu. — Zapewniam — uniosł głowę amabasador — że tak nie jest. A gdyby do tego doszło, zaręczam, że nie minie ich kara. — Nie wobec was zawinili, nie do was tedy należy ich karanie. Szczere pragnienie sprawiedliwości, będącej wszak fundamentom regnoium, cesarz Emhyr udowodniłby, wydając nam przestępcow. — Nie można odmowić słuszności waszemu żądaniu — przyznał Shilard Fitz-Oesterlen, udając zakłopotany śmiech. - Osob tych jednak nie ma w Cesarstwie, to primo. Secundo, gdyby nawet tam trafiły, to istnieje impediwfSWt. Ekstradycji dokonuje się z wyroku prawa, w danym przypadku ferowanego przez radę cesarską. Zważcie, wasza wielmożność, że zerwanie przez Redanię stosunkow dyplomatycznych to akt nieprzyjazny, a trudno liczyć na to, by rada przegłosowała ekstradycję osob poszukujących azylu, jeśli tej ekstradycji żąda kraj nieprzyjazny. Byłaby to rzecz bez precedensu… Chyba, żeby… — Żeby co? — Żeby stworzyć precedens. — Nie rozumiem. — Jeżeli krolestwo Redanii byłoby gotowe wydać cesarzowi jego poddanego, ujętego tu pospolitego zbrodniarza, cesarz i jego rada mieliby podstawy, by odwzajemnić ten gest dobrej woli. Dijkstra milczał długo, sprawiając wrażenie, że drzemie lub myśli. — O kogo chodzi? — Nazwisko przestępcy… — ambasador udał, że stara się przypomnieć sobie, wreszcie sięgnął do safianowej teczki po dokument. - Wybaczcie, memoria fragilis est. Mam. Niejaki Cahir Mawr Dyffiryn aep Ceallach. Niebłahe na nim ciążą grawamina. Poszukiwany jest za morderstwo, dezercję, raptus puellae, gwałt, kradzież i fałszowanie dokumentow. Uciekając przed gniewem cesarza, zbiegł za granicę. — Do Redanii? Daleką wybrał drogę. — Wasza wielmożność — uśmiechnął się lekko Shilard Fitz-Oesterlen — nie ogranicza wszakże swych zainteresowań li tylko do Redanii. Nie mam cienia wątpliwości, że gdyby przestępca ten został ujęty w ktorymkolwiek ze sprzymierzonych krolestw, wasza wielmożność wiedziałaby o tym z raportow swych licznych… znajomych. — Jak, mowiliście, zwie się ow zbrodzień? — Cahir Mawr Dyffiryn aep Ceallach. Dijkstra milczał długo, udając, że szuka w pamięci. — Nie — powiedział wreszcie. - Nie ujęto nikogo o takim imieniu. — Doprawdy? — Moja memoria nie bywa fragilis w takich sprawach. Żałuję, ekscelencjo. — Ja rownież — odrzekł lodowato Shilard Fitz-Oesterhn. - Zwłaszcza tego, że wzajemna ekstradycja przestępcow nie wydaje się w takich warunkach możliwa do przeprowadzenia. Nie będę dłużej nużył waszej miłości. — Życzę zdrowia i powodzenia. — Wzajemnie. Żegnam, ekscelencjo. Ambasador wyszedł, wykonawszy kilka skomplikowanych, ceremonialnych ukłonow. — Pocałuj mnie w sempitemum meam, chytrusie — zamruczał Dijkstra, krzyżując ramiona na piersi. - Ori! Sekretarz, czerwony od długo powstrzymywanego chrząkania i pokasływania, wyłonił się zza kotary. — Czy Filippa wciąż siedzi w Montecalvo? — Tak, hem, hem. Są z nią panie Laux-Antille, Merigold i Metz. — Za dzień lub dwa może wybuchnąć wojna, za chwilę granica na Jarudze zapłonie, a te zaszyły się w jakimś dzikim zamczyska! Bierz pioro, pisz. Umiłowana Fil… Cholera! — Napisałem: "Droga Filippo". — Dobrze. Pisz dalej. Może Cię zainteresuje, że cudak w hełmie z piorami, ktory z Thanedd zniknął rownie tajemniczo, jak się pojawił, nazywa się Cahir Mawr Dyffryn i jest synem seneszala Ceallacha. Dziwnego tego osobnika poszukujemy nie tylko my, ale, jak się okazuje, rownież służby Vattiera de Rideaux i ludzie tego skurwysyna… — Pani Filippa, hem, hem, nie lubi takich słow. Napisałem: "tej kanalii". — Niech będzie, tej kanalii Stefana Skellena. Wiesz zaś rownie dobrze jak ja, droga Fil, że służby wywiadowcze Emhyra pilnie poszukują tylko tych agentow i emisariuszy, ktorym Emhyr poprzysiągł zalać sadła za skorę. Takich, ktorzy miast wykonać rozkaz lub zginąć, zdradzili i rozkazu nie wykonali. Rzecz wygląda zatem dość dziwnie, wszakże byliśmy pewni, że rozkazy tego Cahira dotyczyły pojmania księżniczki Cirilli i dostarczenia jej do Nilfgaardu. Akapit. Dziwne, acz uzasadnione podejrzenia, ktore ta sprawa wzbudziła we mnie, oraz nieco zaskakujące, acz nie pozbawione sensu teorie, ktore mam, chciałbym przedyskutować z Tobą w cztery oczy. Z wyrazami głębokiego uszanowania et cetera, et cetera. ***** Pojechała na południe, prosto jak strzelił, najpierw brzegiem Wstążki, przez Wypalania, poźniej, przeprawiwszy się przez rzekę, podmokłymi wąwozami, zarosłymi mięciutkim, jaskrawozielonym dywanem płonnika. Zakładała, że Wiedźmin, nie znając terenu tak dobrze jak ona, nie będzie ryzykował przeprawy na ludzki brzeg. Ścinając potężny, wybrzuszony w stronę Brokilonu łuk rzeki miała szansę dogonić go w okolicach kaskady Ceann Treise. Podrożując szybko i bez postojow miała szansę nawet go wyprzedzić. Zięby nie myliły się, gdy dzwoniły. Niebo na południu zachmurzyło się wyraźnie. Powietrze stało się gęste i ciężkie, komary i gzy zrobiły się wyjątkowo natrętne i dokuczliwe. Gdy wjechała w łęg, zarośnięty obwieszoną zielonymi jeszcze orzechami leszczyną i gołym, czarniawym szakłakiem, poczuła obecność. Nie usłyszała. Poczuła. Wiedziała więc, że to elfy. Wstrzymała konia, by ukryci w gąszczu łucznicy mieli możliwość dobrze się jej przyjrzeć. Wstrzymała też oddech. W nadziei, że nie trafiła na popędliwych. Nad przewieszonym przez zad konia koziołkiem brzęczała mucha. Szelest. Ciche gwizdnięcie. Zagwizdała w odpowiedzi. Scoia'tael niczym duchy wyłonili się z zarośli, a Milva dopiero wowczas odetchnęła swobodniej. Znała ich. Należeli do komanda Coinneacha Do Beo. — Hael — powiedziała, zsiadając. - Que'ss va? — Ne'ss — odrzekł sucho elf, ktorego imienia nie pamiętała. - Caemm. Opodal, na polance, obozowali inni. Było ich co najmniej trzydziestu, więcej niż liczyło komando Coinneacha. Milva zdziwiła się; Ostatnimi czasy oddziały Wiewiorek topniały raczej, niż rosły. Ostatnimi czasy spotykane komanda były grupami pokrwawionych, zgorączkowanych, ledwo trzymających się w siodłach i na nogach obszarpańcow. To komando było inne. — Cead, Coinneach — pozdrowiła zbliżającego się dowodcę. — Ceadmil, sor'ca. Sor'ca. Siostrzyczka. Tak ją nazywali ci, z ktorymi była w przyjaźni, gdy chcieli wyrazić szacunek i sympatię. I to, że przecież byli od niej wiele, wiele zim starsi. Z początku była dla elfow tylko Dh'oine, człowiekiem. Poźniej, gdy już regularnie im pomagała, mowili na nią Aen Woedbeanna, "niewiasta z lasu". Jeszcze poźniej, poznawszy lepiej, wzorem driad zwali ją Milvą, Kanią. Jej prawdziwe imię, ktore wyjawiała najbardziej zaprzyjaźnionym, odwzajemniając podobne gesty z ich strony, nie pasowało im wymawiali je: Mear'ya, z cieniem grymasu, jak gdyby w ich mowie nieładnie im się kojarzyło. I zaraz przechodzili na "sor'ca". — Dokąd to zmierzacie? — Milva rozejrzała się baczniej, ale nadal nie dostrzegała rannych ani chorych. - Na Ósmą Milę? Do Brokilonu? — Nie. Powstrzymała się od dalszych pytań, znała ich zbyt dobrze. Wystarczyło jej tylko kilku spojrzeń na nieruchome, stężałe twarze, na przesadny, demonstracyjny spokoj, z jakim porządkowali ekwipunek i broń. Dość było jednego uważnego spojrzenia w głębokie, bezdenne oczy. Wiedziała, że szli do walki. Od południa niebo ciemniało, chmurzyło się. — A dokąd ty zmierzasz, sor'ca? — spytał Coinneach, potem szybko rzucił okiem na przewieszonego przez konia kozła, uśmiechnął się lekko. — Na południe — chłodno wyprowadziła go z błędu. - Drieschot. Elf przestał się uśmiechać. — Ludzkim brzegiem? — Przynajmniej do Ceann Tceise — wzruszyła ramionami. - Przy kaskadach pewnikiem wrocę na brokilońską stronę, bo… Odwrociła się, słysząc chrapanie koni. Nowi Scoia'tael dołączali do i tak już niezwykle licznego komanda. Tych nowych Milva znała jeszcze lepiej. — Ciaran! — krzyknęła cicho, nie kryjąc zdumienia. - Toruviel! Co wy tu robicie? Ledwo com was przeprowadziła do Brokilonu, a wy znow… — Ess'creasa, sor'ca — powiedział poważnie Ciaran aep Dearbh; Spowijający głowę elfa bandaż plamiła sącząca się krew. — Tak trzeba — powtorzyła za nim Toruviel, zsiadając ostrożnie, by nie urazić zgiętego w temblaku ramienia. - Przyszły wieści. Nie możemy tkwić w Brokilonie, gdy liczy się każdy łuk. — Gdybym była wiedziała — wydęła wargi — nie trudziłabym się dla was. Nie nadstawiałabym karku na przeprawie. — Wieści przyszły wczoraj w nocy — wyjaśniła cicho Toruviel. - Nie mogliśmy… Nie możemy w takiej chwili zostawić naszych towarzyszy broni. Nie możemy, zrozum to, sor'ca. Niebo ciemniało coraz bardziej. Tym razem Milva wyraźnie usłyszała daleki grom. — Nie jedź na południe, sor'ca — powiedział Coinneach De Reo. - Nadchodzi burza. — A coż mnie burza może… — urwała, spojrzała na niego uważniej. - Ha! A więc to takie wieści was doszły? Nilfgaard, tak? Przekraczają Jarugę w Sodden? Uderzają na Brugge? Dlatego wyruszacie? Nie odpowiedział. — Tak, jak w Dol Angra — spojrzała w jego ciemne oczy. - Znowu nilfgaardzki cesarz posłuży się wami, byście ludziom mąt na tyłach czynili mieczem a ogniem. A poźniej cesarz mir z krolami zawrze, a was wytłuką. W ogniu, ktory wzniecicie, sami zgorzejecie. — Ogień oczyszcza. I hartuje. Trzeba przezeń przejść. Aenyel Fhael, ell'ea, sor'ca? Po waszemu: chrzest ognia. — Milszy mi inny ogień — Milva odtroczyła kozła i zwaliła go na ziemię, pod nogi elfow. - Taki, ktory pod rożenkiem trzaska. Macie, byście w pochodzie z głodu nie osłabli. Mnie już niepotrzebny. — Nie jedziesz na południe? — Jadę. Jadę, pomyślała, jadę szybko. Muszę ostrzec tego głuptaka wiedźmina, muszę uprzedzić, w jaką zawieruchę się pakuje. Muszę go zawrocić. — Nie jedź, sor'ca. — Dajże mi pokoj, Coinneach. — Nadchodzi burza od południa — powtorzył elf. - Idzie wielka nawałnica. I wielki ogień. Schroń się w Brokilonie, siostrzyczko, nie jedź na południe. Zrobiłaś dla nas dość, więcej już nie możesz. I nie musisz. My musimy. Ess'- tedd, esse creasa! Na nas czas. Żegnaj. Powietrze było ciężkie i gęste. ***** Zaklęcie teleprojekcyjne było skomplikowane, musiały je rzucać wspolnie, złączywszy dłonie i myśli. Nawet wowczas okazało się, że to diabelnie duży wysiłek. Bo też i odległość była niemała. Zaciśnięte powieki Filippy Eilhart zadrgały, Triss Merigold dyszała, na wysokie czoło Keiry Metz pot wystąpii kroplami. Tylko na twarzy Margarity Laux-Antille nie znać było zmęczenia. W skąpo oświetlonej komnacie zrobiło się nagle bardzo jasno, po ciemnej boazerii ścian zatańczyła mozaika rozbłyskow. Nad okrągłym stołem zawisła jarząca się mlecznym blaskiem kula. Filippa Eilhart wyskandowała końcowkę zaklęcia, a kula opadła naprzeciw, na jedno z dwunastu ustawionych wokoł stołu krzeseł. Wewnątrz kuli pojawiła się niewyraźna postać. Obraz drgał, projekcja była niezbyt stabilna. Ale szybko stawała się wyraźniejsza. — Jasna cholera — mruknęła Keira, ocierając czoło. - Czy oni tam w Nilfgaardzie nie znają glamarye ani czarow upiększających? — Najwidoczniej nie — stwierdziła Triss kątem ust. - O modzie też chyba nigdy nie słyszeli. — Ani o czymś takim, jak makijaż — powiedziała cicho Filippa. - Ale teraz sza, dziewczyny. I nie gapcie się na nią. Trzeba ustabilizować projekcję i powitać naszego gościa. Wzmocnij mnie, Rita. Margarita Laux-Antille powtorzyła formułę zaklęcia i gest Filippy. Obraz drgnął kilkakrotnie, stracił mglistą chwiejność i nienaturalne lśnienie, kontury i barwy wyostrzyły się. Czarodziejki mogły teraz jeszcze dokładniej przyjrzeć się postaci po przeciwnej strome stołu. Triss przygryzła wargę i znacząco mrugnęła do Keiry. Kobieta z projekcji miała bladą twarz o nieładnej cerze, nijakie, pozbawione wyrazu oczy, wąskie sinawe usta i lekko haczykowaty nos. Nosiła dziwaczny, stożkowaty nieco wymięty kapelusz. Spod miękkiego ronda spadały ciemne, niezbyt świeżo wyglądające włosy. Wrażenia nieatrakcyjności i zaniedbania dopełniała czarna, luźna i niekształtna szata, obszyta na ramieniu wystrzępioną srebrną nitką. Haft przedstawiał połksiężyc w kręgu gwiazda. Była to jedyna noszona przez nilfgaardzką czarodziejkę ozdoba. Filippa Eilhart wstała, starając się nadmiernie nie eksponować biżuterii, koronek i dekoltu. — Czcigodna pani Assire — powiedziała. - Witamy w Montecalvo. Cieszymy się ogromnie, że zgodziłaś się przyjąć nasze zaproszenie. — Zrobiłam to z ciekawości — powiedziała nieoczekiwanie miłym i melodyjnym głosem czarodziejka z Nilfgaardu, odruchowo poprawiając kapelusz. Dłoń miała szczupłą, poznaczoną żołtymi plamami, paznokcie połamane i nierowne, ewidentnie obgryzione. — Wyłącznie z ciekawości — powtorzyła — ktorej konsekwencje mogą zresztą okazać się dla mnie fatalne. Prosiłabym o wyjaśnienia. — Niezwłocznie do nich przystąpię — kiwnęła głową Filippa, dając znak pozostałym czarodziejkom. - Pierwej, jednak niech mi wolno będzie przywołać projekcje pozostałych uczestniczek zgromadzenia i dokonać wzajemnej prezentacji. Proszę o chwilę cierpliwości. Czarodziejki ponownie złączyły dłonie, wspolnie wznowiły inkantację. Powietrze w komnacie zadzwoniło jak naprężony drut, spod kasetonow sufitu znowu spłynęła na sfoł jarząca się mgła, wypełniając pomieszczenie migotaniną cieni. Nad trzema z nie zajętych krzeseł wyrosły pulsujące światłem sfery, wewnątrz sfer zamajaczyły kontury postaci. Jako pierwsza pojawiła się Sabrina Glevissig w turkusowej i wyzywająco wydekoltowanej sukni z wielkim, ażurowym, stojącym kołnierzem, stanowiącym piękną oprawę dla ufryzowanych i ujętych w brylantowy diadem włosow. Obok niej wyłoniła się z mglistego blasku projekcji Sheala de Tancarville w czarnych, obszytych perłami aksamitach i szyją okręconą boa ze srebrzystych Haew. Magiczka z Nilfgaardu nerwowo oblizała wąskie wargi. Poczekaj na Franceskę, pomyślała Triss. Gdy zobaczysz Franceskę, czarny szczurku, to oczy wyjdą ci z orbit. Francesca Findabair nie zrobiła zawodu. Ani przepyszną suknią barwy byczej krwi, ani dumną fryzurą, ani rubinową kolią, ani sarnimi oczami otoczonymi ostrym elfim makijażem. — Witam wszystkie panie — powiedziała Filippa — w zamku Montecalyo, dokąd pozwoliłam sobie zaprosić was celem omowienia pewnych spraw o niebagatelnym znaczeniu. Ubolewam nad faktem, że spotykamy się w postaci teleprojekcji. Na spotkanie bezpośrednie nie pozwoliły jednak ani czas, ani dzielące nas odległości, ani sytuacja, w ktorej znalazłyśmy się wszystkie. Jestem Fillippa Eilhart, pani tego zamku. Jako inicjatorka spotkania i gospodyni pozwolę sobie dokonać prezentacji. Po mojej prawej zasiada Margarita Laux-Antille, rektorka akademii w Aretuzie. Po mojej lewej: Triss Merigold z Mariboru i Keira Metz z Carreras; Dalej, Sabrina Gleyissig z Ard Carraigh. Sheala de Tancandlle, przybyła z Creyden, z Koviru. Francesca Findabair, znana też jako Enid an Gleanna, obecna władczyni Doliny Kwiatow. I wreszcie Assire var Anahid z Vicovaro w Cesarstwie Nilfgaardu. A teraz… — A teraz ja się pożegnam! — wrzasnęła Sabrina Gleviesig, wskazując Franceskę upierścienioną dłonią. - Posunęłaś się za daleko, Filippa! Nie mam zamiaru siedzieć przy jednym stole z tą cholerną elfką nawet jako iluzja! Krew na murach i posadzkach Garstangu nie zdążyła spłowieć! A to ona rozlała tę krew! Ona i Vilgefortz! — Prosiłabym o zachowanie form — Filippa oburącz wsparła się na krawędzi stołu. - I zimnej krwi. Wysłuchajcie tego, co mam do powiedzenia. O nic więcej nie proszę. Gdy skończę, każda z was zdecyduje, czy pozostać, czy odejść. Projekcja jest dobrowolna, można ją przerwać w każdej chwili. Jedyne, o co proszę te, ktore zdecydują się odejść, to dochowanie tajemnicy o tym spotkaniu. — Wiedziałam! — Sabrina poruszyła się tak gwałtow. nie, że na moment wypadła z projekcji. - Sekretne spotkanie! Tajne ustalenia! Krotko mowiąc, spisek! I chyba oczywiste, przeciw komu wymierzony. Czy ty kpisz z nas, Filippa? Żądasz dochowania sekretu przed naszymi krolami, przed kolegami, ktorych nie uznałaś za stosowne tu zaprosić. A tam siedzi Enid Findabair, z łaski Emhyra var Emreisa krolująca w Dol Blathanna, władczyni elfow, ktorzy czynnie i zbrojnie wspierają Nilfgaard. Mało tego, ze zdumieniem stwierdzam oto na tej sali projekcję czarodziejki z Nilfgaardu. Od kiedy to czarodzieje z Nilfgaardu przestali wyznawać ślepe posłuszeństwo i niewolniczy serwilizm wobec cesarskiej władzy? O jakich sekretach my tu mowimy? Jeśli ona tu jest, to za zgodą i wiedzą Emhyra! Z jego rozkazu! Jako jego oczy i uszy! — Przeczę temu — powiedziała spokojnie Assire var Anahid. - Nikt nie wie, że uczestniczę w tym spotkaniu. Byłam proszona o dochowanie tajemnicy, dochowałam jej i dochowam. Także w moim własnym interesie. Bo gdyby to wyszło na jaw, nie uniosłabym cało głowy. Na tym bowiem opiera się serwilizm czarodziejow w Cesarstwie. Mają do wyboru serwilizm lub szafot. Podjęłam ryzyko. Przeczę, jakobym przybyła tu w charakterze szpiega. Udowodnić mogę to w jeden tylko sposob: własną śmiercią. Wystarczy złamać tajemnicę, o ktorą apeluje pani Eilhart. Wystarczy, by wieść o naszym spotkaniu wyszła za te mury, a stracę życie. — Dla mnie zdrada sekretu rownież mogłaby mieć przykre konsekwencje — uśmiechnęła się uroczo Francesca. - Masz wspaniałą sposobność do rewanżu, Sabrino. — Ja rewanżuję się w inny sposob, elfko — czarne oczy Sabriny zapłonęły złowrożbnie. - Jeżeli sekret wyjdzie na jaw, to nie z mojej winy czy nieostrożności. Bynajmniej nie z mojej! — Czy ty coś sugerujesz? — Oczywiście — wtrąciła Filippa Eilhart. - Oczywiście, że Sabrina sugeruje. Delikatnie przypomina paniom o mojej wspołpracy z Sigismundem Dijkstrą. Jak gdyby sama nie miała kontaktow z wywiadem krola Henselta! — Jest rożnica — warknęła Sabrina. - Ja nie byłam przez trzy lata kochanką Henselta! Ani tym bardziej jego wywiadu! — Dosyć tego! Zamilknij! — Popieram — powiedziała nagle głośno Sheala de Tanan Tille. - Zamilknij, Sabrino. Dość już o Thanedd, dość szpiegowskich i pozamałżeńskich aferach. Nie przybyłam tu, by brać udział w sporach czy wysłuchiwać wzajemnych resentymentow i zniewag. Nie jestem też zainteresowana rolą mediatorki i jeśli w tym celu mnie tu zaproszono, to oświadczam, że daremny był to zachod. Zaiste, mam podejrzenia, że uczestniczę daremnie i niepotrzebnie, że tracę czas, wygospodarowany z trudem kosztem mojej pracy badawczej. Powstrzymam się jednak od presupozycji. Proponuję wreszcie oddać głos Filippie Eilhart. Dowiedzmy się nareszcie celu tego zgromadzenia. Poznajmy role, w jakich mamy tu wystąpić. Wowczas bez zbytecznych emocji zadecydujemy, czy kontynuować przedstawienie, czy spuścić kurtynę. Dyskrecja, o ktorą proszono, oczywiście zobowiązuje nas wszystkie. Z konsekwencjami, ktore ja, Sheala de Tancaryille, osobiście wyciągnę wobec niedyskretnych. Żadna z czarodziejek nie poruszyła się ani nie odezwała. Triss ani przez moment nie wątpiła w ostrzeżenie Sheali. Samotnica z Koviru nie zwykła była rzucać groźb na wiatr. — Oddajemy ci głos, Filippo. Do szacownego zgromadzenia zaś zwracam się z prośbą o zachowanie ciszy do chwili, gdy Filippa da znać, że skończyła. Filippa Eilhart wstała, szeleszcząc suknią. — Szanowne konfraterki — powiedziała. - Sytuacja jest poważna. Magia jest zagrożona. Tragiczne wydarzenia na Thanedd, do ktorych powracam myślą z żalem i niechęcią, dowiodły, że efekty setek lat pozornie bezkonfliktowej wspołpracy w mgnieniu oka poszły na marne, gdy do głosu doszły prywata i wygorowane ambicje. Obecnie mamy rozbrat, bezład, wzajemną wrogość i nieufność. To, co się dzieje, zaczyna wymykać się spod kontroli. Aby kontrolę odzyskać, aby nie dopuścić do żywiołowego kataklizmu, należy wziąć w mocne ręce ster tego targanego sztormem okrętu. Ja, pani Laux-Antille, pani Merigold i pani Metz przedyskutowałyśmy już tę sprawę i jesteśmy zgodne. Odbudowanie zniszczonych na Thanedd Kapituły i Rady nie wystarczy. Nie ma zresztą z kogo odbudowywać obu tych instytucji, nie ma gwarancji, że odbudowane nie będą od początku zarażone chorobą, ktora zniszczyła poprzednie. Powinna powstać zupełnie inna, sekretna organizacja, ktora służyć będzie wyłącznie sprawom magii. Ktora uczyni wszystko, by nie dopuścić do kataklizmu. Jeżeli bowiem zginie magia, zginie ten świat. Tak, jak przed wiekami, świat pozbawiony magii i niesionego przez nią postępu pogrąży się w chaosie i mroku, utonie w krwi i barbarzyństwie. Wszystkie obecne tu panie zapraszamy do wzięcia udziału w naszej inicjatywie, do aktywnego uczestnictwa w pracach proponowanego tajnego zespołu. Pozwoliłyśmy sobie was tu przywołać, aby usłyszeć wasze zdanie w tej kwestii Skończyłam. — Dziękujemy — skinęła głową Sheala de Tancaryille. - Jeżeli panie pozwolą, ja rozpocznę. Pierwsze moje pytanie, droga Filippo, brzmi: dlaczego ja? Dlaczego mnie ta przywołano? Wielokrotnie odmawiałam wysuwania mej kandydatury do Kapituły, złożyłam rezygnację z fotela w Sądzie. Po pierwsze, pochłania mnie moja praca. Po drugie, uważałam i nadal uważam, że są w Kovirze, Poviss i Hengfors inni, godniejsi tych zaszczytow. Zapytuję dlaczego zaproszono tu mnie, a nie Carduina? Nie Istredda z Aedd Gynyael, Tugduala lub Zangenisa? — Bo to mężczyźni — odrzekła Filippa. - Organizacja, o ktorej mowiłam, ma zaś składać się wyłącznie z kobiet Pani Assire? — Wycofuję moje pytanie — uśmiechnęła się nilfgaardzka czarodziejka. - Było zbieżne w treści z pytaniem pani De Tancaryille. Odpowiedź mnie satysfakcjonuje. — Trąci mi to babskim szowinizmem — powiedziała z przekąsem Sabrina Glevissig. - Zwłaszcza w twoich ustach, Filippa, po twojej zmianie… orientacji erotycznej. Ja nie mam nic przeciw mężczyznom. Więcej, ja uwielbiam mężczyzn i życia sobie bez nich nie wyobrażam. Ale… Po chwili zastanowienia… To w sumie jest słuszna koncepcja. Mężczyźni są psychicznie niestabilni, zbyt podatni na emocje, nie można na nich liczyć w momentach kryzysu. — To fakt — przyznała spokojnie Margarita Laux-Antille. - Stale porownuję wyniki adeptek Aretuzy z efektami pracy chłopcow ze szkoły w Ban Ard, a porownanie wypada nieodmiennie na korzyść dziewcząt. Magia to cierpliwość, delikatność, inteligencja, rozwaga, wytrwałość, także pokorne, lecz spokojne znoszenie porażek i niepowodzeń. Mężczyzn gubi ambicja. Oni zawsze chcą tego, o czym wiedzą, że to niemożliwe i nieosiągalne. A możliwego nie zauważają. — Dosyć, dosyć, dosyć — żachnęła się Sheala, nie kryjąc Uśmiechu. - Nie ma nic gorszego niż naukowo podbudowany szowinizm, wstydź się, Rita. Wszelakoż… Tak, ja rownież uważam za rzecz słuszną zaproponowaną jednopłciową strukturę tego… konwentu czy też, jeśli kto woli, loży. Jak słyszymy, chodzi o przyszłość magii, a magia to sprawa zbyt poważna, by jej los powierzać mężczyznom. — Jeśli można — odezwała się melodyjnie Francesca Findabair — chciałabym przerwać na moment dywagacje o naturalnej i nie ulegającej kwestii dominacji naszej płci, a skupić się na sprawach dotyczących zaproponowanej inicjatywy, cel ktorej nadal nie do końca jest dla mnie jasny. A chwila nie jest przypadkowa i budzi skojarzenia. Trwa wojna. Nilfgaard pogromił i przyparł połnocne krolestwa do muru. Czy zatem pod ogolnikowymi hasłami, jakie tu słyszałam, nie kryje się zrozumiała chęć, by sytuację odwrocić? By pogromić i przyprzeć do muru Nilfgaard? A poźniej dobrać się do skory zuchwałym elfom? Jeśli tak jest, droga Filippo, to nie znajdziemy płaszczyzny porozumienia. — Czy to jest powod, dla ktorego ja zostałam tu zaproszona? — spytała Assire var Anahid. - Nie poświęcam wiele uwagi polityce, ale wiem, że armia cesarska odnosi w wojnie przewagi nad waszymi wojskami. Poza panią Franceską i poza panią de Tancarville, pochodzącą z krolestwa neutralnego, wszystkie panie reprezentują krolestwa wrogie Cesarstwu Nilfgaardzkiemu. Jak mam rozumieć słowa o magicznej solidarności? Jako zachętę do zdrady? Przykro mi, ale nie widzę się w takiej roli. Skończywszy przemowę, Assire pochyliła się, jakby dotykała czegoś, co nie mieściło się w projekcji. Triss zdawało się, że słyszy miauczenie. — Ona ma jeszcze kota — szepnęła Keira Metz. - Założę się, że czarnego… — Ciszej — syknęła Filippa. - Droga Francesko, szanowna Assire. Nasza inicjatywa ma być absolutnie apolityczna, to jest jej podstawowe założenie. Kierować się będziemy nie interesami ras, krolestw, krolow i imperatorow, lecz dobrem magii i jej przyszłością. — Kierując się dobrem magii — Sabrina Gleyissig uśmiechnęła się szyderczo — nie zapomnimy chyba jednak o dobrobycie magiczek? A przecież wiemy, jak traktowani są czarodzieje w Nilfgaardzie. My tu sobie będziemy apolitycznie gadać, a gdy Nilfgaard zwycięży i dostaniemy się pod cesarską władzę, wszystkie będziemy wyglądać tak, jak… Triss poruszyła się niespokojnie, Filippa ledwie słyszalnie westchnęła. Keira opuściła głowę, Sheala udała, że poprawia boa. Francesca przygryzła wargę. Twarz Assire var Anahid nie drgnęła, ale pokryła się lekkim rumieńcem. — Wszystkie z nas spotka marny los, chciałam powiedzieć — dokończyła szybko Sabrina. - Filippa, Triss i ja, wszystkie trzy byłyśmy na Wzgorzu Sodden. Emhyr rozliczy się z nami za tamtą klęskę, za Thanedd, za całokształt naszej działalności. Ale to tylko jedno z zastrzeżeń, ktore budzi we mnie deklarowana apolityczność tego konwentu. Czy udział w nim oznacza natychmiastową rezygnację z czynnej i politycznej wszak służby, ktorą obecnie pełnimy przy naszych krolach? Czy też mamy w tej służbie pozostać i służyć dwom paniom: magii i władzy? Ja — uśmiechnęła się Francesca — gdy ktoś komunikuje mi, że jest apolityczny, zawsze pytam, ktorą z polityk konkretnie ma na myśli. — A ja wiem, że z pewnością nie ma na myśli tej, ktorą prowadzi — powiedziała Assire var Anahid, patrząc na Filippę. — Ja jestem apolityczna — uniosła głowę Margarita Laux-AntiIle. - I moja szkoła jest apolityczna. Mam na myśli wszystkie typy, rodzaje i gatunki polityki, jakie istnieją! — Drogie panie — odezwała się milcząca od dłuższej chwili Sheala. - Pamiętajcie, że jesteście płcią dominującą. Nie zachowujcie się więc jak dziewczynki, wyszarpujące sobie przez stoł tacę z łakociami. Zaproponowane przez Filippę principium jest wszakże jasne. Przynajmniej dla mnie, a wciąż za mało mam podstaw, by uważać was za mniej bystre. Poza tą salą bądźcie, kim chcecie, służcie, komu chcecie i czemu chcecie, tak wiernie, jak zechcecie. Ale gdy konwent się zbierze, zajmować będziemy się wyłącznie magią i jej przyszłością. — Tak właśnie to sobie wyobrażam — potwierdziła Filippa Eilhart. - Wiem, że problemow jest wiele, że są wątpliwości i niejasności. Omowimy je przy następnym spotkaniu, w ktorym wszystkie weźmiemy udział nie w postaci projekcji czy iluzji, lecz we własnych osobach. Obecność uznana będzie nie za formalny akt przystąpienia do konwentu, lecz za gest dobrej woli. O tym, czy taki konwent w ogole powstanie, zadecydujemy wspolnie. My wszystkie. Na rownych prawach. — My wszystkie? — powtorzyła Sheala. - Widzę tu puste krzesła, zakładam, że nie ustawiono ich przypadkowo. — Konwent powinien liczyć dwanaście czarodziejek. Chciałabym, aby kandydatkę na jedno z tych pustych krzeseł zaproponowała nam i przedstawiła na następnym spotkaniu pani Assire. W Cesarstwie Nilfgaardu znajdzie się z pewnością jeszcze jedna godna czarodziejka. Drugie miejsce zostawiam do obsady tobie, Francesca, byś jako jedyna czystej krwi elfka nie czuła się osamotniona. Trzecie… Enid an Gleanna uniosła głowę. — Proszę o dwa miejsca. Mam dwie kandydatury. — Czy ktoraś z pań ma coś przeciw tej prośbie? Jeśli nie, ja też się zgadzam. Mamy dziś piąty dzień sierpnia, piąty dzień po nowiu. Spotykamy się ponownie drugiego dnia po pełni, drogie konfraterki, za czternaście dni. — Zaraz — przerwała Sheala de Tancarville. - Jedno — miejsce wciąż pozostaje puste. Kto ma być dwunastą czarodziejką? — To będzie właśnie pierwszym problemem, ktorym zajmie się loża — Filippa uśmiechnęła się tajemniczo. - Za dwa tygodnie powiem wam, kto powinien zasiąść na dwunastym krześle. A potem wspolnie zastanowimy się, jak sprawić, by ta osoba tu zasiadła. Zdziwi was moja kandydatura i ta osoba. Bo to nie jest zwykła osoba, szanowne konfraterki. To jest Śmierć albo Życie, Destrukcja lub Odrodzenie, Ład lub Chaos. Zależy, jak na to spojrzeć. ***** Cała wieś wyległa przed płoty, by patrzeć na przejazd bandy. Tuzik wyszedł wraz z innymi. Miał robotę, ale nie mogł się powstrzymać. Ostatnia wiele gadano o Szczurach. Krążyła nawet plotka, że wszystkich schwytano i powieszono. Plotka była jednak fałszywa, dowod demonstracyjnie i bez pośpiechu paradował właśnie przed całą wsią. — Bezczelne łotry — szepnął ktoś za plecami Tuzika, a był to szept pełen podziwu. - Środkiem wsi walą… — Wystrojeni, jakby na wesele… — A jakie konie! I u Nilfgaardczykow takich nie obaczysz! — Ba, zrabowane. Szczury wszystkim konie biorą. Konia teraz wszędy sprzedać łatwo. Ale najlepsze sobie ostawiają… — Ten na przedzie, patrzajcie, to Giselher… Herszt ichni. — A podle niego, na kasztance, to ta elfka… Iskra ją wołają… Zza plotu wypadł kundel, zaniosł się szczekiem, uwijając się tuż przy przednich kopytach klaczy Iskry. Elfka potrząsnęła bujną grzywą ciemnych włosow, obrociła konia, pochyliła się mocno i smagnęła psa nahajem. Kundel zaskowyczał i trzykrotnie obrocił się w miejscu, a Iskra napluła na niego. Tuzik zmełł w zębach przekleństwo. Stojący obok szeptali nadal, dyskretnie wskazując kolejnych Szczurow jadących stępa przez wieś. Tuzik słuchał, bo musiał. Znał plotki i gadki nie gorzej niż inni, bez trudu domyślał się, że ten ze zmierzwionymi, sięgającymi ramion włosami koloru słomy, gryzący jabłko, to Kayleigh, że ten barczysty to Asse, a ten w haftowanym połkożuszku to Reef. Defiladę zamykały dwie dziewczyny, jadące bok w bok i trzymające się za ręce. Wyższa, siedząca na gniadoszu, była ostrzyżona jakby po tyfusie, kaftanik miała rozpięty, koronkowa bluzka błyskała spod niego nieskazitelną bielą, naszyjnik, bransolety i kolczyki słały oślepiające refleksy. — Ta obsmyczona to Mistle… — usłyszał Tuzik. - Obwieszona błyskotkami, iście niby choinka na Yule. — Powiadają, że ubiła więcej ludzi, niż wiosen liczy… — A ta druga? Na dereszku? Ta z mieczem przez plecy? — Falka ją zwą. Od tego lata ze Szczurami jeździ. Też pono ziołko nieliche… Ziołko nieliche, jak ocenił Tuzik, nie było wiele starsze od jego corki, Milenki. Popielate włosy młodziutkiej bandytki kosmykami wymykały się spod aksamitnego beretu z butnie podrygującym pękiem bażancich pior. Na szyi płonęła jedwabna chustka w kolorze maku, zawiązana w fantazyjną kokardę. Wśrod wyległych przed chałupy wieśniakow zapanowało nagle poruszenie. Bo oto jadący na czele bandy Giselher wstrzymał konia, niedbałym gestem rzucił brzęczącą sakieweczkę pod nogi wspartej na kosturze babki Mykitki. — Niech cię bogi mają w opiece, synusiu miłościwy! — zawyła babka Mykitka. - Obyś zdrow był, dobroczyńco nasz, oby ci… Perlisty śmiech Iskry zagłuszył mamlanie staruszki. Elfka zawadiacko przełożyła prawą stopę nad lękiem, sięgnęła do kabzy i zamaszyście sypnęła w tłum garścią monet. Eeef i Asse poszli za jej przykładem, prawdziwy srebrny deszcz posypał się na piaszczystą drogę. Kayleigh, rechocząc, cisnął w kotłujących się nad pieniędzmi ogryzkiem jabłka. — Dobroczyńcy! — Sokoliki nasze! — Niech wam dola będzie łaskawa! Tuzik nie pobiegł za innymi, nie padł na kolana, by wygrzebywać monety z piasku i kurzego gowna. Stał nadal pod płotem, patrząc na mijające go wolno dziewczyny. Młodsza, ta o popielatych włosach, dostrzegła jego wzrok i wyraz twarzy. Puściła rękę ostrzyżonej, żgnęła konia i najechała na niego, przypierając do płotu i omal nie zawadzając strzemieniem. Zobaczył jej zielone oczy i zadrżał. Tyle w nich było zła i zimnej nienawiści. — Zostaw, Falka — zawołała ostrzyżona. Niepotrzebnie. Zielonooka bandytka zadowoliła się przyparciem Tuzika do płotu, pojechała za Szczurami, nawet nie odwracając głowy. — Dobroczyńcy! — Sokoliki! Tuzik splunął. Na przedwieczerzu do wsi wpadli Czarni, budzący grozę konni z fortu pod Fen Aspra. Dudniły podkowy, rżały konie, brzękała broń. Sołtys i inni wypytywani chłopi łgali jak najęci, kierowali pościg na fałszywy ślad. Tuzika nikt o nic nie pytał. I dobrze. Gdy wrocił z pastwiska i poszedł do ogrodu, usłyszał głosy. Rozpoznał szczebiot bliźniaczek stelmacha Zgarba, łamiące się falsety chłopcow sąsiadow. I głos Milenki. Bawią się, pomyślał. Wyszedł zza drewutni. I zmartwiał. — Milena! Milenka, jego jedyna żyjąca corka, jego oczko w głowie, przewiesiła sobie przez plecy patyk na sznurku, udający miecz. Włosy rozpuściła, do wełnianej czapeczki przyczepiła kogucie piorko, na szyi zamotała matczyną chusteczkę. W dziwaczną, fantazyjną kokardę. Oczy miała zielone. Tuzik nigdy dotąd nie bił corki, nigdy nie robił użytku z ojcowskiego rzemienia. To był pierwszy raz. ***** Na horyzoncie błysnęło, zagrzmiało. Podmuch wiatru jak brona przeorał powierzchnię Wstążki. Będzie burza, pomyślała Milva, a po burzy przyjdzie słota. Zięby nie myliły się. Popędziła konia. Jeśli chciała dogonić wiedźmina przed burzą, musiała się spieszyć. Rozdział drugi Poznałem w życiu wielu wojskowych. Znałem marszałkow, generałow, wojewodow i hetmanow, triumfatorow licznych kampanii i bitew. Przysłuchiwałem się ich opowieściom i wspomnieniom. Widywałem ich schylonych nad mapami, rysujących na nich rożnokolorowe kreski, robiących plany, obmyślających strategie. W tej papierowej wojnie wszystko grało, wszystko funkcjonowało, wszystko było jasne i wszystko we wzorowym porządku. Tak być musi, wyjaśniali wojskowi. Armia to przede wszystkim porządek i ład. Wojsko nie może istnieć bez porządku i ładu. Tym dziwniejsze jest, że prawdziwa wojna — a kilka prawdziwych wojen widziałem — pod względem porządku i ładu do złudzenia przypomina ogarnięty pożarem burdel. Jaskier , Poł wieku poezji Kryształowo czysta woda Wstążki przelewała się przez krawędź uskoku łagodnym, obłym lukiem, szumiącą i spienioną kaskadą spadała między czarne jak onyks głazy, łamała się na nich i ginęła w białej kipieli, z ktorej wylewała się w rozległe płoso, tak przejrzyste, że widać było każdy kamyczek w rożnokolorowej mozaice dna, każdy zielony warkocz falujących w prądzie wodorostow. Oba brzegi porastał kożuch rdestow, wśrod ktorych uwijały się pluszcze, dumnie prezentujące białe żabodki na podgardlach. Nad rdestami krzewy mieniły się zielenią, brązem i ochrą na tle świerkow, wyglądających jak posypane sproszkowanym srebrem. — Zaiste — westchnął Jaskier. - Pięknie tu. Wielki ciemny łososiopstrąg sprobował skoku przez prog wodospadu. Przez moment wisiał w powietrzu, prężąc płetwy i zamiatając ogonem, potem ciężko spadł w kotłującą się pianę burzyny. Ciemniejące na południu niebo przekreśliła rozwidlona wstęga błyskawicy, daleki grzmot głuchym echem przetoczył się po ścianie lasu. Gniada klacz wiedźmina zatańczyła, szarpnęła łbem, wyszczerzyła zęby, usiłując wypluć wędzidło. Geralt ostro ściągnął jej wodze, klacz tanecznie podreptała do tyłu, dzwoniąc podkowami na kamieniach. — Ho! Hooo! Widziałeś ją, Jaskier? Cholerna baletnica! Psiakrew, przy pierwszej sposobności pozbędę się tego zwierzaka! Niech skonam, zamienię choćby na osła! — Prędko przewidujesz taką sposobność? - poeta podrapał się w swędzący od ukłuć komarow kark. - Dziki krajobraz tej doliny dostarcza wprawdzie niezrownanych wrażeń estetycznych, ale dla odmiany popatrzyłbym chętnie na jakąś mniej estetyczną oberżę. Wkrotce minie tydzień, od kiedy podziwiam romantyczną przyrodę, pejzaże i odległe horyzonty. Zatęskniłem do wnętrz. Zwłaszcza takich, w ktorych podają ciepłą strawę i zimne piwo. — Przyjdzie ci potęsknić jeszcze czas jakiś — Wiedźmin odwrocił się w siodle. - Być może złagodzi twe cierpienia świadomość, że i mnie trochę tęskno do cywilizacji. Jak wiesz, tkwiłem w Brokilonie rowno trzydzieści sześć dni. I nocy, w ktore romantyczna przyroda ziębiła mi tyłek, pełzała po plecach i osiadała rosą na nosie… Hooooo! Zaraza! Zaprzestaniesz wreszcie fochow, przeklęta kobyło? — Bąki ją kłują. Gady zrobiły się zajadłe i krwiożercze, jak to przed burzą. Na południu grzmi i błyska coraz częściej. — Zauważyłem — Wiedźmin spojrzał w niebo, powstrzymując roztańczonego konia. - Wiatr też jest inny. Morzem zalatuje. Zmiana pogody, ani chybi. Jedziemy. Popędź no tego opasłego wałacha, Jaskier. — Moj rumak nazywa się Pegaz. — Jakżeby inaczej. Wiesz co? Moją elfią kobyłę też jakoś nazwiemy. Hmmm… — Może Płotka? — zakpił trubadur. — Płotka — zgodził się Wiedźmin. - Ładnie. — Geralt? — Słucham. — Czy miałeś w życiu konia, ktory nie nazywał się Płotka? — Nie — odrzekł Wiedźmin po chwili zastanowienia. - Nie miałem. Popędź wywałaszonego Pegaza, Jaskier. Daleka droga przed nami. — I owszem — burknął poeta. - Nilfgaard… Ile to mil, według ciebie? — Dużo. — Dotrzemy przed zimą? — Dotrzyjmy wpierw do Verden. Tam przedyskutujemy… pewne sprawy. — Jakie? Nie zniechęcisz mnie ani nie pozbędziesz się Będę ci towarzyszył! Tak postanowiłem. — Zobaczymy. Powiedziałem, dotrzyjmy do Verden. — A daleko jeszcze? Znasz te tereny? — Znam. Jesteśmy przy kaskadzie Ceann Treise, przed nami miejsce, ktore nazywa się Siodma Mila. Te gorki za rzeką to są Sowie Wzgorza. — A my jedziemy na południe, z biegiem rzeki? Wstążka wpada do Jarugi gdzieś w okolicach twierdzy Bodrog… — Pojedziemy na południe, ale tamtym brzegiem. Wstążka zakręca ku zachodowi, my pojedziemy lasami. Chcę dotrzeć do miejsca, ktore nazywa się Drieschot, czyli Trojkąt. Tam schodzą się granice Verden, Brugge i Broklionu. — A stamtąd? — Nad Jarugę. I do ujścia. Do Cintry. — A potem? — A potem się zobaczy. Jeśli to w ogole możliwe, zmuś twego gnuśnego Pegaza do nieco szybszego chodu. Ulewa dopadła ich podczas przeprawy, na samym środku rzeki. Najpierw zerwał się gwałtowny wicher, huraganowymi iście podmuchami szarpiąc włosy i opończe, siekąc twarze liśćmi i patykami zdartymi z nadbrzeżnych drzew. Krzykiem i uderzeniami pięt popędzili konie, pieniąc wodę ruszyli w stronę brzegu. Wtedy wiatr nagle ścichł i zobaczyli sunącą ku nim szarą ścianę deszczu. Powierzchnia Wstążki zbielała i zagotowała się, jakby ktoś z nieba ciskał do rzeki miliardy ołowianych kul. Nim wydostali się na brzeg, zmoczyło ich tęgo. Pospiesznie skryli się w lesie. Korony drzew tworzyły nad ich głowami gęsty, zielony dach, ale nie był to dach mogący uchronić przed taką ulewą. Deszcz szybko zsiekł i pochylił liście, po chwili w lesie lało prawie tak samo jak na otwartej przestrzeni. Okręcili się opończami, postawili kaptury. Wśrod drzew zapanowała ciemność, rozjaśniana tylko coraz częstszymi błyskawicami. Grzmiało co i rusz, przeciągle i z ogłuszającym gruchotem. Płotka płoszyła się, tupała i tańczyła. Pegaz zachowywał niewzruszony spokoj. — Geralt! — wrzasnął Jaskier, probując przekrzyczeć kolejny grom, toczący się po lesie jak gigantyczny woz. - Zatrzymajmy się! Schrońmy gdzieś! — Gdzie? — odwrzasnął. - Jedź! I jechali. Po jakimś czasie deszcz osłabł wyraźnie, wicher znowu zaszumiał w koronach drzew, trzaski grzmotow przestały świdrować uszy. Wyjechali na ścieżkę wśrod gęstej olszyny. Potem na polanę. Na polanie rosł potężny buk, pod jego konarami, na grubym i rozległym kobiercu zbrązowiałych liści i bukwi stał zaprzężony w parę mułow woz. Na koźle siedział woźnica i mierzył do nich z kuszy. Geralt zaklął. Klątwę zagłuszył grom. — Opuść kuszę, Kolda — powiedział niski człowiek w słomianym kapeluszu, odwracając się od pnia buka, podskakując na jednej nodze i zapinając spodnie. - To nie ci, na ktorych czekamy. Ale to klienci. Nie strasz klientow. Czasu mamy niedużo, ale pohandlować zawsze zdążymy! — Ki diabeł? - zamruczał Jaskier za plecami Geralta. — Podjedźcie bliżej, panowie elfy — zawołał człowiek w kapeluszu. - Bez lęku, ja swoj człek. N'ess a tearth! Va, Seidhe. Ceadmil! Ja swoj, rozumie elf? Pohandlujemy? No, podjedźcie tu, pod buczynę, tu tak nie leci na głowę! Geralt nie dziwił się pomyłce. Obaj z Jaskrem byli zakutani w szare elfie opończe. On sam nosił otrzymany od driad kubrak z ulubionym przez elfy liściastym motywem, siedział na koniu z typowo elfim rzędem i charakterystycznie zdobionymi tręziami. Twarz częściowo zasłaniał mu kaptur. Co do gładysza Jaskra, ten już wcześniej brany był niekiedy za elfa lub połelfa, zwłaszcza od czasu, gdy zaczął nosić włosy do ramion i zwykł okazjonalnie fryzować je na żelazkach. — Uważaj — mruknął, zsiadając. - Jesteś elf. Nie otwieraj gęby bez potrzeby. — Dlaczego? — To hayekarzy. Jaskier syknął z cicha. Wiedział, o co chodzi. Wszystkim rządził pieniądz, a popyt wywoływał podaż. Grasujący po lasach Scoia'tael gromadzili zbywalny, a zbędny im łup, cierpieli zaś na niedostatek ekwipunku i broni. Tak zrodził się leśny obwoźny handel. I gatunek ludzi, ktorzy się takim handlem parali. Na duktach, ścieżkach, przesiekach i polanach zjawiały się cichaczem wozy kupczących z Wiewiorkami spekulantow. Elfy nazywały ich hay'caaren, słowem nieprzetłumaczalnym, ale kojarzącym się z drapieżną chciwością. Wśrod ludzi upowszechnił się termin «hayekarzy», a słowo kojarzyło się jeszcze paskudniej. Bo też i paskudni byli to ludzie. Okrutni i bezwzględni, nie cofający się przed niczym, nawet przed mordem. Schwytany przez wojsko hayekar nie mogł liczyć na miłosierdzie. Toteż sam nie zwykł go okazywać. Napotkawszy w drodze kogoś, kto mogł go wydać żołnierzom, bez namysłu sięgał po kuszę lub noż. Nie trafili więc najlepiej. Szczęściem havekarzy brali ich za elfow. Geralt szczelniej zasłonił twarz kapturem i zaczął się zastanawiać, co będzie, gdy maskarada się wyda. — Ależ plucha — zatarł ręce handlarz. - Leje, jakby kto w niebiosach dziurę zrobił! Brzydki tedd, ell'ea? Ale nic to, dla interesow nie ma złej pogody. Są jeno zły towar i zły pieniądz, hę, hę! Rozumie elf? Geralt kiwnął głową. Jaskier burknął coś niewyraźnie zza kaptura. Na ich szczęście pogardliwa niechęć elfow do konwersowania z ludźmi była powszechnie znana i nikogo nie dziwiła. Woźnica jednak nie odkładał kuszy, a to nie był dobry znak. — Od kogo jesteście? Z jakiego komanda? — hayekar, jak każdy poważny hadlowiec, nie dawał się stropić rezerwą i malomownośdą klientow. - Od Coinneacha Da Eeo? — Od Angusa Bri-Cri? Czy może od Riordaina? Riordain, wiem on to, tydzień temu w pień wyciął krolewskich komornikow, z powodem idących, była w powodzie ściągnięta danina. Moneta, nie osep. Ja nie biorę w zapłacie dziegciu ni ziarna, ni poplamionej juchą odziewy, z łupieży zaś jeno aby norkę, sobola a gronostaja. Ale najmilsza mi monetka, kamyczki a klejnociki! Jeśli macie, możem pohandlować! U mnie towarek pierwszy sort! Eyelienn — vara en ard scedde, elTea, rozumie elf? Wszystko mam. Patrzajta. Handlarz podszedł do wozu, ściągnął skraj mokrej płachty. Dostrzegli miecze, łuki, pęki brzechw, siodła. Havekar pogrzebał w towarze, wyciągnął jedną ze strzał. Grot był zębaty i nadpiłowany. — U innych tego nie najdziecie — powiedział chełpliwie. - Inni kupce pietra mają, dudy w miech, bo za takie grodki konikami rozrywają, gdy kogo z nimi pochwycą. Ale — ja wiem, co Wiewiorkom lube, klient nasz pan, a nie masz handelku bez ryzyczka, byle by proficik był! U mnie… rozpryskowe groty dziewięć orenow za tuzin. Naey'de aen teedeane, ell'ea, rozumie Seidhe? Klnę się, że nie zdzieram, sam niewiele zarabiam, na głoweczki dzieci mych się klnę. Trzy tuzinki zasię zrazu weźmiecie, to sześć procent rabatu z ceny strącę. Okazyjka, klnę się, czysta okazyjka… Hola, Seidhe, wara od furgonu! Jaskier płochliwie cofnął rękę od plandeki, głębiej nasunął kaptur na oczy. Geralt po raz nie wiadomo ktory przeklął w duchu nieopanowaną ciekawość barda. — Mir'me vara — zamamrotał Jaskier, przepraszająco unosząc rękę. - Squaess'me. — Bez urazy — wyszczerzył zęby havekar. - Ale tam nie lza zaglądać, bo tam na wozie inny towarek też jest. Ale nie na sprzedaż, nie dla Seidhe. Zamowiony, he, he. No, ale my tu gadu-gadu… Pokażcie pieniądze. Zaczyna się, pomyślał Geralt, patrząc na napiętą kuszę woźnicy. Miał podstawy mniemać, że grot bełtu mogł być hayekarską rozpryskową okazyjką, ktora trafiając w brzuch, — wychodziła plecami w trzech, a niekiedy czterech miejscach, robiąc z wewnętrznych organow postrzelonego bardzo nieporządny gulasz. — N'ess tedd — powiedział, udając śpiewny akcent. - Tearde. Mireann vara, va'en vort. Wrocimy z komando, wtedy handel. Ell'ea? Rozumie Dh'oine? — Rozumie — havekar splunął. - Rozumie, żeście golcy, towar chciałoby się brać, jeno gotowki nie staje. Poszli precz! I nie wracajcie, bo ja tu z ważnymi osobami mam się widzieć, bezpieczniej wam tym osobom nie popaść w oczy. Ruszajcie do… Urwał, słysząc chrapanie konia. — Niech to kaduk! — warknął. - Za poźno! Już tu są! Łby pod kaptury, elfy! Nie ruszać się i ni pary z gęby! Kolda, durniu, wSoi tę kuszę, a żywo! Szum deszczu, grzmoty i dywan liści tłumiły dudnienie kopyt, dzięki czemu jeźdźcom udało się podjechać niepostrzeżenie i okrążyć buk w mgnieniu oka. To nie byli Scoia'tael. Wiewiorki nie nosiły zbroi, a ośmiu otaczających drzewo konnych połyskiwało zlanym deszczem motałem hełmow, naramiennikow i kolczug. Jeden z jeźdźcow zbliżył się stępa, wzniosł nad havekarem jak gora. Sam był słusznego wzrostu, a siedział na potężnym bojowym ogierze. Opancerzone ramiona przykrywała wilcza skora, twarz przysłaniał hełm z szerokim wystającym nosalem sięgającym dolnej wargi. W ręku obcy trzymał groźnie wyglądający nadziak. — Rideaux! — zawołał chrapliwie. — Faoiltiarna! — odkrzyknął handlarz lekko łamiącym się głosem. Jeździec zbliżył się jeszcze bardziej, pochylił w siodle. Woda strumieniem ściekła ze stalowego nosala wprost na karwasz i złowrogo lśniący dziob nadziaka. — Faoiltiarna! — powtorzył havekar, kłaniając się w pas. Zdjął kapelusz, deszcz momentalnie gładko przylepił do czaszki jego rzadkie włosy. - Faoiltiarna! Ja swoj, hasło i odzew znam… Od Faoiltiarny jadę, wasza wielmożność… Czekam tu, jak było umowione… — Ci tam, co za jedni? — Moja eskorta — havekar skłonił się jeszcze głębiej. - Ten tego, elfy… — Jeniec? — Na wozie. W trumnie. — W trumnie? — grom częściowo zagłuszył wściekły ryk jeźdźca w hełmie z nosalem. - Nie ujdzie ci to płazem! Pan de Rideaux rozkazał wyraźnie, że jeniec ma być dostarczony żywy! — Żywy jest, żywy — wybełkotał pospiesznie handlarz. - Jak było rozkazano… W trumnę wsadzony, ale żywy… Nie moj to był pomysł, z tą trumną, wasza wielmożność. To Faoiltiama… Jeździec stuknął nadziakiem o strzemię, dał znak. Trzech konnych zeskoczyło z siodeł i ściągnęło plandekę z furgonu. Gdy wyrzucili na ziemię siodła, derki i pęki uprzęży, w świetle błyskawicy Geralt — faktycznie dostrzegł trumnę ze świeżej sośniny. Nie przyglądał się jednak zbyt uważnie. Czuł mrowiące zimno w końcach palcow. Wiedział, co się za chwilę stanie. — Jakże to tak, wasza miłość? - odezwał się havekar, patrząc na lecące na zmoczone liście towary. - Dobro mi z wozu wygrużacie? — Kupuję to wszystko. Razem z zaprzęgiem. — Aaaa — na zarośniętą gębę handlarza wypełzł obleśny uśmiech. - To insza inszość. To będzie… Niech podumam… Pięć setek, z przeproszeniem waszej szlachetności, jeśli w temerskiej walucie. Jeśli zaś waszymi florenami, tedy czterdzieści i pięć. — Tak tanio? — parsknął jeździec, upiornie uśmiechając się zza nosala. - Zbliż się. — Uważaj, Jaskier — syknął Wiedźmin, niepostrzeżenie rozpinając klamrę płaszcza. Zagrzmiało. Hayekar zbliżył się do jeźdźca, naiwnie licząc na transakcję swego życia. I była to transakcja jego życia, może nie najlepsza, ale na pewno ostatnia. Jeździec stanął w strzemionach i z rozmachem wbił mu nadziak w wyłysiałe ciemię. Handlarz padł bez jęku, zadygotał, zatrzepał rękami, zorał obcasami mokry dywan liści. Ktoryś z buszujących na wozie zarzucił rzemień na szyję woźnicy, zacisnął, drugi przypadł, dźgnął sztyletem. Jeden z konnych rzutem podniosł kuszę do ramienia mierżąc w Jaskra. Geralt miał już jednak w ręku miecz, wyrzucony z wozu hayekara. Uchwyciwszy broń w połowie klingi, cisnął nią jak oszczepem. Przeszyty kusznik zwalił się z konia, wciąż z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. — Uciekaj, Jaskier! Jaskier dopadł Pegaza i dzikim susem skoczył na siodło. Skok był jednak trochę zbyt dziki, a poecie brakowało wprawy. Nie zdołał utrzymać się łęku i zleciał na ziemię po przeciwnej stronie konia. I to uratowało mu życie, klinga miecza atakującego jeźdźca z sykiem przecięła powietrze nad uszami Pegaza. Wałach spłoszył się, targnął, zderzył z koniem napastnika. — To nie elfy! — ryknął jeździec w hełmie z nosalem, dobywając miecza. - Żywych brać! Żywych! Jeden z tych, ktorzy zeskoczyli z wozu, zasugerował się rozkazem, zawahał. Geralt zdążył już jednak dobyć własnego miecza i nie wahał się ani sekundy. Zapał dwoch pozostałych schłodziła nieco lecąca na nich fontanna krwi. Wykorzystał to i zarąbał drugiego. Ale konni już siedzieli mu na karku. Wywinął się spod ich mieczy, sparował cięcia, wykonał unik i nagle poczuł dojmujący bol w prawym kolanie, poczuł, że pada. Nie był ranny. Leczona w Brokilonie noga zwyczajnie i bez ostrzeżenia odmowiła posłuszeństwa. Zamierzający się na niego obuchem topora pieszy stęknął nagle i zatoczył się, jak gdyby ktoś pchnął go sunie. Zanim upadł, Wiedźmin spostrzegł strzałę z długimi lotkami, wbitą w bok napastnika do polowy brzechwy. Jaskier wrzasnął, wrzask zagłuszył grom. Uczepiony koła wozu Geralt zobaczył w świetle błyskawicy jasnowłosą dziewczynę z napiętym łukiem, wypadającą z olszynki. Konni tez ją dostrzegli. Nie mogli jej nie dostrzec, bo jeden z nich właśnie przewalał się przez koński zad z gardłem zamienionym przez grot w karminową miazgę. Trzej pozostali, w tym dowodca w hełmie z nosalem, z miejsca ocenili niebezpieczeństwo, z wrzaskiem pogalopowali w kierunku łuczniczki, kryjąc się za szyjami koni. Sądzili, że końskie szyje stanowią dostateczną osłonę przed strzałami. Mylili się. Maria Barring, zwana Milvą, napięła łuk. Mierzyła spokojnie, z cięciwą przyciśniętą do twarzy. Pierwszy z atakujących wrzasnął i zsunął się z konia, stopa uwięzła mu w strzemieniu, podkute kopyta zmiażdżyły go. Drugiego strzała wręcz zmiotła z kulbaki. Trzeci, dowodca, był już blisko, stanął w strzemionach, wzniosł miecz do ciosu. Milva nie drgnęła nawet, nieustraszenie patrząc na napastnika, napięła łuk i z odległości pięciu krokow wsadziła mu strzałę prosto w twarz, tuż obok stalowego nosala. Strzała przeszła na wylot, zrzucając hełm. Koń nie zwolnił galopu, pozbawiony hełmu i znacznej części czaszki jeździec przez kilka chwil siedział w siodle, potem powolutku przechylił się i plusnął w kałużę. Koń zarżał i pobiegł dalej. Geralt wstał z trudem, pomasował nogę, ktora bolała, ale, o dziwo, wydawała się całkiem sprawna, mogł stanąć na niej bez kłopotow, mogł chodzić. Obok gramolił się z ziemi Jaskier, zwalając przygniatającego go trupa z rozerwanym gardłem. Twarz poety miała kolor niegaszonego wapna. Milva zbliżyła się, po drodze wyrywając strzałę z zabitego. — Dziękuję ci — rzekł Wiedźmin. - Jaskier, podziękuj. To jest Milva Barring. Dzięki niej żyjemy. Milva wyrwała strzałę z drugiego trupa, obejrzała zakrwawiony grot. Jaskier zamamrotał niewyraźnie, schylił się w dwornym, acz nieco rozdygotanym ukłonie, po czym upadł na kolana i zwymiotował. — Kto on zacz? — łuczniczka wytarła grot o mokre liście, wsadziła strzałę do kołczana. - Druh twoj, wiedźminie? — Tak. Nazywa się Jaskier. Jest poetą. — Poeta — Milva popatrzyła na rzucanego suchymi już torsjami trubadura, potem podniosła wzrok. - Kiedy tak, tedy pojmuję. Jeśli czego nie pojmuję, to czemu on tu rzyga, miast gdzie w cichości rymy pisać. Nie moja zresztą rzecz. — W pewnej mierze twoja. Ocaliłaś mu skorę. Mnie też. Milva otarła spryskaną deszczem twarz, na ktorej wciąż jeszcze można było dostrzec odcisk cięciwy. Choć strzelała kilkakrotnie, odcisk był tylko jeden — cięciwa za każdym razem przylegała dokładnie w tym samym miejscu. — Byłam w olszynie już wtedy, gdy gadaliście z havekarem — powiedziała. - Nie chciałam, by szelma mnie widział, no i nie było musu. A potem nadjechali ci drudzy i zaczęła się sieczka. Kilku nieźle rozharatałeś. Umiesz mieczem obracać, trza ci przyznać. Chociażeś przecie kuternoga. Było ci jeszcze zostać w Brokilonie, kurować kulas. Pogorszysz, to do końca żywota kusztykać możesz, miarkujesz chyba? — Przeżyję. — I mnie się tak widzi. Bo jechałam za tobą w ślad, by cię ostrzec. I zawrocić. Nic nie będzie z twojej wyprawy. Na południu wojna. Od Drieschot idą na Brugge nilfgaardzkie wojska. — Skąd wiesz? — A choćby stąd — dziewczyna szerokim gestem wskazała na trupy i konie. - Przecie to Nilfgaardczyki! Słońc na szlemach nie widzisz? Haftow na czaprakach? Zbierajcie się, bierzem nogi za pas, wnet mogą tu dalsi nadciągnąć. Ci tutaj podjazdem szli. — Nie myślę — pokręcił głową — żeby to był podjazd albo straż przednia. Po coś innego tu przyjechali. — A po co, ciekawość? — Po to — wskazał na leżącą na wozie sosnową trumnę, ściemniałą od deszczu. Padało już słabiej i przestało grzmieć. Burza przesuwała się ku połnocy. Wiedźmin podniosł leżący wśrod liści miecz, wskoczył na woz, klnąc z cicha, bo kolano wciąż jednak przypominało się bolem. — Pomoż mi to otworzyć. — Coż to, umarlaka chcesz… — Milva urwała, widząc wywiercone w wieku otwory. - Do licha! Żywego hayekar w tym pudle wiozł? — To jakiś jeniec — Geralt podważył wieko. - Handlarz czekał tu na Nilfgaardczykow, by im go przekazać. Wymienili się hasłem i odzewem… Wieko oderwało się z trzaskiem, odsłaniając zakneblowanego człowieka, rzemiennymi pętlami przykrępowanego do bokow trumny za ręce i nogi. Wiedźmin pochylił się. Przyjrzał uważniej. I jeszcze raz, jeszcze uważniej. I zaklął. — No, proszę — powiedział przeciągle. - A to siurpryza. Kto by się spodziewał? — Ty go znasz, wiedźminie? — Z widzenia — uśmiechnął się paskudnie. - Schowaj noż, Milva. Nie rozcinaj mu pęt. To jest, jak widzę, wewnętrzna nilfgaardzka sprawa. Nie powinniśmy się wtrącać. Zostawimy go tak, jak jest. — Czy ja dobrze słyszę? - odezwał się zza ich plecow Jaskier. Był wciąż jeszcze blady, ale ciekawość już przemogła inne emocje. — Chcesz zostawić w lesie związanego człowieka? Domyślam się, że rozpoznałeś kogoś, z kim masz na pieńku, ale to jest przecież jeniec, do diabła! Był więźniem ludzi, ktorzy dybali na nas i omal nie zabili. Wrog naszych wrogow… Urwał, widząc, że Wiedźmin wyciąga noż z cholewy. Milva chrząknęła cicho. Ciemnobłękitne, mrużone dotychczas przed kroplami deszczu oczy związanego rozszerzyły się. Geralt pochylił się i rozciął pętlę wiążącą jego lewe ramię. — Spojrz, Jaskier — powiedział, chwytając za nadgarstek i podnosząc uwolnioną rękę. - Widzisz tę szramę na dłoni? To Ciri go cięła. Na wyspie Thanedd, miesiąc temu. To Nilfgaardczyk. Przyjechał na Thanedd specjalnie po to, by uprowadzić Ciri. Cięła go, broniąc się przed porwaniem. — Na nic przecie zdała się ta obrona — mruknęła Milva. - Coś tu jednakoż, tak sobie myślę, kupy się nie dzierży. Jeśli onże twoją Ciri z ostrowu dla Nilfgaardu porwał, jaką modą do tej trumny popadł? Czemu go hayekar Nilfgaardczykom właśnie wydawał? Zdejmij mu z gęby knebel, wiedźminie. Może nam co powie? — Wcale nie chcę go słuchać — powiedział głucho. - Już teraz ręka mnie świerzbi, by go pchnąć, gdy tak leży i patrzy. Ledwo się hamuję. Gdy się odezwie, nie pohamuję się. Nie wszystko o nim wam powiedziałem. — Nie hamuj się tedy — Milva wzruszyła ramionami. - Pchnij, jeśli taki to niegodziwiec. Ale co rychlej, bo czas nagli. Mowiłam, Nilfgaardczykow tylko patrzeć. Idę po mego konia. Geralt wyprostował się, puszczając rękę związanego. Ten natychmiast zdarł z ust i wypluł knebel. Ale nie odzywał się. Wiedźmin rzucił mu noż na pierś. — Nie wiem, za jakie grzeszki wsadzili cię do tej — skrzynki, Nilfgaardczyku — powiedział. - I nie obchodzi mnie to. Zostawiam ci ten kozik, oswobodź się sam. Czekaj tu na swoich albo umykaj w lasy, twoja wola. Jeniec milczał. Skrępowany i ułożony w drewnianym pudle wyglądał jeszcze nędzniej i bezbronniej niż na Thanedd, a tam Geralt widział go na kolanach, rannego, dygoczącego ze strachu w kałuży krwi. Wyglądał też znacznie młodziej. Wiedźmin nie dawał mu więcej niż dwadzieścia pięć lat. — Darowałem ci życie na wyspie — dodał. - Darowuję i teraz. Ale to już ostatni raz. Przy następnym spotkaniu zabiję jak psa. Pamiętaj o tym. Gdyby ci przyszło do głowy namowić kamratow do pościgu za nami, zabierz tę trumnę ze sobą. Przyda ci się. Jedziemy, Jaskier. — A chyżo! — krzyknęła Milva, zawracając galopem z wiodącej na zachod ścieżki. - Ale nie tędy! W lasy, psia mać, w lasy! — Co się stało? — Od Wstążki jazda idzie ku nam wielką kupą! To Nilfgaard! Czego się gapicie? W konie, nim nas ogarną! ***** Bitwa o wieś trwała już dobrą godzinę i nadal nic nie wskazywało na to, by miała się ku końcowi. Piechurzy, broniący się zza kamiennych murkow, płotow i ustawionych w zaporę wozow, odparli już trzy ataki konnicy, szarżującej na nich po grobli. Szerokość grobli nie pozwalała konnym nabrać frontalnego impetu, a piechurom umożliwiała skoncentrowanie obrony. W rezultacie fala jazdy za każdym razem rozbijała się o barykady, zza ktorych zdesperowani, ale zajadli knechci razili ciżbę jeźdźcow deszczem bełtow i strzał. Ostrzelana kawaleria kotłowała się i kłębiła, a wowczas obrońcy wypadali na nią szybkim kontratakiem, łupiąc ile wlezie berdyszami, gizannami i okutymi bojowymi cepami. Konnica wycofywała się nad stawy, zostawiając trupy ludzi i koni, piesi zaś kryli się za barykadą i obrzucali wroga plugawymi wyzwiskami. Po jakimś czasie konnica formowała się i atakowała ponownie. I tak dalej. — Ciekawe, kto bije się z kim? — po raz kolejny spytał Jaskier, niewyraźnie, albowiem właśnie trzymał w ustach i probował zmiękczyć wyproszony u Milvy suchar. Siedzieli na samym skraju urwiska, dobrze ukryci wśrod jałowcow. Mogli obserwować bitwę nie lękając się, że ich samych ktoś dostrzeże. Dokładniej biorąc, musieli obserwować. Nie mieli innego wyjścia. Przed nimi była bitwa, za nimi płonące lasy. — Nietrudno zgadnąć — Geralt niechętnie zdecydował się wreszcie odpowiedzieć na pytanie Jaskra. - Konni to Nilfgaardczycy. — A piesi? — Piesi to nie Nilfgaardczycy. — Konni to regularna jazda z Verden — powiedziała Milva, do tej pory ponura i podejrzanie małomowna. - Wyszyte szachownice mają na jukach. A ci we wiosce to bruggeńskie zaciężne wojaki. Toć po chorągwi poznać. W samej rzeczy, rozochoceni kolejnym sukcesem knechci wznieśli nad szańcem zielony sztandar z białym krzyżem kotwicznym. Geralt przyglądał się uważnie, ale wcześniej sztandaru nie dostrzegł, obrońcy podnieśli go dopiero teraz. Widocznie na początku bitwy gdzieś się zapodział. — Długo tu będziemy siedzieć? - spytał Jaskier. — Masz tobie — mruknęła Milva — Pytanie zadał. Rozejrzyj się! Jak się nie obrocisz, tak rzyć z tyłu. Jaskier nie musiał rozglądać się ani obracać. Cały widnokrąg pasiasty był od słupow dymu. Najgęściej dymiło na połnocy i zachodzie, tam, gdzie ktoreś z wojsk podpaliło lasy. Liczne dymy biły też w niebo na południu, tam, dokąd zmierzali, gdy drogę zagrodziła im bitwa. Ale w ciągu godziny, jaką spędzili na wzgorzu, dymy uniosły się rownież na wschodzie. — Wszelakoż — podjęła łuczniczka po chwili, patrząc na Geralta — to mnie, wiedźminie, iście ciekawi, coż to teraz począć zamyślasz. Za nami Nilfgaard i płonąca knieja, co przed nami, sam miarkujesz. Jakie tedy masz plany? — Moje plany nie uległy zmianie. Przeczekam tę bijatykę i ruszam na południe. Nad Jarugę. — Chyba rozumu zbyłeś — wykrzywiła się Milva. - Przecie widzisz, co się dzieje. Gołym przecie okiem widać, że to nie jakaś tam rajza kup swawolnych, ale wojna co się zowie. Nilfgaard pospołu z Verden idzie. Na południu Jarugę już, pewnie przeszli, pewnie już całe Brugge, a może i Sodden w ogniu… — Muszę dotrzeć do Jarugi. — Pięknie. A potem? — Znajdę łodź, popłynę z prądem, sprobuję przedostać się do ujścia. Poźniej statek… Stamtąd, do cholery, muszą kursować jakieś statki… — Do Nilfgaardu? — parsknęła. - Plany nie uległy zmianie? — Nie musisz mi towarzyszyć. — Iście, nie muszę. I chwalić bogow, bo ja śmierci nie szukam. Lękać się jej nie lękam, ale to ci muszę rzec: zabić się dać, niewielka to sztuka. — Wiem — odpowiedział spokojnie. - Mam praktykę. Nie wędrowałbym w tamte strony, gdybym nie musiał. Ale muszę, więc jadę. Nic mnie nie powstrzyma. — Ha — zmierzyła go wzrokiem. - Ależ głos, jakby kto nożem dno starego garnka drapał. Gdyby cię cesarz Emhyr słyszał, w gacie by pewnie popuścił ze strachu. Do mnie, straże, do mnie, hufce moje cesarskie, biada, biada, już tu do mnie do Nilfgaardu Wiedźmin czołnem płynie, wraz tu będzie, życia i korony zbawi! Zgubionym! — Przestań, Milva. — A jużci! Czas, by ci ktoś wreszcie prawdę w oczy rzekł. Niech mnie wyliniały krolik wychędoży, jeślim kiedy dumiejszego chłopa widziała! Emhyrowi jedziesz twoją dziewkę wydrzeć? Ktorą Emhyr na cesarzową upatrzył? Ktorą krolom odebrał? U Emhyra mocne pazury, co ucapią, tego nie puszczą. Z nim krolom się nie dolać, a ty chcesz? Nie odpowiedział. — Do Nilfgaardu się wybierasz — powtorzyła Milva, z politowaniem kiwając głową. - Z cesarzem wojować, narzeczoną mu odbić. A podumałeś, co może być? Gdy tam dojedziesz, gdy ową Ciri na pałacowych pokojach odnajdziesz, całą we złocie i jedwabiach, co jej rzekniesz? Pojdź, miła, za mnie, co ci tam cesarski tron, we dwoje w szałasie zażyjem, na przednowku korę jeść będziem. Pojrzyj po sobie, kulawy oberwańcu. Nawet kapotę i buty dostałeś od driad, po jakimś elfie, co z ran umarł w Broklionie. Tedy wiesz, co będzie, gdy cię twoja panna obaczy? W oczy ci plunie, wyśmieje, trabantom za prog wykinąć każe i psami poszczwać! Milva mowiła coraz głośniej, pod koniec przemowy prawie krzyczała. Nie tylko ze złości, ale by przekrzyczeć Wzmagający się hałas. Z dołu zaryczały dziesiątki, może setki gardzieli. Na bruggeńskich knechtow zwaliło się kolejne natarcie. Ale tym razem z dwoch stron jednocześnie. Odziani w sine tuniki z szachownicami Verdeńczycy cwałowali po grobli, a zza stawu, uderzając na flankę obrońcow, wypadł silny oddział jazdy w czarnych płaszczach. — Nilfgaard — rzekła krotko Milva. Tym razem piechota z Brugge nie miała żadnych szans. Kawaleria przedarła się przez zapory i w mgnieniu oka rozniosła obrońcow na mieczach. Sztandar z krzyżem upadł. Część pieszych rzuciła broń i poddała się, część usiłowała uciekać w kierunku lasu. Ale od strony lasu zaatakował trzeci oddział, wataha niejednolicie umundurowanych, lekkozbrojnych jeźdźcow. — Scoia'tael — powiedziała Milva, wstając. - Teraz już pojmujesz, co się dzieje, wiedźminie? Dotarło do cię? Nilfgaard, Verden i Wiewiorki w kupie. Wojna. Jak w Aedirn przed miesiącem. — To rajd — pokręcił głową Geralt. - Wyprawa łupieska. Tylko konnica, żadnej piechoty… — Piechota dobywa fortow i prezydiow. - Tamte dymy, myślisz, z czego? Z wędzarni? Z dołu, od wioski, dobiegały ich dzikie, przeraźliwe krzyki zbiegow, doganianych i wyrzynanych przez Wiewiorki. Z dachow chat buchnęły dymy i płomienie. Silny wiatr przesuszył strzechy po porannej ulewie, pożar szerzył się błyskawicznie. — Ot — mruknęła Milva — z dymem pojdzie sioło. A ledwie co odbudowali po tamtej wojnie. Dwa lata w pocie czoła stawiali zręby, a zgorzeje w parę chwil. Naukę by z tego wyciągać! — Jaką? - spytał ostro Geralt. Nie odpowiedziała. Dym z płonącej wioski wzbił się wysoko, sięgnął urwiska, zaszczypał w oczy, wycisnął łzy. Z pożogi rozbrzmiały wrzaski. Jaskier zrobił się nagle blady jak płotno. Jeńcow spędzono w kupę, otoczono pierścieniem. Na rozkaz rycerza w hełmie z czarnym pioropuszem jeźdźcy zaczęli siec i kłuć bezbronnych. Padających tratowano końmi. Pierścień zwierał się. Krzyki, ktore dobiegły do urwiska, przestały przypominać głosy ludzi. — I my mamy iść na południe? — spytał poeta, patrząc wymownie na wiedźmina. - Przez te pożary? Tam, skąd nadciągają tacy rzeźnicy? — Wydaje mi się — odrzekł z ociąganiem Geralt — że nie mamy wyboru. — Mamy — powiedziała Milva. - Mogę przeprowadzić was lasami na Sowie Wzgorza i z powrotem do Ceann Treise. Do Brokilonu. — Przez płonące lasy? Przez zagon, przed ktorym ledwo uciekliśmy? — Pewniejsze to niż droga na południe. Do Ceann Treise jest wszystkiego czternaście mil, a ja znam ścieżki. Wiedźmin patrzył w doł, na ginącą w pożarze wieś. Nilfgaardczycy uporali się już z jeńcami, jazda formowała się w kolumnę marszową. Pstrokata wataha Scoia'tael ruszyła gościńcem wiodącym na wschod. — Ja nie wracam — odrzekł twardo. - Ale przeprowadź do Brokilonu Jaskra. — Nie! — zaprotestował poeta, choć nadal nie odzyskał normalnych kolorow. - Jadę z tobą. Milva machnęła ręką, podniosła kołczan i łuk, zrobiła krok w stronę koni, nagle odwrociła się. — Do diabła — warknęła. - Za długo i za często elfow od zguby ratowałam. Nijak mi teraz patrzeć, jak ktoś ginie! Przeprowadzę was do Jarugi, szalone pałki. Ale nie południowym, jeno wschodnim szlakiem. — Tam też już płoną lasy. — Przeprowadzę was przez ogień. Przywykłam. — Nie musisz tego robić, Milva. — Pewnie, że nie muszę. No, na kulbaki! Ruszcie się wreszcie! Nie ujechali daleko. Konie z trudem poruszały się w gąszczu i na zarośniętych ścieżkach, a nie odważali się korzystać z drog — zewsząd dobiegał ich tętent i szczęk, zdradzający ciągnące wojska. Zmrok zaskoczył ich wśrod zakrzaczonych parowow, zatrzymali się na nocleg. Nie padało, niebo było jasne od łun. Znaleźli stosunkowo suche miejsce, usiedli, owinąwszy się w opończe i derki. Milva penetrowała okolicę. Gdy tylko odeszła, Jaskier dał upust długo wstrzymywanej ciekawości, jaką wzbudzała w nim brokilońska łuczniczka. — Dziewczyna jak łania — mruczał. - Ty masz szczęście do takich znajomości, Geralt. Strzelista i zgrabna, chodzi, jakby tańczyła. W biodrach trochę za wąska, jak na moj gust, a w ramionach odrobinkę za mocna, ale przecież kobieca, kobieca… Te dwa jabłuszka z przodu, ho, ho… Mało koszula nie praśnie… — Przymknij się, Jaskier. — W drodze — marzył dalej poeta — zdarzyło mi się dotknąć przypadkiem. Udo, mowię ci, jak z marmuru. Oho, nie nudziło ci się przez ten miesiąc w Broklionie… Milva, ktora właśnie wrociła z patrolu, usłyszała teatralny szept i zauważyła spojrzenia. — O mnie gadasz, poeto? Czego się we mnie wpatrujesz, ledwie się odwrocę? Ptak mi na plecy nasrał? — Wciąż nie możemy się nadziwić twemu łuczniczemu kunsztowi — wyszczerzył zęby Jaskier. - Na zawodach strzeleckich mało znalazłabyś konkurentow. — Baju, baju. — Czytałem — Jaskier łypnął znacząco na Geralta — że najlepsze łuczniczki spotkać można wśrod Zerrikanek, w stepowych klanach. Niektore podobno obcinają sobie lewe piersi, by nie wadziły im w napinaniu łukow. Biust, powiadają, wchodzi w paradę cięciwie. — Musiał to jakiś poeta wydumać — parsknęła Milva. - Siada taki i wypisuje osielstwa, pioro w nocniku maczając, a głupie ludzie wierzą. Co to, cyckami się strzela, czy jak? Do gęby się cięciwę dociąga, bokiem stojąc, o, tak. Nic cięciwie nie zawadza. O tym obcinaniu to durnota, wymysł głowy prożniaczej, ktorej wiecznie aby babskie cycki na myśli. — Dziękuję ci za pełne uznania słowa o poetach i poezji. I za naukę o łucznictwie. Dobry oręż, łuk. Wiecie co? Myślę, że właśnie w tym kierunku rozwinie się sztuka wojenna. W wojnach przyszłości będzie się walczyć na odległość. Wynaleziona zostanie broń tak dalekosiężna, że przeciwnicy będą mogli zabijać się nawzajem, nie widząc w ogole. — Durnota — oceniła krotko Milva. - Łuk dobra rzecz, ale wojaczka to chłop przeciw chłopu, na długość miecza, krzepki słabszemu łeb rozwala. Zawsze tako było i tako będzie. A skończy się, tedy i wojaczki się skończą. Poki co, widziałeś, jak się wojuje. W tamtej wsi podle grobli. Ech, co tu gadać po prożnicy. Idę, rozejrzę się. Konie chrapią, jakby jaki wilczek tu gdzie krążył… — Jak łania — Jaskier odprowadził ją wzrokiem. - Hmmm… Wracając jednak do wspomnianej wsi przy grobli i tego, co ci powiedziała, gdyśmy siedzieli na urwisku… Nie uważasz, że jednak miała trochę racji? — Względem? — Względem… Ciri — zająknął się lekko poeta. - Nasza piękna i szybkostrzelna dziewoja zdaje się nie rozumieć relacji między tobą a Ciri, mniema, jak mi się wydaje, że zamierzasz konkurować z nilfgaardzkim cesarzem o jej rękę. Że to jest prawdziwy motyw twojej wyprawy do Nilfgaardu. — A zatem w tym względzie nie ma racji ani trochę. W jakim więc ma? — Zaczekaj, nie unoś się. Ale spojrz prawdzie w oczy. Przygarnąłeś Ciri i uważasz się za jej opiekuna. Ale to nie jest zwykła dziewczyna. To krolewskie dziecko, Geralt. Jej, co tu dużo gadać, pisany jest tron. Pałac. Korona. Nie wiem, czy akurat nilfgaardzka. Nie wiem, czy Emhyr to dla niej najlepszy mąż… — W samej rzeczy. Nie wiesz. — A ty wiesz? — Wiedźmin owinął się derką. — Zmierzasz, rzecz jasna, ku konkluzji — powiedział. - Ale nie wysilaj się, ja wiem, jaka to konkluzja. Nie ma sensu ratować Ciri przed losem, ktory jest jej pisany od dnia urodzin. Bo ocalona Ciri gotowa kazać trabantom spuścić nas ze schodow. Dajmy sobie tedy spokoj. Tak? Jaskier otworzył usta, ale Geralt nie dał mu dojść do słowa. — Dziewczyny — mowił coraz bardziej zmieniającym się głosem — nie porwał wszakże smok ani zły czarownik, nie sprowadzili jej dla okupu piraci. Nie siedzi w wieży, w lochu ani w klatce, nie katują jej ani nie morzą głodem. Wręcz przeciwnie, śpi na adamaszkach, jada na srebrze, nosi jedwabie i koronki, obwiesza się biżuterią, tylko patrzeć, jak ją koronują. Krotko mowiąc, jest szczęśliwa. A jakiś Wiedźmin, ktorego kiedyś zła dola przypadkiem postawiła na jej drodze, zawziął się, by to szczęście zburzyć, popsuć, zniszczyć, podeptać dziurawymi butami, ktore odziedziczył po jakimś elfie. Tak? — Nie to miałem na myśli — burknął Jaskier. — On nie do ciebie gadał — Milva wyłoniła się nagle z mroku, po chwili wahania usiadła obok wiedźmina. - To do mnie było. To moje słowa mu tak dopiekły, W złości mowiłam, nie myśląc… Wybacz mi, Geralt. Wiem ci, jak to jest, gdy w żywą ranę pazur wrazić. No, nie żłob się. Nie uczynię tego więcej. Wybaczasz? Czy cię mam na przeprosiny poboćkać? Nie czekając na odpowiedź ani przyzwolenie objęła go silnie za szyję i pocałowała w policzek. Mocno uścisnął jej ramię. — Przysuń się — odkaszlnął. - I ty też, Jaskier. Razem… będzie nam cieplej. Milczeli długo. Po jasnym od łun niebie sunęły chmury, przesłaniając migocące gwiazdy. — Chcę wam coś powiedzieć — rzekł wreszcie Geralt. - Ale przyrzeknijcie, że nie będziecie się śmiać. — Gadaj. — Miałem dziwne sny. W Brokilonie. Początkowo myślałem, że to majaczenia. Coś z moją głową. Widzicie, na Thanedd zdrowo przylali mi w łeb. Ale od paru dni śnię wciąż ten sam sen. Ciągle ten sam. Jaskier i Milva milczeli. — Ciri — podjął po chwili — nie śpi w pałacu pod brokatowym baldachimem. Jedzie konno przez jakąś zakurzoną wieś… Wieśniacy pokazują ją palcami. Nazywają ją imieniem, ktorego nie znam. Psy ujadają. Ona nie jest sama. Są tam inni. Jest krotko ostrzyżona dziewczyna, ta trzyma Ciri za rękę… Ciri uśmiecha się do niej. Nie podoba mi się ten uśmiech. Nie podoba mi się jej ostry makijaż… A najmniej podoba mi się to, że jej tropem podąża śmierć. — Gdzież tedy dziewczyna jest? — zamruczała Milva przytulając się do niego jak kot. - Nie w Nilfgaardzie? — Nie wiem — powiedział z trudem. - Ale ten sam sen śniłem kilkakrotnie. Problem polega na tym, że ja nie wierzę w takie sny. — Głupiś tedy. Ja wierzę. — Nie wiem — powtorzył. - Ale czuję. Przed nią jest ogień, a za nią śmierć. Muszę się spieszyć. ***** O świcie zaczęło padać. Nie tak, jak poprzedniego dnia, gdy burzy towarzyszyła silna, lecz krotkotrwała ulewa. Niebo poszarzało i zasnuło się ołowianym nalotem. Zaczęło mżyć, drobno, rowno i dokuczliwie siąpić. Jechali na wschod. Milva prowadziła. Gdy Geralt zwrocił jej uwagę, że Jaruga jest na południu, łuczniczka zburczała go i przypomniała, ze to ona jest przewodniczką i że wie, co robi. Nie odzywał się więcej. W końcu, ważne było to, że jechali. Kierunek nie miał większego znaczenia. Jechali w milczeniu, mokrzy, zziębnięci, skurczeni na kulbakach. Trzymali się leśnych ścieżek, przemykali wzdłuż duktow, przecinali gościńce. Zapadali w gąszcz, słysząc łomot kopyt ciągnącej drogami kawalerii. Szerokim łukiem omijali bitewny wrzask i zgiełk. Przejeżdżali obok ogarniętych pożarem wsi, obok dymiących i żarzących się zgliszcz, mijali osady i sadyby, po ktorych zostały tylko czarne kwadraty wypalonej ziemi i ostry smrod zmoczonej deszczem spalenizny. Płoszyli stada wron żerujących na trupach. Mijali grupy i kolumny uginających się pod tobołami, uciekających przed wojną i pożogą wieśniakow, otępiałych, reagujących na pytania tylko lękliwym, nierozumiejącym i niemym uniesieniem pustych od nieszczęścia i zgrozy oczu. Jechali na wschod, wśrod ognia i dymu, wśrod mżawki i mgły, a przed ich oczami przewijał się gobelin wojny. Obrazy. Był obraz z żurawiem, czarną krechą sterczącym wśrod ruin spalonej wioski. Na żurawiu wisiał nagi trup. Głową w doł. Krew ze zmasakrowanego krocza i brzucha ściekła mu na pierś i twarz, soplami zwisała z włosow. Na plecach trupa widać było runę Ard. Wyciętą nożem. — An'givare — powiedziała Milva, odrzucając mokre włosy z karku. - Wiewiorki tu były. — Co to znaczy, an'giyare? — Donosiciel. Był obraz z koniem, osiodłanym siwkiem w czarnym kropierzu. Koń chwiejnie stąpał skrajem pobojowiska, klucząc między kupami trupow i wbitymi w ziemię ułomkami włoczni, rżał cicho i przejmująco, wlokł za sobą wnętrzności wywalone z rozprutego brzucha. Nie mogli go dobić — oprocz konia po pobojowisku krążyli obdzierający zwłoki maruderży. Był obraz z rozkrzyżowaną dziewczyną, leżącą niedaleko spalonego obejścia, nagą, zakrwawioną, wpatrzoną w niebo zeszklonymi oczyma. — Gadają, wojaczka męska rzecz — zawarczała Milva. - Ale nad babą się nie zlitują, muszą sobie pofolgować. Bohaterowie, psia ich mać. — Masz rację. Ale nie zmienisz tego. — Już zmieniłam. Uciekłam z domu. Nie chciałam zamiatać chałupy i szorować podłogi. I czekać, aż nadjada, chałupę podpalą, a mnie rozłożą na tej podłodze i… Nie dokończyła, popędziła konia. A poźniej był obraz ze smolarnią. Wtedy to Jaskier wyrzygał wszystko, co tego dnia zjadł, to znaczy suchar i połowkę sztokfisza. W smolami Nilfgaardczycy — a może Scoia'tael — rozprawili się z pewną liczbą jeńcow. Jaka to była liczba, nie dało się stwierdzić nawet w przybliżeniu. Bo do rozprawy posłużyły nie tylko strzały, miecze i lance, ale i znaleziony w smolami drwalski sprzęt — siekiery, ośniki i piły rozpłatnice. Były jeszcze inne obrazy, ale Geralt, Jaskier i Milva już ich nie zapamiętali. Wyrzucili je z pamięci. Zobojętnieli. ***** Przez następne dwa dni nie przejechali nawet dwudziestu mil. Padało nadal. Chłonna po letniej suszy ziemia opiła się już wodą do przesytu, leśne drożki zamieniły się w błotniste ślizgawki. Mgły i opary odebrały im możliwość obserwowania dymow pożarow, ale smrod spalenizny wskazywał, że wojska są wciąż niedaleko i nadal palą wszystko, czego ima się ogień. Uciekinierow nie widzieli. Byli wśrod lasow sami. Przynajmniej tak myśleli. Geralt pierwszy usłyszał chrapnięcie idącego w ślad za nimi konia. Z kamienną twarzą zawrocił Płotkę. Jaskier otworzył usta, ale Milva gestem nakazała mu milczenie, wyjęła łuk z sajdaka przy siodle. Jadący za nimi wyłonił się z zarośli. Zobaczył, że czekają na niego i zatrzymał konia, cisawego ogiera. Stali tak w ciszy przerywanej tylko szumem deszczu. — Zabroniłem ci jechać za nami — powiedział wreszcie Wiedźmin. Nilfgaardczyk, ktorego Jaskier ostatni raz widział w trumnie, wbił oczy w mokrą grzywę. Poeta ledwie go poznał, odzianego w kolczugę, skorzany kaftan i płaszcz, bez wątpienia zwleczone z ktoregoś z zabitych przy wozie havekara. Zapamiętał jednak młodą twarz, ktorej od czasu przygody pod bukiem nie zdołał zmienić skąpo sypiący się zarost. — Zabroniłem ci — powtorzył Wiedźmin. — Zabroniłeś — przyznał wreszcie młodzik. Mowił bez nilfgaardzkiego akcentu. - Ale ja muszę. Geralt zeskoczył z konia, podał wodze poecie. I wyciągnął miecz. — Zsiądź — powiedział spokojnie. - Zaopatrzyłeś się już w kawałek żelaza, jak widzę. To dobrze. Nijak mi było cię zarzynać, gdy byłeś bezbronny. Teraz to co innego. Zsiadaj. — Nie będę z tobą walczył. Nie chcę. — Domyślam się. Jak wszyscy twoi rodacy, wolisz inny rodzaj walki. Taki, jak w tej smolarni, obok ktorej musiałeś przejechać, jadąc naszym tropem. Zsiadaj, powiedziałem. — Jestem Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach. — Nie prosiłem, byś się przedstawiał. Rozkazałem, byś zsiadł. — Nie zsiądę. Nie chcę się z tobą bić. — Milva — Wiedźmin skinął na łuczniczkę. - Zrob mi łaskę, zabij pod nim konia. — Nie! — Nilfgaardczyk uniosł rękę, zanim Milva osadziła strzałę na cięciwie. - Nie, proszę. Zsiadam. — Lepiej. A teraz dobądź miecza, synku. Młodzik splotł ręce na piersi. — Zabij mnie, jeśli chcesz. Jeśli wolisz, każ tej elfce zastrzelić mnie z łuku. Nie będę się z tobą bił. Jestem Cahir Mawr Dyffiyn… syn Ceallacha. Chcę… Chcę się do was przyłączyć. — Chyba się przesłyszałem. Powtorz. — Chcę się do was przyłączyć. Jedziesz na poszukiwanie dziewczyny. Chcę ci pomoc. Muszę ci pomoc. — To jest szaleniec — Geralt odwrocił się do Milvy i Jaskra. - Doznał pomieszania zmysłow. Mamy do czynienia z szaleńcem. — Pasowałby do kompanii — mruknęła Milva. - Jak ulał by pasował. — Przemyśl jego propozycję, Geralt — zadrwił Jaskier — Koniec końcow, to nilfgaardzki szlachcic. Może z jego pomocą łatwiej nam będzie przedostać się do… — Trzymaj jęzor na wodzy — przerwał mu ostro Wiedźmin. - Dalejże, dobądź miecza, Nilfgaardczyku. — Nie będę się bił. I nie jestem Nilfgaardczykiem. Pochodzę z Vicovaro, a nazywam się… — Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz. Dobądź broni. — Nie. — Wiedźminie — Milva przechyliła się w siodle, splunęła na ziemię. - Czas bieży, a deszcz moczy. Nilfgaardczyk nie chce ci stanąć, a ty, choć srogie stroisz miny, przecie go nie zarąbiesz z zimną krwią. Mamy tak sterczeć, tu do usranej śmierci? Wsadzę jego ciskowi strzałę w słabiznę i jedźmy w swoją drogę. Pieszo za nami nie nadąży. Cahir, syn Ceallacha, jednym susem dopadł cisawego ogiera, wskoczył na siodło i pogalopował z powrotem, krzykiem popędzając wierzchowca do szybszego biegu. Wiedźmin przez chwilę patrzył za nim, potem wsiadł na, Płotkę. W milczeniu. I nie oglądając się. — Starzeję się — mruknął po jakimś czasie, gdy Plotka zrownała się z karoszem Milvy. - Zaczynam miewać skrupuły. — Ano, zdarza się u starych — łuczniczka spojrzała na niego ze wspołczuciem. - Odwar z miodunki pomaga na to. A na razie kładź sobie poduszeczkę na siodło. — Skrupuły — wyjaśnił poważnie Jaskier — to nie to samo co hemoroidy, Milva. Mylisz pojęcia. — A kto by tam pojął wasze mądre gadanie! Ustawicznie gadacie, to jeno umiecie! Dalej, w drogę! — Milva — zapytał po chwili Wiedźmin, chroniąc twarz przed deszczem siekącym w galopie. - Zabiłabyś pod nim konia? — Nie — przyznała niechętnie. - Koń niczemu nie winien. A i ten Nilfgaardczyk… Po kiego biesa on za nami śledzi? Czemu gada, że musi? — Niech mnie diabli, jeśli wiem. Padało nadal, gdy nagle las się skończył i wyjechali na gościniec wijący się wśrod wzgorz z południa na połnoc. Lub odwrotnie, stosownie do punktu widzenia. To, co zobaczyli na gościńcu, nie zaskoczyło ich. Widzieli to już. Wywrocone i wybebeszone wozy, trupy koni, porozrzucane pakunki, juki i łuby. I złachmanione, zastygłe w dziwnych pozach kształty, ktore jeszcze niedawno były ludźmi. Podjechali bliżej, bez lęku, Bo widoczne było, że rzeź miała miejsce nie dziś, lecz wczoraj lub przedwczoraj. Nauczyli się już rozpoznawać takie rzeczy, a może wyczuwali je iście zwierzęcym instynktem, ktory obudziły i wyczuliły w nich poprzednie dni. Nauczyli się też penetrować pobojowiska, bo niekiedy — rzadko — udawało się im znaleźć wśrod porozrzucanego dobytku odrobinę prowiantu albo worek paszy. Zatrzymali się przy ostatnim furgonie rozgromionej kolumny, zepchniętym do rowu, przechylonym na piastę strzaskanego koła. Pod wozem leżała tęga kobieta z nienaturalnie zgiętą szyją. Kołnierz kabata pokrywały rozmyte przez deszcz wężyki zakrzepłej krwi z rozszarpanej małżowiny ucha, z ktorego wydarto kolczyk. Na kryjącej woz płachcie widniał napis: "Vera Loewenhaupt i Synowie". Synow w pobliżu nie było widać. — To nie chłopi — zacisnęła wargi Milva. - To kupcy. — Szli z południa, od Dillingen ku Brugge, tutaj ich naścignęli. Niedobrze jest, wiedźminie. Myślałam już tutaj ku południu wykręcić, ale teraz iście nie wiem, co czynić. Dillingen i całe Brugge już niechybnie w nilfgaardzkich rękach, tędy do Jarugi nie dojdziemy. Mus nam dalej na wschod, przez Turlough. Tam lasy i bezludzie, tamtędy wojsko nie pojdzie. — Nie jadę dalej na wschod — zaprotestował. - Muszę dostać się do Jarugi. — Dostaniesz się — odrzekła niespodziewanie spokojnie. - Ale bezpieczniejszym szlakiem. Jeśli stąd na południe ruszysz, popadniesz Nilfgaardczykom prosto w paszczę. Nic nie zyskasz. — Zyskam czas — warknął. - Jadąc na wschod, wciąż i go tracę. Mowiłem wam, nie mogę sobie na to… — Cicho — powiedział nagle Jaskier, obracając konia. - Przestańcie na chwilę gadać. — Co się stało? — Słyszę… śpiew. Wiedźmin pokręcił głową. Milva parsknęła. — Omamy masz, poeto. — Cicho! Zamknijcie się! Ktoś śpiewa, mowię wam! Nie słyszycie? Geralt ściągnął kaptur, Milva rownież nadstawiła uszu, po chwili spojrzała na wiedźmina i w milczeniu kiwnęła głową. Muzyczny słuch nie zawodził trubadura. To, co wydawało się niemożliwe, okazało się prawdą. Stali oto w środku lasu, wśrod mżawki, na drodze zasłanej trupami, a dobiegał ich śpiew. Od południa ktoś nadchodził, śpiewając raźnie i wesoło. Milva szarpnęła wodze karosza, gotowa do ucieczki ale Wiedźmin powstrzymał ją gestem. Był ciekawy. Bo śpiew, ktory słyszeli, nie był groźnym, rytmicznym, dudniącym wielogłosowo śpiewem maszerującej piechoty ani buńczuczną piosenką kawalerzystow. Zbliżający się śpiew nie budził lęku. Wręcz przeciwnie. Deszcz szumiał w listowiu. Zaczęli rozrożniać słowa piosenki. Wesołej piosenki, zdającej się w tym pejzażu wojny i śmierci czymś obcym, nienaturalnym i absolutnie. nie na miejscu. Patrzajta, tam pod borem wilczysko tańcuje Zęby szczerzy, chwastem macha, raźno podskakuje Czemuż to tak wesoła ta leśna bestyja? Widno jeszcze nie żonata, kiedy tak wywija! Um-ta, um-ta, uhu-ha! Jaskier nagle zaśmiał się, wyciągnął spod mokrego płaszcza lutnię, nie bacząc na sykania wiedźmina i Milvy szarpnął struny i zawtorował na całe gardło: Patrzajta, tam na lęgu wilczek łapy wlecze Łeb spuszczony, chwast skulony, z oka łezka, ciecze Czemuż to ta bestyja taka zasmucona? Widno wczoraj ożeniona albo zaręczona! — Hu-hu-ha!!! - odwrzasnęły z całkiem bliska liczne głosy. Huknął gromki śmiech, ktoś przenikliwie zagwizdał na palcach, po czym zza zakrętu gościńca wyłoniła się dziwna, acz malownicza kompania, maszerująca gęsiego, rozbryzgująca błoto rytmicznymi uderzeniami ciężkich buciorow. — Krasnoludy — stwierdziła połgłosem Milva. - Ale to nie Scoia'tael. Brod nie mają zaplecionych. Nadchodzących było sześciu. Odziani byli w krotkie, mieniące się niezliczonymi odcieniami szarości i brązu płaszcze z kapturami, noszone zwykle przez krasnoludy w czasie słoty. Płaszcze takie, jak wiedział Geralt, miały zaletę absolutnej wodoodporności, uzyskiwaną w drodze kilkunastoletniej impregnacji dziegciem, kurzem z gościńcow i resztkami tłustej strawy. Praktyczna ta przyodziewa przechodziła z ojca na najstarszego syna, toteż dysponowały nią z reguły wyłącznie dojrzałe krasnoludy. Krasnolud osiągał dojrzałość, gdy broda sięgała mu pasa, co następowało zwykle w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Żaden ze zbliżających się nie wyglądał na młodszego. Ale i nie na starszego. — Prowadzą ludzi — mruknęła Milva, ruchem głowy wskazując Geraltowi grupkę wyłaniającą się z lasu w ślad za szostką krasnali. - Niechybnie zbiegow, bo tobołami objuczeni. — Sami też objuczeni są nieźle — stwierdził Jaskier. W samej rzeczy, każdy krasnolud taszczył bagaż, pod ktorym w krotkim czasie padłby niejeden człowiek i niejeden koń. Oprocz zwykłych rukzakow i sakw Geralt dostrzegł zamczyste kuferki, spory miedziany kociołek i coś, co wyglądało jak mała komodka. Jeden niosł na plecach koło od wozu. Idący na czele nie niosł bagażu. Za pasem miał niewielki toporek, na plecach długi miecz w pochwie owiniętej skorami pręgowatych kotow, a na ramieniu zieloną, mokrą, i nastroszoną papugę. Właśnie ten ich pozdrowił. — Witajcie! — ryknął, zatrzymując się pośrodku drogi i biorąc pod boki. - Czasy takie, że lepiej wilka spotkać w boru niźli człowieka, a jeśli już, to radziej spotkanego bełtem z kuszy niźli dobrym słowem powitać! Ale kto śpiewem wita, kto muzyką się przedstawia, ten widać swoj chłop! Albo i swoja baba, z przeproszeniem miłej pani! Witajcie. Jestem Zoltan Chivay. — Jestem Geralt — przedstawił się po chwili wahania Wiedźmin. - ten, ktory śpiewał, to Jaskier. A to jest Milva. — Rrr-rrwa mać! - zaskrzeczała papuga. — Zamknij dziob — warknął na ptaka Zoltan Chivay. - Wybaczcie. Mądre to zamorskie ptaszysko, ale nieobyczajne. Dziesięć talarow za cudaka dałem. Zowie się Feldmarszałek Duda. A to reszta mojej kompanii. Munro Byuys, Yazon Yarda, Caleb Stratton, Figgis Merluzzo i Percival.. Schuttenbach. Percival Schuttenbach nie był krasnoludem. Spod mokrego kaptura, miast skołtunionej brody, wyzierał długi i szpiczasty nos, niezawodnie określający przynależność posiadacza do starej i szlachetnej rasy gnomow. — A tamci — Zoltan Chivay wskazał na zatrzymaną i skupioną opodal grupkę — to uciekinierzy z Kernow. Jak widzicie, same baby z dzieciakami. Było ich więcej, ale Nilfgaard ogarnął ich grupę trzy dni temu, wyrżnął i rozproszył. Natknęliśmy się na nie w lasach i teraz wspolnie idziemy. — Śmiało idziecie — pozwolił sobie na uwagę Wiedźmin. - Gościńcem i ze śpiewem. — Nie wydaje mi się — poruszył brodą krasnolud — by marsz z płaczem był lepszym rozwiązaniem. Od Dillihngen szliśmy lasami, cicho i skrycie, gdy wojska przeszły, wyszliśmy na gościniec, by czas nadrobić. - Urwał, popatrzył po pobojowisku. — Do takich widokow — wskazał na trupy — przywykliśmy. Od samego Dillingen, od Jarugi, na gościńcach jedna śmierć… Należeliście do tych tutaj? — Nie. Nilfgaard wyrżnął kupcow. — Nie Nilfgaard — pokręcił głową krasnolud, z beznamiętną miną patrząc na zabitych. - Scoia'tael. Regularne wojsko nie trudzi się wyciąganiem strzał z trupow. A dobry grot kosztuje poł korony. — Zna się — mruknęła Milva. — Dokąd idziecie? — Na południe — odrzekł natychmiast Geralt. — Odradzam — Zoltan Chivay znowu pokręcił głową. - Tam istne piekło, ogień i zagłada. Dillingen już niechybnie zdobyte, coraz większe siły Czarnych przechodzą Jarugę, lada moment zaleją całą dolinę na prawym brzegu. Jak widzicie, są też już przed nami, na połnocy, idą na miasto Brugge. Jedyny rozumny zatem kierunek ucieczki To wschod. Milva wymownie spojrzała na wiedźmina, a Wiedźmin powstrzymał się od komentarza. — My właśnie na wschod zmierzamy — ciągnął Zoltan Chivay. - Jedyna szansa to skryć się za front, a od wschodu, od rzeki Iny, ruszą się w końcu wojska temerskie. Chcemy tedy iść leśnymi duktami do wzgorz. Turiough, potem Starą Drogą do Sodden, do rzeki Chotli, ktora do Feny wpada. Chcecie, pomaszerujemy razem. Jeśli wam wadzić nie będzie, że wolno. Wy macie konie, a nam ucieknierzy zwalniają tempo. — Wam wszelakoż — odezwała się Milva, patrząc na niego przenikliwie — jakoś to nie wadzi. Krasnolud, nawet bagażem, piechty trzydzieści mil dziennie może zrobić. Bez mała tyle, co konny człowiek. Ja znam Starą Drogę. Bez zbiegow bylibyście nad Chotlą w jakie trzy dni. — To są baby z dziećmi — Zoltan Chivay wypiął brodę i brzuch. - Nie zostawimy ich na łasce losu. Doradzalibyście coś przeciwnego, hę? — Nie — powiedział Wiedźmin. - Nie doradzalibyśmy. — Rad jestem to słyszeć. Znaczy, nie zmyliło mnie pierwsze wrażenie. Jakże więc? Idziemy w kompanii? Geralt spojrzał na Milvę, łuczniczka kiwnęła głową. — Dobra — Zoltan Chivay zauważył kiwnięcie. - W drogę tedy, nim nas tu na gościńcu jaki podjazd ogarnie. Ale najsamprzod… Yazon, Munro, spenetrujcie wozy. Jeśli coś pożytecznego tam ostało, zabrać sakum-pakum. Figgis, sprawdź, czy nasze koło pasuje do tego małego furgonku, zdałby dla nas w sam raz. — Pasuje! — wrzasnął po chwili ten, ktory taszczył koło. - Jakby od tego było! — A widzisz, barani łbie? Dziwowałeś się, kiedym ci wczoraj kazał to koło wziąć i nieść! Montuj! Pomoż mu, Caleb! W imponująco krotkim czasie wyposażony w nowe koło woz nieboszczki Very Loewenhaupt, odarty z plandeki i wszelkich niepotrzebnych elementow, wyciągnięty został z rowu na drogę. Migiem zwalono na niego cały bagaż. Po namyśle Zoltan Chivay rozkazał posadzić na woz rownież dzieci. Polecenie wykonane zostało z ociąganiem — Geralt zauważył, że uciekinierki boczą się na krasnoludow i starają trzymać z daleka. Jaskier z widocznym niesmakiem przyglądał się dwom krasnoludom, przymierzającym ściągnięte z trupow sztuki odzieży. Pozostali myszkowali wśrod wozow, ale niczego nie uznali za godne zabrania. Zoltan Chivay gwizdnął na palcach, dając im znać, że czas kończyć szabrowanie, po czym fachowym wzrokiem obrzucił Płotkę, Pegaza i karosza Milvy. — Wierzchowe — stwierdził, z dezabrobatą kręcąc nosem. - Znaczy, do niczego. Figgis, Caleb, do dyszla. Będziemy zmieniać się w zaprzęgu. Wymaaaaaarsz! ***** Geralt był pewien, że krasnoludom przyjdzie rychło porzucić zdobyty woz, gdy ten na dobre uwięźnie na rozmiękłych duktach, ale mylił się. Karły były silne jak byki, a wiodące na wschod leśne drogi okazały się trawiaste i niezbyt grząskie. Padało nadal bez przerwy. Milva zrobiła się ponura i zła, jeżeli się odzywała, to tylko aby wyrazić przekonanie, że lada moment koniom popęka rozmiękły rog na kopytach. Zoltan Chivay oblizywał się w odpowiedzi, przyglądał kopytom i powiadał się mistrzem w przyrządzaniu koniny, czym doprowadzał Milvę do szalu. Utrzymywali stały szyk, ktorego centrum stanowił ciągnięty na zmianę woz. Przed wozem maszerował Zoltan, obok niego jechał na Pegazie Jaskier, drocząc się z papugą. Za wozem jechali Geralt z Milvą, na końcu wlokło się sześć kobiet z Kernow. Przewodnikiem był zwykłe Percival Schuttenbach, długonosy gnom. Ustępując krasnoludom wzrostem i siłą, dorownywał im wytrzymałością, a zwinnością znacznie przewyższał. W marszu nieustanie kluczył, szperał po krzakach, wysforowywał się do przodu i znikał, po czym objawiał się nagle i nerwowymi, małpimi gestami dawał z daleka znak, że wszystko w porządku, można iść dalej. Czasami wracał i szybko zdawał relację o przeszkodach na szlaku. Ilekroć wrocił, miał dla czworki siedzących na wozie dzieci garść jeżyn, orzechy lub jakieś dziwaczne, ale wyraźnie smakowite kłącza. Tempo mieli potwornie wolne, maszerowali duktami trzy dni. Nie natknęli się na żadne wojska, nie widzieli dymow ani łun. Nie byli jednak sami. Zwiadowca Percival kilkakrotnie meldował im o kryjących się w lasach grupach uciekinierow. Kilka takich grup minęli, i to szybko, bo miny uzbrojonych w widły i kłonice chłopow nie zachęcały do nawiązywania kontaktow. Padła propozycja, by jednak sprobować negocjacji i pozostawić ktorejś z grup kobiety z Kernow, ale Zoltan był przeciwny, a Milva go poparła. Kobiety też wcale nie kwapiły się, by opuścić kompanię. Było to o tyle dziwne, że odnosiły się do krasnoludow z wyraźną, przepełnioną strachem niechęcią i rezerwą, nie odzywały się prawie wcale, a na każdym postoju trzymały się na uboczu. Geralt przypisywał zachowanie kobiet tragedii, jaką i niedawno przeżyły, podejrzewał jednak, że przyczyną niechęci mogły być też dość swobodne maniery krasnoludow. Zoltan i jego kompania klęli rownie plugawie i często, co papuga nazywana Feldmarszałkiem Dudą, ale mieli bogatszy repertuar. Śpiewali świńskie piosenki, w czym zresztą dzielnie sekundował im Jaskier. Pluli, smarkali w palce i puszczali gromkie bąki, stanowiące zazwyczaj okazję do śmiechow, żartow i wspołzawodnictwa. W krzaki chodzili wyłącznie za naprawdę grubą potrzebą, z lżejszymi nie trudzili się dalekim chodzeniem. To ostatnie rozjuszyło wreszcie Milvę, ktora zdrowo obrugała Zoltana, gdy ten rankiem wysikał się na ciepły jeszcze popioł ogniska, zupełnie nie przejmując się widownią. Zwymyślany Zoltan nie stropił się i oświadczył, że wstydliwie ukrywać się z tego rodzaju czynnościami zwykli tylko osobnicy dwulicowi, perfidni i skłonni do donosidelstwa, po czym się takich zwykle rozpoznaje. Na łuczniczce jednak elokwentne wyjaśnienie żadnego wrażenia nie wywarło. Krasnoludy poczęstowane zostały bogatą wiązanką i kilkoma bardzo konkretnymi groźbami, ktore poskutkowały, bo wszyscy posłusznie zaczęli chodzić w zarośla. By nie narazić się jednak na miano perfidnych donosicieli, chodzili grupowo. Nowe towarzystwo zupełnie natomiast odmieniło Jaskra. Poeta był z krasnoludami za pan brat, zwłaszcza gdy okazało się, że niektorzy słyszeli o nim i znają nawet jego ballady i kuplety. Jaskier nie odstępował Zoltanowej kompanii na krok. Nosił wycyganioną od krasnoludow pikowaną kurtę, zniszczony kapelusik z piorkiem zastąpił zawadiackim kunim kołpakiem. Przepasał się szerokim, nabijanym mosiądzem pasem, za ktory zatknął otrzymany w prezencie noż o zbojeckim wyglądzie. Nożem tym zwykle kłuł się w pachwinę przy każdej probie pochylenia się. Na szczęście szybko zgubił gdzieś morderczy puginał, a drugiego już nie dostał. Wędrowali wśrod gęstych lasow, porastających zbocza Turlough. Lasy zdawały się wymarłe, nie było śladu zwierzyny, wypłoszonej widać przez wojska i zbiegow. Nie było na co zapolować, ale głod im na razie nie zagrażał. Krasnoludy tarabaniły ze sobą sporo prowiantu. Gdy ten zaś się skończył — a skończył się rychło, bo gąb do wyżywienia było sporo — Yazon Yarda i Munro Brnys zniknęli, ledwie się ściemniło, biorąc ze sobą pusty worek. Gdy nad ranem wrocili, mieli dwa worki, oba pełne. W jednym była pasza dla koni, w drugim krupy, mąka, suszona wołowina, ledwie napoczęty krąg sera, a nawet ogromny kindziuk specjał w postaci nadziewanego podrobami wieprzowego żołądka, sprasowanego między dwiema deszczułkami na kształt dmuchawy do niecenia ognia w kominku. Geralt domyślał się, skąd pochodziły zdobycze. Nie skomentował od razu, lecz odczekał na sposobną chwilę gdy był z Zoltanem sam na sam, zagadnął go grzecznie, czy nie widzi niczego zdrożnego w okradaniu innych uciekinierow, nie mniej wszakże od nich głodnych i na rowni z nimi walczących o przeżycie. Krasnolud odrzekł poważnie, że owszem, bardzo się tego wstydzi, ale taki już ma charakter. — Moją ogromną przywarą — wyjaśnił — jest niepohamowana dobroć. Ja po prostu muszę czynić dobro. Jestem jednak rozsądnym krasnoludem i wiem, że wszystkim wyświadczyć dobra nie zdołam. Gdybym probował być dobry dla wszystkich, dla całego świata i wszystkich zamieszkujących go istot, byłaby to kropelka pitnej wody w słonym morzu, innymi słowy: stracony wysiłek. Postanowiłem zatem czynić dobro konkretne, takie, ktore nie idzie na marne. Jestem dobry dla siebie i dla mego bezpośredniego otoczenia. Geralt nie zadawał więcej pytań. ***** Na jednym z biwakow Geralt i Milva pogawędzili dłużej z Zoltanem Chivayem, niepoprawnym i nałogowym altruistą. Jeśli chodzi o przebieg działań wojennych, krasnolud był zorientowany. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie. — Atak — opowiedział, uciszając co i rusz klnącego skrzekliwie Feldmarszałka Dudę — wyszedł od Drieschot, zaczął się o świtaniu siodmego dnia po Lammas. Razem z Nilfgaardem szło sprzymierzone verdeńskie wojsko, bo Verden, jak wiecie, to teraz cesarska protekcja. Szli szybkim marszem, puszczając z dymem wszystkie wsie za Drieschot i znosząc bruggeńskie wojska, ktore tam stały na prezydiach. A na twierdzę Dillingen ruszyła zza Jarugi nilfgaardzka Czarna Piechota. Przeszli rzekę w najmniej spodziewanym miejscu. Most ustawili na łodziach, w poł dnia postawili, uwierzycie? — We wszystko przyjdzie uwierzyć — mruknęła Milva. - Byliście w Dillingen, gdy się zaczęło? — W okolicach — odrzekł wymijająco krasnolud. - Gdy doszły nas wieści o najeździe, byliśmy już w drodze ku miastu Brugge. Na gościńcu powstał straszny bajzel, czarno było od zbiegow, jedni wiali z południa na połnoc, drudzy odwrotnie. Zatarasowali gościniec, tedy utknęliśmy. A Nilfgaard, jak się pokazało, faktycznie był i za nami, i przed nami. Ci, ktorzy szli od Drieschot, musieli się rozdzielić. Widzi mi się, że duży konny zagon poszedł na połnocny wschod, ku miastu Brugge właśnie. — Tedy Czarni są już na połnoc od Turlough. Wychodzi, że myśmy są w środku, miedzy dwoma zagonami. W pustym. — W środku — przyznał krasnolud. - Ale nie w pustym. Hufom cesarskim flankują boki Wiewiorki, verdeńscy wolentarze i rożne luźne kupy, a ci są jeszcze gorsi od Nilfgaardczykow. Tacy to Kernow spalili i nas poźniej mało nie capnęli, ledwośmy zdołali w lasy dunąć. Nie wysuwać nam tedy nosa z puszczy. I baczenie mieć. Dojdziemy do Starej Drogi, tamtędy z biegiem rzeczki Chotli do Iny, a nad Iną musimy już trafić na temerskie wojska. Wojacy krola Foltesta pewnie już się otrząsnęli z zaskoczenia i odpor dali Nilfgaardczykom. — Oby — powiedziała Milva, patrząc na wiedżmina. - Wżdy sęk w tym, że nas pilne a ważne sprawy na południe gonią. Dumaliśmy od Turlough na południe ruszyć, ku Jarudze. — Nie wiem, jakie to sprawy gnają was w tamte strony — Zoltan łypnął na nich podejrzliwie. - Wielce jednak pilne i ważne być muszą, by dla nich szyją ryzykować. Zawiesił głos, odczekał, ale nikt nie pospieszył z wyjaśnieniem. Krasnolud podrapał się w zadek, chrząknął, splunął. — Nie zdziwiłbym się — powiedział wreszcie — gdyby Nilfgaard trzymał już w garści oba brzegi Jarugi aż po samo ujście Iny. A wam w ktore miejsce nad Jarugą trzeba? — W żadne konkretne — Geralt zdecydował się odpowiedzieć. - Byle nad rzeką. Chcę łodzią popłynąć do ujścia. Zoltan spojrzał na niego i zaśmiał się. Zamilkł natychmiast, gdy zorientował się, że to nie był żart. — Trzeba przyznać — powiedział po chwili — że nieliche marzą wam się trasy. Ale porzućcie te mrzonki. Cale południowe Brugge w ogniu, nim dojdziecie do Jarugi, wbiją was na pale albo pognają do Nilfgaardu w łykach. Gdyby zaś nawet jakimś cudem udało się wam dotrzeć do rzeki, na spływ do ujścia nie macie żadnych szans. Wspomniałem wam o moście na łodziach, przerzuconym z Cintry na bruggeński brzeg. Tego mostu, wiem to, strzegą pilnie dzień i noc, tamtędy nic rzeką nie przepłynie, łosoś chyba. Wasze pilne i ważne sprawy muszą stracić na pilności i ważności. Wyżej rzyci nie podskoczysz. Tak ja widzę tę sprawę. Wyraz twarzy i spojrzenie Milvy świadczyły wymownie, że widzi sprawę podobnie. Geralt nie komentował. Czuł się bardzo źle. Kość lewego przedramienia i prawe kolano wciąż gryzły niewidzialne kły tępego, drążącego bolu wzmaganego wysiłkiem i wszechobecną wilgocią. Dokuczały mu też dojmujące, deprymujące, nad wyraz niemiłe uczucia, obce uczucia, ktorych nigdy dotychczas nie doznawał, z ktorymi nie umiał sobie poradzić. Bezsiła i rezygnacja. ***** Po dwoch dniach deszcz przestał padać, wyjrzało słońce. Lasy odetchnęły oparem i szybko rozwiewającą się mgłą, ptaki gwałtownie zaczęły nadrabiać wymuszone słotą milczenie. Zoltan poweselał i zarządził dłuższy postoj, po ktorym obiecywał szybszy marsz i dotarcie do Starej Drogi w ciągu gora jednego dnia. Kobiety z Kernow ozdobiły wszystkie okoliczne gałęzie czernią i szarością suszonej przyodziewy, same, tylko w giezełkach, skryły się wstydliwie w krzakach i pitrasiły strawę. Rozebrane dzieciaki rozigrały się, na wyszukane sposoby zakłocając dostojny spokoj parującej puszczy. Jaskier odsypiał zmęczenie. Milva znikła. Krasnoludy odpoczywały aktywnie. Figgis Merluzzo i Munro Bruys udali się na poszukiwanie grzybow. Zoltan, Yazon Yarda, Caleb Stratton i Percival Schuttenbach osiedli nie opodal wozu i bez wytchnienia grali w gwinta, ich ulubioną grę karcianą, ktorej poświęcali każdą wolną chwilę, nawet w poprzednie, mokre wieczory. Wiedźmin przysiadał się niekiedy i kibicował, teraz uczynił podobnie. Skomplikowanych reguł tej typowo krasnoludzkiej gry nadal nie mogł pojąć, ale zachwycał się wyjątkowo starannym wykonaniem kart i malunkami figur. W porownaniu do kart, w ktore grali ludzie, karty krasnoludow były prawdziwymi arcydziełami poligrafii. Geralt po raz kolejny przekonywał się, że technika brodatego ludku byłą mocno zaawansowana bynajmniej nie wyłącznie w dziedzinie gornictwa, hutnictwa i metalurgii. To, że w konkretnej, karcianej dziedzinie zdolności krasnoludow nie pomogły im w zmonopolizowaniu rynku, wynikało z faktu, że karty były wśrod ludzi wciąż mniej popularne od kości, a ludzcy hazardziści nie wywodzili się z grup przywiązujących wagę do estetyki. Ludzcy karciarze, ktorych Wiedźmin miał niejedną okazję obserwować, grywali zawsze w wymamłane kartoniki, tak brudne, że przed położeniem na stoł trzeba było je mozolnie odlepiać od palcow. Figury były wymalowane tak niechlujnie, że odrożnienie panny od niżnika możliwe było tylko dzięki temu, że niżnik siedział na koniu. Ktory to koń bardziej zresztą przypominał kaleką łasicę. Wizerunki na kartach krasnoludow wykluczały podobne pomyłki. Noszący koronę wyżnik był prawdziwie krolewski, panna cycata i urodziwa, a uzbrojony w halabardę niżnik zawadiacko wąsaty. Figury te zwały się po krasnoludzku hraval, vaina i ballet, ale Zoltan i jego kompania używali w grze języka wspolnego i nazw ludzkich. Słońce grzało, las parował, Geralt kibicował. Podstawową zasadą krasnoludzkiego gwinta było coś przypominającego licytację na targu końskim — tak intensywnością, jak i natężeniem głosu licytujących. Następnie para zgłaszająca najwyższą "cenę" starała się zdobyć jak najwięcej wziątek, czemu druga para na wszelkie sposoby przeszkadzała. Rozgrywka przebiegała głośno i gwałtownie, a obok każdego gracza leżał gruby kij. Okładano się kijami dość rzadko, ale wymachiwano często. — Jakeś grał, wołku ty zbożowy? Pało zakuta? Czemuś w listki, miast w serca wyszedł? Co to ja, dla krotochwili w serca wistowałem? Ach, wziąłbym pałę i walnął cię w ten głupi łeb! — Miałem cztery listki z niżnikiem, myślałem wyoptymować! — Cztery listki, a jużci! Chybaś własnego ptoka doliczył, karty na podołku dzierżący. Ty myśl trochę, Stratton, bo tu nie uniwersytet! Tu się w karty gra! No, ale i świnia burmistrza ograła, gdy dobre karty miała. Rozdawaj, Varda. — Placek w dzwonki. — Mała kupa w kule! — Grał krol w kule, przesrał koszulę. Dubel w listki! — Gwint! — Nie śpij, Caleb. Dubel z gwintem był! Co licytujesz? — Duża kupa w dzwonki! — Akces. Haaa! I co? Nikt nie gwintuje? Dudy w miech, synkowie? Wistujesz, Varda. Percival, jeszcze raz do niego mrugniesz, to cię tak pieprznę w oczodoł, że do zimy nie pomrugasz. — Niżnik. — Panna! — Wyżnikiem po niej! Panna wydymanna! Biję i ha, ha, jeszcze serca mam, na czarną godzinę ukryte! Niżnik, krayżka, kralka… — I trumfem po niej! Kto nie ściąga kozery, ten jest cztery litery. I w kule! Aha, Zoltan? Tum cię w miętkie trafił! — Widzieliście go, gnoma pieprzonego. Ech, wziąłbym pałę… Nim Zoltan zrobił użytek z pały, z lasu dobiegł ich przeraźliwy wrzask. Geralt zerwał się pierwszy. Zaklął w biegu, bo kolano znowu przeszył mu bol. Tuż za nim pospieszył Zoltan Chiyay, chwyciwszy z wozu swoj omotany kocimi skorkami miecz. Percival Schuttenbach i reszta krasnoludow biegli za nimi, uzbrojeni w pałki, z tyłu podążał Jaskier, rozbudzony krzykiem. Z boku, z lasu wyskoczyli Figgis i Munro. Rzuciwszy koszyki z grzybami, oba krasnoludy złapały i odciągnęły uciekające dzieci. Nie wiadomo skąd pojawiła się Milva, w biegu wyciągając strzałę z kołczana i wskazując wiedźminowi miejsce, skąd dobiegał krzyk. Niepotrzebnie. Geralt słyszał, widział i już wiedział, w czym rzecz. Krzyczało jedno z dzieci, piegowata, dziewięcioletnia, może dziewuszka z warkoczykami. Stała jak wryta kilka, krokow przed stertą sprochniałych pni. Geralt doskoczył błyskawicznie, chwycił ją pod pachę, przerywając dziki pisk, kątem oka łowiąc ruch pomiędzy pniami. Cofnął się szybko, wpadając na Zoltana i jego krasnoludow: Milva, ktora rownież dostrzegła ruch wśrod pniakow, napięła łuk. — Nie strzelaj — syknął. - Zabierz stąd dzieciaka, prędko. A wy, cofnąć się. Tylko spokojnie. Nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchow. Z początku zdawało im się, że poruszyła się ktoraś ze sprochniałych kłod, iście jakby miała zamiar zleźć z nasłonecznionej sterty i poszukać cienia wśrod drzew. Dopiero uważniejsze spojrzenia pozwoliły dostrzec nietypowe dla kłody elementy — przede wszystkim cztery pary cienkich nog o gruzłowatych stawach wznoszących się nad pobrużdżonym, nakrapianym i podzielonym na racze segmenty pancerzem. — Tylko spokojnie — powtorzył cicho Geralt. - Nie prowokujcie go. Niech was nie zwiedzie jego pozorna nieruchawość. Nie jest agresywny, ale potrafi poruszać się błyskawicznie. Jeśli poczuje się zagrożony, może zaatakować, a na jego jad nie ma odtrutki. Stwor powolutku wpełzł na kłodę. Przyglądał się ludziom i krasnoludom, wolno obracając osadzonymi na słupkach oczami. Prawie się nie poruszał. Czyścił końce odnoży, po kolei unosząc je i starannie poszczypnjąc imponującymi, ostrymi żuwaczkami. — Tyle było wrzasku — oświadczył nagle bez emocji Zoltan, stając obok wiedźmina — żem myślał, że to coś naprawdę strasznego. Na przykład kawalerzysta z ochotniczej verdeńskiej formacji. Albo prokurator. A to, ot, taki sobie wyrośnięty pająkowaty skorupiak. Trzeba przyznać, ciekawe formy potrafi przybierać natura. — Już nie potrafi — odrzekł Geralt. - To, co tam siedzi, to jest okogłow. Twor Chaosu. Wymierający relikt pokoniunkcyjny, jeśli wiesz, o czym mowię. — Pewnie, że wiem — krasnolud spojrzał mu w oczy. - Chociaż nie jestem wiedźminem, specem od Chaosu i takich stworzonek. No, wielcem ciekaw, co Wiedźmin teraz zrobi z reliktem pokoniunkcyjnym. Dokładniej mowiąc, ciekaw jestem, jak Wiedźmin to zrobi. Użyjesz własnego miecza czy wolisz moj sihill? — Ładna broń — Geralt rzucił okiem na miecz, ktory Zoltan wyciągnął z omotanej kocimi skorkami pochwy, wykonanej z laki. - Ale nie będzie potrzebna. — Ciekawe — powtorzył Zoltan. - Mamy zatem stać i przyglądać się sobie wzajem? Czekać, aż relikt poczuje się zagrożony? A może zawrocić i wezwać na pomoc Nilfgaardczykow? Co proponujesz, zabojco potworow? — Przynieście z wozu chochlę i pokrywkę od kociołka. — Co? — Nie dyskutuj ze specem, Zoltan — odezwał się Jaskier. Percival Schuttenbach kopnął się do wozu i w mgnieniu oka dostarczył wymagane przedmioty. Wiedźmin mrugnął do kompanii, po czym z całej siły jął walić łyżką w pokrywkę. — Dość! Dość! - wrzasnął po chwili Zoltan Chivay, — przyciskając dłonie do uszu. - Chochelkę, kurwa, zniszczysz! Skorupiak uciekł! Uciekł już, cholera jasna! — Jeszcze jak uciekał! - zachwycił się Percival. - Aż się kurzyło! Mokro jest, a kurzyło się za nim, niech ja skonam! — Okogłow — wyjaśnił chłodno Geralt, oddając krasnoludom lekko pogięte kuchenne utensylia — ma niezwykle czuły i wrażliwy słuch. Nie ma uszu, ale słyszy, ze się tak wyrażę, całym sobą. W szczegolności metalicznych dźwiękow nie jest w stanie znieść. Doznaje bolu… — Nawet w rzyci — przerwał Zoltan. - Wiem, bo ja też doznałem, gdy zacząłeś tłuc w pokrywkę. Jeśli monstrum ma słuch czulszy niźli ja, wspołczuję mu. Nie wroci on tu aby? Nie przyprowadzi kolegow? — Nie sądzę, by na świecie pozostało wielu jego kolegow. Sam okogłow też z pewnością nieprędko wroci w te strony. Nie ma się czego lękać. — O potworach dyskutował nie będę — zasępił się krasnolud. - Ale twoj koncert na instrumenty blaszane słychać było pewnie aż na Wyspach Skellige, nie wykluczałbym, że jacyś miłośnicy muzyki już ciągną w te strony, lepiej, by nas tu nie zastali, gdy nadciągną. Zwijamy oboz, chłopcy! Hej, niewiasty, odziewać się i przeliczyć dzieci! Wymarsz, żywo! Gdy zatrzymali się na nocleg, Geralt postanowił wyjaśnić niejasności. Zoltan Chivay tym razem nie zasiadł do gry w gwinta, nie było więc problemow z odciągnięciem go w ustronne miejsce na szczerą męską rozmowę. Zaczął bez owijania w bawełnę. — Gadaj, skąd wiedziałeś, że jestem wiedźminem? Krasnolud łypnął na niego i uśmiechnął się przebiegle. — Mogłbym chełpić się przed tobą mą spostrzegawczością. Mogłbym powiedzieć, że zauważyłem, jak zmieniają się twoje oczy po zmierzchu i w pełnym słońcu. Mogłbym też wykazać, żem krasnolud bywały i słyszałem niejedno o Geralcie z Rivii. Ale prawda jest bardziej banalna. Nie patrz wilkiem. Tyś dyskretny, ale twoj przyjaciel bard śpiewa i gada, gęba mu się nie zamyka. Stąd wiem, jaka twa profesja. Geralt wstrzymał się z zadaniem kolejnego pytania. I słusznie. — No, dobra — podjął Zoltan. - Jaskier wygadał wszystko. Wyczuć musiał, że szczerość sobie cenimy, a tego, żeśmy do was przyjaźnie usposobieni, nie musiał przecie wyczuwać, bo my usposobień nie kryjemy. Krotko: wiem, dlaczego ci tak na południe pilno. Wiem, jakie to ważne i pilne sprawy do Nilfgaardu cię wiodą. Wiem, kogo tam szukać zamierzasz. I nie tylko z plotek poety. Mieszkałem przed wojną w Cintrze i słyszałem opowieści o Dziecku Niespodziance i białowłosym wiedźminie, ktoremu Niespodzianka była przeznaczona. Geralt i tym razem nie skomentował. — Reszta — podjął krasnolud — to już kwestia obserwacji. Poniechałeś tego skorupiatego obrzydliwca, chociażeś Wiedźmin, a wiedźmińską wszakże sprawą jest takie monstra tępić. Ale potwor nic złego twojej Niespodziance nie wyrządził, więc pożałowałeś miecza, przepędziłeś go tylko, w pokrywkę tłukąc. Boś tyś teraz nie Wiedźmin, ale szlachetny rycerz, ktoren porwanej i uciśnionej dziewicy na ratunek spieszy. — Wciąż mnie oczami wiercisz — dodał, nadal nie mogę doczekać się odpowiedzi lub komentarza. - Wciąż zdradę węszysz, niespokojny, jak też wyjawiony sekret przeciw tobie obrocić się może. Nie gryź się. Dojdziemy wspolnie do Iny, wzajem sobie pomagając, wspierając się wzajem. Taki sam cel przed tobą, jak i przed nami: przeżyć i żyć dalej. Po to, by szlachetną misję kontynuować. Albo żyć zwyczajnie, ale tak, by nie musieć wstydzić się w godzinie śmierci. Ty myślisz, żeś się odmienił. Że świat się odmienił. A przecie taki ten świat jest, jaki wprzody był, taki sam. I ty jesteś taki sam, jak byłeś. Nie gryź się. — Porzuć myśl o odłączeniu się — Zoltan wznowił monolog, nie speszony milczeniem wiedźmina — i o samotnej podroży na południe, przez Brugge i Sodden ku Jarudze. Musisz poszukać innej drogi do Nilfgaardu. Chcesz, doradzę ci… — Nie doradzaj — Geralt pomasował kolano, ktorego od kilku dni nie porzucał bol. - Nie doradzaj, Zoltan. Odnalazł Jaskra, kibicującego łupiącym w gwinta krasnoludom. Bez słowa wziął poetę za rękaw i odciągnął w las. Jaskier od razu zorientował się, o co chodzi, wystarczyło mu jednego spojrzenia na twarz wiedźmina. — Papla — powiedział cicho Geralt. - Gaduła. Kłapigęba. Jęzor by ci w leszczot należało wziąć, bałwanie ty. Wędzidło w zęby wsadzić. Trubadur milczał, ale minę miał hardą. — Gdy rozeszło się, że zacząłem z tobą przestawać — ciągnął Wiedźmin — niektorzy rozsądni ludzie dziwili się tej znajomości. Zdumiewało ich, że pozwalam ci podrożować ze mną. Doradzali mi, bym cię gdzieś na pustkowiu ograbił, udusił, wrzucił do wykrotu i przysypał ściołką. Zaiste, żałuję, że nie posłuchałem. — Czy to był aż taki sekret, kim jesteś i co zamierzasz? — uniosł się nagle Jaskier. - Czy przed wszystkimi mamy się kryć i udawać? Te krasnoludy… To tak jakby nasza kompania… — Ja nie mam kompanii — warknął. - Nie mam. I nie chcę mieć. Nie jest mi potrzebna. Rozumiesz? — Pewnie, że rozumie — powiedziała Milva zza jego plecow. - I ja też rozumiem. Tobie nikt nie jest potrzebny, wiedźminie. Często to pokazujesz. — Ja nie prowadzę prywatnej wojny — odwrocił się gwałtownie. - Zbędna mi jest kompania chwatow, bo nie idę do Nilfgaardu, by ocalić świat, obalić imperium zła. Idę do Ciri. Dlatego mogę iść samotnie. Wybaczcie, jeśli to nieładnie zabrzmi, ale reszta mnie nie obchodzi. A teraz odejdźcie. Chcę być sam. Gdy po chwili odwrocił się, stwierdził, że odszedł tylko Jaskier. — Miałem znowu sen — stwierdził krotko. - Milva, ja tracę czas. Ja tracę czas! Ona mnie potrzebuje. Ona potrzebuje ratunku. — Mow — powiedziała cicho.. - Wyrzuć to z siebie. Choćby straszne było, wyrzuć. — To nie było straszne. W moim śnie… Ona tańczyła. Tańczyła w jakiejś zadymionej budzie. I była, cholera jasna, szczęśliwa. Muzyka grała, ktoś wrzeszczał… Cała buda aż trzęsła się od krzyku i rzępolenia… A ona tańczyła, tańczyła, tupała obcasikami… A nad dachem tej cholernej budy, w zimnym, nocnym powietrzu… tańczyła śmierć. Milva… Mario… Ona mnie potrzebuje. Milva odwrociła oczy. — Nie tylko ona — szepnęła. Tak, by nie dosłyszał. ***** Na następnym postoju Wiedźmin wykazał zainteresowanie sihillem, mieczem Zoltana, na ktory zdążył rzucić okiem podczas przygody z okogłowem. Krasnolud bez ociągania odwinął broń z kocich futerek i dobył jej z lakowej pochwy. Miecz mierzył około czterdziestu cali, ważył zaś nie więcej niż trzydzieści pięć uncji. Pokryta na znacznej długości tajemniczymi znakami runicznymi klinga miała niebieskawe zabarwienie i była ostra jak brzytwa, przy odrobinie wprawy można by się nią ogolić. Dwunastocalowa, owinięta krzyżującymi się paskami jaszczurczej skory rękojeść miała zamiast głowicy walcowatą mosiężną skuwkę, jelec był bardzo mały i misternie wykonany. — Ładna rzecz — Geralt wykonał sihillem krotki, syczący młyniec, zamarkował szybkie cięcie od lewicy i błyskawiczne przejście do parady wysoką sekundą dester. W istocie, ładna sztuka żelaza. — Hę! - parsknął Percival Schuttenbach. - Sztuka żelaza! Weź i lepiej się przyjrzyj, bo za chwilę gotow żeś to kawałkiem chrzanu nazwać. — Miałem kiedyś lepszy miecz. — Nie przeczę — wzruszył ramionami Zoltan. - Bo niechybnie pochodził z naszych kuźni. Wy, wiedźmini, umiecie mieczami wywijać, ale przecie sami ich nie robicie. Takie miecze tylko u nas się kuje, w Mahakamie, pod gorą Carbon. — Krasnoludy wytapiają stal — dodał Perciyal — i wykuwają warstwowe głownie. Ale to my, gnomy, zajmujemy się szlifem i ostrzeniem. W naszych warsztatach. Wedle naszej, gnomiej technologii, tak jak niegdyś robiliśmy nasze gwyhyry, najlepsze miecze świata. — Miecz, ktory teraz noszę — Geralt obnażył klingę — pochodzi z Brokilonu, z katakumb na Craag An. Dostałem go od driad. Pierwszorzędna broń, a przecież ani krasnoludzka, ani gnomia. To elfi brzeszczot, ma ze sto albo i dwieście lat. — On się w ogole nie zna! — zawołał gnom, biorąc miecz do ręki i wodząc po nim palcami. - Wykończenie jest elfie, owszem. Rękojeść, jelec i głowica. Także elfie jest trawienie, ryt, cyzelerka i inne zdobienia. Ale głownia jest kuta i ostrzona w Mahakamie. I prawda to, że wykowano ją parę wiekow temu wstecz, bo od razu widać, te to poślednia stal i obrobka prymitywna. Ot, przyłoż do niego sihill Zoltana, widzisz rożnicę? — Widzę. Moj sprawia wrażenie nie gorzej wykonanego. Gnom parsknął i machnął ręką. Zoltan uśmiechnął się Z wyższością. — Brzeszczot — wyjaśnił mentorskim tonem — ma ciąć, a nie sprawiać wrażenie, i nie po wrażeniu się ga ocenia. Rzecz w tym, że twoj miecz to zwykła kompozycja stali i żelaza, a moj sihill ma głownię kutą ze stopu uszlachetnionego grafitem i boraksem… — Nowoczesna technika! — nie wytrzymał Percival, gorączkując się nieco, albowiem dyskurs niechybnie schodził na dobrze znane mu sprawy. - Konstrukcja i kompozycja głowni, liczne warstwy miękkiego rdzenia, okute twardą, nie zaś miękką stalą… — Z wolna, z wolna — zmitygował go krasnolud. - Metalurga z niego nie zrobisz, Schuttenbach, nie nudź go detalami. Ja mu to wyjaśnię prosto. Dobrą, twardą magnetytową stal, wiedminie, niesłychanie trudno naostrzyć. Dlaczego? Bo jest twarda! Gdy się nie dysponuje technologią, tak jak my niegdyś, a wy do dzisiaj, a chce się mieć ostry miecz, utwardzony rdzeń głowni okuwa się na krawędziach miękką stalą, mniej oporną w obrobce. Taką właśnie uproszczoną metodą wykonany jest twoj brokiloński miecz. Nowoczesne klingi wykonane są odwrotnie — miękki rdzeń, twarde ostrze. Obrobka jest czasochłonna i jak powiedziałem, wymaga zaawansswanej technologii. Ale w rezultacie można otrzymać klingę, ktorą daje się przeciąć w powietrzu podrzucony batystowy fular. — Twoim sihillem da się dokonać takiej sztuki? — Nie — uśmiechnął się krasnolud. - Tak wyostrzone egzemplarze można na palcach policzyć i rzadko ktory wyszedł poza Mahakam. Ale gwarantuję ci, skorupa tamtego kostropatego kraba stawiłaby sihillowi znikomy opor. Pociąłbyś go na porcje i nawet byś się nie zmęczył. Dyskusja o mieczach i metalurgii trwała jeszcze czas jakiś. Geralt przysłuchiwał się z zainteresowaniem, dzielił własnymi doświadczeniami, uzupełniał wiedzę, pytał o to i owo, oglądał i wyprobowywał Zoltanowy sihill. Nie widział jeszcze, że już nazajutrz przyjdzie mu uzupełnić teorię praktyką. Pierwszym sygnałem, że w okolicy mieszkają ludzie, był stojący wśrod wiorow i kory rowny sąg opałowego drewna, dostrzeżony przy dukcie przez idącego w awangardzie Percivala Schuttenbacha. Zoltan zatrzymał pochod i wysiał gnoma na daleki zwiad. Percival znikł, a po poł godzinie wrocił pędem, podniecony i zdyszany, z daleka gestykulując. Dobiegł, ale miast od razu przystąpic do relacji, chwycił się palcami za długi nos i wysmarkał potężnie, z odgłosem przypominającym granie pasterskiej trombity. — Nie płosz zwierzyny — warknął Zoltan Chivay. - I gadaj. Co tam przed nami? — Sadyba — wydyszał gnom, wycierając palce w poły swego opatrzonego licznymi kieszeniami kabata. - Na polanie. Chałup trzy, stodoła, parę kleci… Po podworzu lata pies, a z komina dymi. Strawa się tamoj gotuje. Owsianka, i to na mleku. — Ty co, w kuchni byłeś? - zaśmiał się Jaskier. - Do garnkow zaglądałeś? Skąd wiesz, że to owsianka? Gnom spojrzał na niego z wyższością, a Zoltan prychnął gniewnie. — Nie obrażaj go, poeto. On wywęszy żarcie na milę. Jeśli mowi, że to owsianka, znaczy owsianka. Cholera, nie podoba mi się to. — A to czemu? Mnie owsianka się podoba. Zjadłbym z chęcią. — Zoltan ma rację — powiedziała Milva. - A ty milcz, Jaskier, bo to nie poezja. Jeśli owsianka jest na mleku, to tam jest krowa. A kmieć, ktoren zoczy dymy, bierze krowę i zmyka w knieję. Czemu ten akurat nie zemknął? Skręcajmy w las, obejdźmy łukiem. Źle mi to pachnie. — Z wolna, z wolna — mruknął krasnolud. - Uciec zawsze zdążymy. A może już po wojnie? Może ruszyła się wreszcie temerska armia? Co my tu wiemy, w tej kniei? Może już gdzie walna była bitwa, może odparty Nilfgaard, może front już za nami, chłopi i krowy do domow wracają? Trzeba sprawdzić, wywiedzieć się. Figgis, Munro, obaj tu zostańcie, a oczy miejcie otwarte. My zaś uczynimy rekonesans. Jeśli będzie bezpiecznie, zawołam głosem krogulca. — Głosem krogulca? — niespokojnie poruszył brodą Munro Bruys. - Przecie ty pojęcia nie masz o naśladowaniu ptasich głosow, Zoltan. — I o to chodzi. Gdy usłyszysz dziwny, niepodobny do niczego głos, to będę ją. Percival, prowadź. Geralt, pojdziesz z nami? — Wszyscy pojdziemy — Jaskier zsiadł z konia. - Gdyby to była jakaś zasadzka, w dużej grupie będzie bezpieczniej. — Zostawiam wam Feldmarszałka — Zoltan zdjął papugę z ramienia i podał ją Figgisowi Merluzzo. - Ptaszysko gotowe z nagła zacząć kurwami sadzić wniebogłosy i diabli wezmą skryte podejście. Idziemy. Percival szybko wyprowadził ich na skraj lasu, w gęste krzaki dzikiego bzu. Za krzakami teren lekko opadał, piętrzyła się tam kupa wykarczowanych pniakow. Dalej rozciągała się wielka polana. Wyjrzeli ostrożnie. Relacja gnoma była precyzyjna. Na środku polany faktycznie stały trzy chałupy, stodoła i kilka krytych darnią kleri. Podworze lśniło ogromną kałużą gnojowki. Zabudowania i nieduży prostokąt zaniedbanego pola otaczał niski, częściowo rozwalony płot, za płotem uwijał się bury pies. Z dachu jednej z chałup unosił się dym, leniwie pełzając po zapadniętej strzesze. — W samej rzeczy — szepnął Zoltan, węsząc — smakowicie ten dym pachnie. Zwłaszcza, że do smrodu pogorzelisk nozdrza przywykły. Koni ni straży nie widać, to dobrze, bo nie wykluczałem, że to jakieś hultajstwo tu popasa i pitrasi sobie. Hmm, widzi mi się, rzecz jest bezpieczna. — Pojdę tam — zadeklarowała Milva. — Nie — zaprotestował krasnolud. - Ty za bardzo na Wiewiorkę patrzysz. Jeśli ciebie zoczą, mogą się zlęknąć, a w strachu nieobliczalni bywają ludzie. Pojdą Yazon i Caleb. A ty łuk miej narychtowany, osłonisz ich w razie czego. Percival, kopnij się do reszty. Bądźcie w pogotowiu, gdyby przyszło do odwrotu zatrąbić. Yazon Varda i Caleb Stratton ostrożnie wyszli z gęstwiny i ruszyli ku zabudowaniom. Maszerowali wolno, bacznie rozglądając się na boki. Pies zwęszył ich od razu, zahaukał wściekle, obiegając podworko, nie zareagował na przymilne cmokania i pogwizdywania krasnoludow. Drzwi chaty otworzyły się. Milva natychmiast uniosła łuk i płynnie napięła cięciwę. I natychmiast ją zwolniła. Na prog wypadła niska, tęgawa dziewczyna z długimi warkoczami. Krzyknęła coś, wymachując rękoma. Yazon Yarda rozłożył ręce, coś odkrzyknął. Dziewczyna zaczęła wrzeszczeć, słyszeli ten wrzask, lecz nie byli w stanie rozrożnić słow. Ale do Yazona i Caleba słowa te musiały dotrzeć i zrobić wrażenie, bo oba krasnoludy jak na komendę wykonały w tył zwrot i pędem puściły się z powrotem w stronę krzakow bzu. Milva znowu napięła łuk, wodziła grotem, szukając celu. — Co jest, do czarta? — charknął Zoltan. - Co się dzieje? Przed czym oni tak wieją? Milva? — Zawrzyj gębę — syknęła łuczniczka, wciąż wodząc grotem od chałupy do chałupy, od kleci do kleci. Ale nadal nie znajdowała żadnego celu. Dziewczyna z warkoczami znikła w chacie, zamknęła za sobą drzwi. Krasnoludy gnały, jakby wszystkie demony Chaosu deptały im po piętach. Yazon coś wrzeszczał, może klął. Jaskier pobladł nagle. — On woła… O, matko! — Co za… — Zoltan urwał, bo Yazon i Caleb już dobiegali, czerwoni z wysiłku. - Co jest? Gadajcie! — Tam zaraza… — wydyszał Caleb. - Czarna ospa… — Dotykaliście czego? — Zoltan Chivay cofnął się gwałtownie, omal nie przewracając Jaskra. - Dotykaliście czego na podworzu? — Nie… Pies nie dał podejść… — Dzięki niech będą pieprzonej sobace — Zoltan wzniosł oczy ku niebu. - Dajcie jej bogowie długie życie i kupę kości, wyższą niźli gora Carbon. Dziewucha, ta przysadzista, miała krosty? — Nie. Ona zdrowa. Chorzy w ostatniej chacie leżą, jej swaki. A wielu już pomarło, mowiła. Aj, aj, Zoltan, wiatr ku nam zawiewał! — Dość będzie tego szczękania zębami — powiedziała Milva, opuszczając łuk. - Jeśliście zarażonych nie tykali, nic wam nie będzie, strachu nie ma. Jeśli to zaiste prawda, z tą ospą. Mogła ino chcieć was dziewka wypłoszyć. — Nie — zaprzeczył Yazon, wciąż dygocząc. - Za klecią doł był… W nim trupy. Dziewucha nie ma sił pomarłych grzebać, więc do dołu wrzuca… — No — Zoltan pociągnął nosem. - To i masz owsiankę, Jaskier. Ale mnie jakoś przeszedł na nią smak. Zabierajmy się stąd, żywo. Od zabudowań rozszczekał się pies. — Kryć się — syknął Wiedźmin, klękając. Z przesieki po przeciwnej stronie polany wypadła grapa jeźdźcow, gwiżdżąc i hałłakując galopem otoczyła zabudowania, potem wdarła się na podworze. Jeźdźcy byli zbrojni, ale nie nosili judnolitych barw. Wręcz przeciwnie, ustrojeni byli pstrokato i nieparządnie, także ich rynsztunek sprawiał wrażenie skompletowanego przypadkowo. I nie w cekhauzie, lecz na pobojowisku. — Trzynastu — policzył szybko Percival Schuttenbaeh. — Co to za jedni? — Ani Nilfgaard, ani inni regularni — ocenił Zoltan. - Ani Scoia'tael. Widzi mi się, wolentarze. Luźna kopa. — Albo maruderzy. Konni wrzeszczeli, hasali po podworzu. Pies dostał trzonkiem oszczepu i uciekł. Dziewczyna z warkoczami wyskoczyła na prog, krzyknęła. Ale tym razem ostrzeżenie nie podziałało albo nie potraktowano go poważnie. Jeden z jeźdźcow podgalopował, chwycił dziewczynę za warkocz, ściągnął z progu, powlokł przez kałużę. Inni zeskoczyli z koni, pomogli, wywlekli dziewczynę na koniec podworza, obdarli z giezła i zwalili na stertę przegniłej demy. Dziewka broniła się zacięcie, ale nie miała szans. Tylko jeden maruder nie dołączył do uciechy, pilnował koni uwiązanych do płotu. Dziewczyna krzyknęła przeciągle przeszywająco. Potem krotko, boleśnie. A potem już już nie słyszeli. — Wojownicy! — Milva zerwała się. - Bohaterowie, kurwa ich mać! — Ospy się nie boją — pokręcił głową Yazon Varda. — Strach — zamamrotał Jaskier — to rzecz ludzka. W nich nie zostało już niczego ludzkiego. — Kromie flakow — wychrypiała Milva, pieczołowicie osadzając strzałę na cięciwie. - Ktore im zaraz podziurawię, hultajom. — Trzynastu — powiedział znacząco Zoltan Chivay. - I mają konie. Sięgniesz jednego albo dwoch, reszta nas osaczy. Poza tym, to może być podjazd. Diabeł wie, jaka siła ciągnie za nimi. — Mam się spokojnie przyglądać? — Nie — Geralt poprawił miecz na plecach i opaskę na włosach. - Mam dość przyglądania się. Mam serdecznie dość bezczynności. Ale oni nie powinni się rozproszyć. Widzisz tego, ktory trzyma konie? Gdy tam dojdę, ściągnij go z kulbaki. Jeśli ci się da, to jeszcze z jednego. Ale dopiero gdy dojdę. — Zostanie jedenastu — łuczniczka odwrociła się. — Umiem liczyć. — Zostaje jeszcze ospa — mruknął Zoltan Chiyay. - Pojdziesz tam, przywleczesz zarazę… Do czarta, wiedźminie! Narażasz nas wszystkich dla… Psiakrew, to nie jest ta dziewczyna, ktorej szukasz! — Zamknij się, Zoltan. Wracajcie do wozu, skryjcie się w lesie. — Idę z tobą — oświadczyła chrapliwie Milva. — Nie. Osłaniaj mnie z daleka, w ten sposob skuteczniej mi pomożesz. — A ja? — spytał Jaskier. - Co ja mam robić? — To, co zwykle. Nic. — Tyś oszalał… - warknął Zoltan. - Sam na taką kupę… Co z tobą? Bohatera chcesz odgrywać, wybawiciela dziewic? — Zamknij się. — A niech cię diabli! Zaczekaj. Zostaw twoj miecz. Dużo ich, lepiej, byś nie musiał poprawiać cięć. Weź moj sihill. Nim wystarczy ciąć raz. Wiedźmin przyjął broń krasnoluda bez wahania i bez słowa. Jeszcze raz wskazał Milvie marudera pilnującego koni. A potem przeskoczył przez karcze i szybkim krokiem ruszył ku chałupom. Słońce świeciło. Pasikoniki pryskały spod nog. Strzegący koni zauważył go, wyciągnął oszczep z tułri przy siodle. Miał bardzo długie, zmierzwione włosy, spadające na porwaną, poreperowaną zardzewiałym drutem kolczugę. Nosił nowiutkie, niedawno widać zrabowane buty z błyszczącymi klamerkami. Wartownik krzyknął, wtedy zza płotu wyszedł drugi maruder. Ten niosł pas z mieczem na szyi i właśnie dopinał portki. Geralt był już całkiem blisko. Od sterty słomy słyszał rechot zabawiających się z dziewczyną. Oddychał głęboko, a każdy oddech wzmagał w nim żądzę mordu. Mogł się uspokoić, ale nie chciał. Chciał mieć trochę przyjemności. — A tyś kto? Stoj! — krzyknął długowłosy, ważąc oszczep w dłoni. - Czego tu chcesz? — Mam dosyć przyglądania się. — Czegoooo? — Czy imię Ciri mowi ci coś? — Ja ci… Więcej maruder nie zdążył powiedzieć. Szaropiora strzała trafiła go w środek piersi i zrzuciła z kulbaki. Nim runął na ziemię, Geralt już słyszał szum lotek drugiej strzały. Drugi żołdak dostał grotem w brzuch, nisko, między dłonie trzymające rozporek. Zawył jak zwierzę, zgiął się wpoł i poleciał plecami na płot, obalając i łamiąc żerdzie. Nim pozostali zdążyli opamiętać się i chwycić za broń, Wiedźmin już był wśrod nich. Krasnoludzki miecz zamigotał i zaśpiewał, w śpiewie leciutkiej jak piorko i ostrej jak brzytwa stali była dzika żądza krwi. Cięte ciała niemal nie stawiały oporu. Krew trysnęła mu na twarz, nie miał czasu jej obetrzeć. Jeśli nawet maruderzy myśleli o walce, widok padających trupow i sikającej strumieniami posoki skutecznie ich zniechęcił. Jeden miał spodnie opuszczane do kolan, nie zdążył nawet ich podciągnąć, dostał w tętnicę szyjną i runął na wznak, śmiesznie kołysząc wciąż nie zaspokojoną męskością. Drugi, zupełny gołowąs, zasłonił głowę obu rękoma, a sihill przeciął obie, w nadgarstkach. Pozostali pierzchnęli, rozbiegli się w rożne strony. Wiedźmin ścigał ich, przeklinając w duchu bol, ktory znowu zatętnił mu w kolanie. Miał nadzieję, że noga nie odmowi posłuszeństwa. Dwoch zdołał przyprzeć do płotu, ci sprobowali się bronić, zastawiać mieczami. Paraliżowani grozą, robili to niemrawo. Twarz wiedźmina znowu obryzgała krew z ciętych krasnoludzką klingą arterii. Ale pozostali wykorzystali czas, zdołali zbiec, już wskakiwali na konie. Jeden natychmiast spadł, ugodzony strzałą, trzepocząc i podrygując jak wyrzucona z sieci ryba. Dwaj poderwali konie do galopu. Ale uciec zdołał tylko jeden, bo na placu boju zjawił się nagle Zoltan Chivay. Krasnolud zawinął toporkiem i cisnął nim, trafiając jednego z umykających w środek plecow. Maruder zaryczał, wyleciał z siodła, fikając nogami. Ostatni przywarł do końskiego karku, przesadził wypełniony trupami doł i pocwałował w stronę przesieki. — Milva! — krzyknęli jednocześnie Wiedźmin i krasnolud. Łuczniczka już biegła ku nim, teraz zatrzymała się, zamarła w rozkroku. Opuściła napięty łuk i zaczęła go powoli podnosić, coraz wyżej i wyżej. Nie usłyszeli szczęku cięciwy, Milva też nie zmieniła pozycji, nie drgnęła nawet. Strzałę zobaczyli dopiero wtedy, gdy załamała lot i pomknęła w doł. Jeździec zwisł z konia, z ramienia sterczała mu opierzona brzechwa. Ale nie spadł. Wyprostował się i krzykiem popędził wierzchowca do ostrzejszego galopu. — Ależ łuk — stęknął w podziwie Zołtan Chivay. - Ależ strzał! — Do dupy z takim strzałem — Wiedźmin otarł krew z twarzy. - Sukinsyn uciekł i sprowadzi kamratow. — Trafiła! A to było chyba ze dwieście krokow! — Mogła mierzyć do konia. — Koń niczemu nie winien — sapnęła ze złością Milva, podchodząc do nich. Splunęła, patrząc na jeźdźca znikającego w lesie. - Chybiłam łapserdaka, bom się zdyszała krzynę… Tfu, gadzie, uciekaj z moim grotem! Żeby ci tak pecha przyniosł! Z przesieki dobiegło ich rżenie konia, a zaraz potem przeraźliwy wrzask mordowanego człowieka. — Ho, ho — Zoltan spojrzał na łuczniczkę z podziwem. — Daleko nie ujechał! Nieźle działają twoje szypy! Zatrute? Czy to może czary? Bo wszakże nawet jeśli hultaj ospę złapał, to tak szybko chorobsko się nie rozwija! — To nie ja — Milva spojrzała na wiedźmina znacząco. — Ani nie ospa. Ale tak sobie myślę, że wiem, kto. — Ja też wiem — krasnolud przygryzł wąs w przebiegłym uśmiechu. - Przyuważyłem, że cięgiem się oglądacie, wiem, że ktosik za nami tajemnie jedzie. Na cisawym źrebcu. Nie wiem, kto zacz, ale skoro wam to nie wadzi… Nie moja rzecz. — Zwłaszcza, że pożytek bywa z takiej tylnej straży — powiedziała Milva, patrząc na Geralta wymownie. - Pewien jesteś, że ten Cahir ci wrogiem? Wiedźmin nie odpowiedział. Oddał Zoltanowi miecz. — Dzięki. Nieźle tnie. — W dobrym ręku — błysnął zębami krasnolud. - Słyszałem opowieści o wiedźminach, ale położyć ośmiu chłopa w niecałe dwie minuty… — Nie ma się czym szczycić. Nie umieli się bronić. Dziewczyna z warkoczami uniosła się na czworaki, potem stanęła na nogach, zachwiała się, rozdygotanymi dłońmi bezskutecznie starała się poprawić na sobie resztki podartego giezła. Wiedźmin doznał zdziwienia, widząc, że w ogole, w niczym, absolutnie w niczym nie jest podobna do Ciri, a jeszcze przed momentem przysiągłby, że wygląda jak jej bliźniacza siostra. Dziewczyna nieskoordynowanym ruchem potarła twarz, chwiejnie ruszyła w stronę chałupy. Nie omijając kałuży. — Hej, zaczekaj — zawołała Milva. - Hej, ty… Może ci w czym dopomoc? Hej! Dziewczyna nawet nie spojrzała w jej stronę. Na progu potknęła się, omal nie upadając, przytrzymała ościeżnicy. I zatrzasnęła za sobą drzwi. — Wdzięczność ludzka nie zna granic — powiedział krasnolud. Milva odwrociła się jak sprężyna, twarz jej stężała. — Za co ona ma być wdzięczna? — Właśnie — dodał Wiedźmin. - Za co? — Za maruderskie konie — Zoltan nie spuścił oczu. - Ubije na mięso, nie będzie musiała ubijać krowy. Na ospę widać odporna, a teraz i głod jej niestraszny. Przeżyje. A to, że dzięki tobie ominęła ją dłuższa zabawa i ogień z tych chałup, zrozumie dopiero za parę dni, gdy zbierze myśli. Chodźmy stąd, nim zawieje nas morowe powietrze… Hej, wiedźminie, a ty dokąd? Po wyrazy wdzięczności? — Po buty — powiedział zimno Geralt, schylając się nad długowłosym maruderem, wybałuszającym w niebo martwe oczy. - Wygląda, że te będą na mnie w sam raz. ***** Przez następne dni jedli koninę. Buty z błyszczącymi klamerkami były całkiem wygodne. Nilfgaardczyk zwany Cahirem wciąż jechał za nimi na swym cisawym ogierze, ale Wiedźmin nie oglądał się. Rozgryzł wreszcie tajniki gry w gwinta i nawet zagrał z krasnoludami. Przegrał. O wydarzeniu na puszczańskiej porębie nie rozmawiali. Nie było sensu. Rozdział trzeci Mandragora a. dziwostręt, rodzaj roślin z rodziny psiankowatych, obejmujący rośliny zielne, bezłodygowe z korzeniami rzepowemi, w ktorych dostrzec można podobieństwo do postaci ludzkiej liście zebrane są w rozetę. M. autumnalis a. officinalis, uprawiana na niewielką skalę w Vicovaro, Rowan i Ymlac, dziko rośnie rzadko. Jagody zielone, następnie żołknące, jadane są z octem i pieprzem, liście używają się w stanie surowym. Korzeń m., dziś ceniony w medycynie i farmacji, miał dawniej wielkie znaczenie w zabobonach, zwłaszcza u ludow Połnocy; wyrzynano z niego figurki ludzkie (airuniki, airauny) i przechowywano w domach jako szacowny talizman. Uważano je za ochronę od chorob, dawały szczęście w procesach, kobietom zapewniały płodność i łatwe porody. Strojono je w sukienki i na nowiu dawano nową odzież. Korzeniami m. prowadzono handel, a cena ich dochodziła do sześćdziesięciu florenow. Do tegoż celu używane były korzenie przestępu (ob.). Wedle zabobonu był korzeń m. używany do czarow i czarodziejskich filtrow, a także trucizn, przesąd ten powrocił w okresie polowań na czarownice. Zarzut zbrodniczego posługiwania się m. postawiono m.in. w procesie Lukrezii Vigo (ob.). Używać m. jako trucizny miała też legendarna Filippa Elihard (ob.). Effenberg i Talbot , Encyclopaedia Maxima Mundi, tom IX Stara Droga zmieniła się nieco od czasow, gdy Wiedźmin poprzedni raz podrożował po niej. Rowny niegdyś, wyłożony płaskimi złomami bazaltu trakt, zbudowany przez elfy i krasnoludy przed setkami lat, stał się teraz ziejącą dziurami ruiną. Miejscami wyryte dziury były tak głębokie, że przypominały małe kamieniołomy. Tempo marszu osłabło, woz krasnoludow z najwyższym trudem lawirował wśrod jam, utykał co i rusz. Zoltan Chivay znał przyczyny dewastacji szlaku. Po ostatniej wojnie z Nilfgaardem, wyjaśnił, niesłychanie wzrosło zapotrzebowanie na materiał budowlany. Ludzie wowczas przypomnieli sobie, że Stara Droga to niewyczerpane źrodło obrobionego kamienia. A ponieważ zaniedbany, położony na pustkowiu i wiodący znikąd donikąd trakt z dawien dawna utracił znaczenie dla transportu i mało komu służył, dewastowano go bez litości i umiaru. — Wasze większe miasta — narzekał krasnolud do wtoru skrzekliwych przekleństw papugi — jak jeden mąż pobudowaliście na elfich i naszych fundamentach. Pod mniejsze zamki i miasteczka położyliście własne fundamenty, ale na elewacje nadal bierzecie nasze kamienie. Przy tym cały czas powtarzacie, że to dzięki wam, ludziom, dokonuje się postęp i rozwoj. Geralt nie komentował. — Ale wy nawet dewastować z głową nie umiecie — klął Zoltan, komenderując kolejną akcją wyciągania koła z dziury. - Dlaczego nie wyrywacie kamienia stopniowo, z krańcow drogi? Jesteście jak dzieci! Zamiast konsekwentnie jeść pączek, wydłubujecie palcem marmoladę ze środka, a resztę wyrzucacie, bo już nie tak smaczna. Geralt tłumaczył, że wszystkiemu winna geografia polityczna. Zachodni kraniec Starej Drogi leży w Brugge, wschodni w Temerii, środek natomiast w Sodden, każde krolestwo dewastuje więc swoj kawałek według własnego uznania. W odpowiedzi Zoltan plugawię określił miejsce, w ktorym ma krolow i wymienił wyszukane nieprzyzwoitości, jakich dopuszcza się wobec ich polityki, zaś Feldmarszałek Duda dołożył swoje na temat krolowych matek. Im dalej, tym było gorzej. Zoltanowe porownanie do pączka i marmolady okazywało się coraz mniej trafne — droga przypominała raczej drożdżowe ciasto, z ktorego pracowicie wydłubano wszystkie rodzynki i bakalie. Wyglądało na to, że nieuchronnie zbliża się chwila, gdy woz roztrzaska się lub uwięźnie zupełnie i nieodwołalnie. Uratowało ich jednak to samo, co zniszczyło drogę. Natrafili na wiodący w kierunku południowo-wschodnim szlak, wyjeżdżony i ubity przez ciężkie wozy transportujące wyszabrowany cios. Zoltan poweselał, szlak uznał za niezawodnie wiodący do ktoregoś z fortow nad Iną, rzeką, nad ktorą miał nadzieję spotkać już wojska temerskie. Krasnolud święcie wierzył, że podobnie jak podczas poprzedniej wojny właśnie zza Iny, z Sodden, ruszy druzgocące kontruderzenie połnocnych krolestw, po ktorym niedobitki złamanego Nilfgaardu sromotnie zemkną za Jarugę. I faktycznie, zmiana kierunku marszu zbliżyła ich ponownie do wojny. W nocy niebo przed nimi rozświetliła nagle wielka łuna, w dzień zaś dostrzegli słupy dymu, znaczące horyzont na południu i wschodzie. Ponieważ jednak wciąż nie było pewności, kto bije i pali, a kto jest bity i palony, posuwali się ostrożnie, wysyłając na dalekie zwiady Percivala Schuttenbacha. Ktoregoś ranka przeżyli zaskoczenie — dogonił ich koń bez jeźdźca, cisawy ogier. Zielony czaprak z nilfgaardzkim haftem znaczyły ciemne zacieki krwi. Nie sposob było poznać, czy jest to krew jeźdźca zabitego obok wozu hayekara, czy też rozlana poźniej, gdy koń zyskał już nowego właściciela. — No, i po kłopocie — powiedziała Milva, patrząc na Geralta. - O ile to naprawdę był kłopot. — Prawdziwy kłopot w tym, że nie wiemy, kto jeźdźca z siodła wysadził — mruknął Zoltan. - I czy ow ktoś nie jedzie nam w trop, śladem naszym i naszej byłej a dziwnej straży tylnej. — To był Nilfgaardczyk — Geralt zacisnął zęby. - Mowił prawie bez akcentu, ale zbiegli chłopi mogli rozpoznać… Milva odwrociła głowę. — Trzeba było go wowczas zasiec, wiedźminie — powiedziała cicho. - Miałby lżejszą śmierć. — Wyszedł z trumny — pokiwał głową Jaskier, patrząc na Geralta wymownie — tylko po to, by zgnić w jakimś rowie. Na tym skończyło się epitafium dla Cahira, syna Ceallacha, wypuszczonego z trumny Nilfgaardczyka, ktory twierdził, że nie jest Nilfgaardczykiem. Więcej o nim już nie rozmawiano. Ponieważ Geralt — mimo wielokrotnych groźb — nie kwapił się jakoś rozstać z narowistą Płotką, ciska dosiadł Zoltan Chivay. Krasnolud nie sięgał nogami strzemion, ale ogierek był łagodny i dawał sobą powodować. Nocą widnokrąg wciąż jaśniał od łun, za dnia wstęgi dymow unosiły się w niebo, brudząc błękit. Wkrotce trafili na spalone zabudowania, ogień nadal jeszcze pełzał po zwęglonych belkach i kalenicach. Tuż opodal zgliszcz siedziało ośmiu oberwancow i pięć psow, solidarnie zajętych objadaniem resztek mięsa z rozdętego, zwęglonego po części końskiego ścierwa. Na widok krasnoludow ucztujący zemknęli w popłochu. Został tylko jeden człowiek i jeden pies, ktorych żadna groza nie była zdolna oderwać od najeżonej grzebieniem żeber padliny. Zoltan i Percival sprobowali indagować człowieka, ale niczego się nie dowiedzieli. Człowiek kwilił tylko, dygotał, wciągał głowę w ramiona i dławił się zdzieranymi z gnatow ochłapami. Pies warczał i odsłaniał zęby aż po krańce dziąseł. Koński zewłok cuchnął wstrętnie. Zaryzykowali i nie porzucili drogi, ktora wkrotce doprowadziła ich do kolejnego pogorzeliska. Puszczono tu z dymem sporą wieś, w pobliżu ktorej musiało też dojść do potyczki, bo tuż za dymiącymi ruinami zobaczyli świeży kurhan. A w pewnej odległości za kurhanem rosł na rozstajach olbrzymi dąb. Dąb był obwieszony żołędziami. I ludźmi. — Trzeba to obejrzeć — zadecydował Zoltan Chiyay, kładąc kres dyskusji o ryzyku i zagrożeniu. - Podjedźmy bliżej. — Po jaką cholerę — uniosł się Jaskier — chcesz oglądać tych wisielcow, Zoltan? Żeby ich obedrzeć? Widzę stąd, że nie mają nawet butow. — Głupiś. Nie o ich buty mi chodzi, ale o sytuację militarną. O rozwoj wydarzeń na teatrze działań wojennych. Czego rechoczesz? Ty jesteś poeta, nie wiesz, co to strategia. — Zaskoczę cię. Wiem. — A ja ci powiadam, że nie rozpoznałbyś strategii nawet wtedy, gdyby wyskoczyła z krzakow i kopnęła cię w dupę. — W rzeczy samej, takiej bym nie rozpoznał. Strategie wyskakujące z krzakow zostawiam krasnoludom. Wiszące na dębach rownież. Zoltan machnął ręką i pomaszerował w stronę drzewa. Jaskier, ktory nigdy nie potrafił opanować ciekawości, popędził Pegaza i pojechał za nim stępa. Geralt po chwili zastanowienia ruszył w ślad. Zobaczył, że Milva jedzie za nim. Żerujące na trupach wrony z ociąganiem zerwały się na ich widok, kracząc i szumiąc piorami. Niektore odleciały ku lasowi, inne przesiadły się tylko na wyższe gałęzie potężnego drzewa, z zainteresowaniem przyglądając się Feldmarszałkowi Dudzie, ktory z ramienia krasnoluda plugawie ubliżał ich matkom. Pierwszy z siedmiu wisielcow miał na piersi tabliczkę z napisem: "Zdrajca narodu". Drugi wisiał jako «Kolaborant», trzeci jako "Elfi kapuś", czwarty jako «Dezerter». Piąta była kobieta w podartym i pokrwawionym gieźle, oznakowana jako "Nilfgaardzka kurwa". Dwoch wisielcow nie miało tabliczek, z czego należało wnosić, że wisieli przypadkowo. — Dobra jest — rozradował się Zoltan Chivay, wskazując na tabliczki. - Widzicie? Przeszły tędy nasze wojska. Nasi chłopcy malowani przeszli do ofensywy, odparli agresora. I mieli, jak widzę, czas na odpoczynek i wojackie rozrywki. — I co to dla nas oznacza? — To, że front przesunął się już, a od Nilfgaardczykow oddziela nas wojsko temerskie. Jesteśmy bezpieczni. — A dymy przed nami? — To nasi — oświadczył pewnym głosem krasnolud. - Palą wioski, w ktorych dano Wiewiorkom nocleg lub spyżę. Jesteśmy już za frontem, powiadam wam. Z tego rozstaja biegnie południowy szlak, ktory wiedzie do Armerii, prezydium leżącego w widłach Chotli i Iny. Droga wygląda porządnie, możemy nią iść. Nilfgaardczykow lękać się już nie musimy. — Gdzie się dymi, tam się pali — odezwała się Milva. - A gdzie się pali, tam się sparzyć można. Tak sobie myślę, że głupia to rzecz na ogień się kierować. Głupia to rzecz drogą iść, na ktorej jazda w mig może nas ogarnąć. Zapadnijmy w lasy. — Tędy przeszli Temerczycy lub armia z Sodden — upierał się krasnolud. - Jesteśmy za frontem. Możemy bez lęku walić gościńcem; jeżeli napotkamy wojska, to nasze. — Hazardownie — pokręciła głową łuczniczka. - Jeśli taki z ciebie wojennik, Zoltan, to wiesz przecie, że Nilfgaard zwykł był daleko zagony jazdy puszczać. Tutaj byli Temerczycy, może to być. Ale co jest przed nami, tego nie wiemy. Niebo na południu aż czarne od dymu, ani chybi gorzeje właśnie owo twoje prezydium w Armerii. Tedy my nie za frontem, ale na froncie. Możemy nadziać się na wojsko, na maruderow, na luźne hultajstwo, na Wiewiorki. Idźmy ku Chotli, ale duktami. — Racja — popart ją Jaskier. - Mnie też nie podobają się tamte dymy. Nawet jeśli Temeria przeszła do ofensywy, przed nami mogą być jeszcze wysforowane nilfgaardzkie szwadrony. Czarni robią dalekie rajdy. Wychodzą na tyły, łączą się ze Scoia'tael, robią mąt i zawracają. Pamiętam, co działo się w Gornym Sodden podczas poprzedniej wojny. Też jestem zdania, żeby iść lasami. W lasach nic nam nie zagrozi. — Nie byłbym tego taki pewien — Geralt wskazał na ostatniego wisielca, ktory, choć dyndał wysoko, zamiast stop miał poorane pazurami, skrwawione kikuty ze sterczącymi kośćmi. - Spojrzcie. To robota ghuli. — Upiorow? — Zoltan Chivay cofnął się, splunął. - Trupojadow? — Jak najbardziej. W nocy wśrod lasow musimy się strzec. — Krr-rrwa mać! - zaskrzeczał Feldmarszałek Duda. — Z ust mi to wyjąłeś, ptaku — zmarszczył brwi Zoltan Chivay. - Ot, popadli my w kabałę. Jakże więc? W las, gdzie upiory, czy drogą, gdzie wojska i maruderzy? — W lasy — powiedziała z przekonaniem Milva. - A co gęstsze. Wolę ghule niźli ludzi. ***** Szli lasami, początkowo ostrożni, spięci, reagujący alarmem na każdy szelest w chaszczach. Wkrotce jednak odzyskali kontenans, humor i poprzednie tempo. Nie widzieli ani ghuli, ani najmniejszych śladow ich bytności. Zoltan żartował, że upiory i wszelkie inne demony musiały dowiedzieć się o nadciągających wojskach, a jeśli potworom zdarzyło się zobaczyć w akcji maruderow i verdeńskich wolentarzy, to zdjęte zgrozą skryły się w najgłębszych i najdzikszych matecznikach, gdzie teraz siedzą, trzęsąc się i dzwoniąc kłami. — I strzegą upiorzyc, żon swych i corek — warczała Milva. - Monstra wiedzą, że wojownik w pochodzie nawet owcy nie przepuści. A jeśli babskie giezło na wierzbie powiesić, to bohaterom dość będzie i dziury po sęku. Jaskier, ktory od dłuższego czasu nie tracił werwy i humoru, nastroił lutnię i zaczął układać stosowny kuplet o wierzbach, dziuplach i jurnych wojownikach, a krasnoludy i papuga prześcigały się w podpowiadaniu mu rymow. ***** — O - powtorzył Zoltan. — Co? Gdzie? — spytał Jaskier, stając w strzemionach i zaglądając do wąwozu, w kierunku wskazywanym przez krasnoluda. - Niczego nie widzę! — O. — Nie pleć jak papuga! Co: o? — Rzeczka — wyjaśnił spokojnie Zoltan. - Prawy dopływ Chotli. Nazywa się O. — Aaa… — Skądże znowu! — zaśmiał się Percival Schuttenbach. - Rzeczka A wpada do Chotli w gorze rzeki, kawał drogi stąd. To jest O, nie A. Parow, dnem ktorego płynęła rzeczka o nieskomplikowanej nazwie, zarośnięty był sięgającą ponad głowy pieszych krasnoludow pokrzywą, przenikliwie pachniał miętą i zbutwiałym drewnem i rozbrzmiewał nieustannym rechotem żab. Miał też strome zbocza, i te właśnie okazało się fatalne. Woz Very Loewenhaupt, ktory od początku podroży dzielnie znosił przeciwności losu i pokonał wszystkie przeszkody, przegrał w starciu z rzeczką O. Wymknął się z rąk sprowadzających go w doł krasnoludow, zjechał podskakując na samo dno jaru i rozleciał się dokumentnie. — Rrrurr… wa mać! - zaskrzeczał Feldmarszałek Duda, kontrapunktując choralny okrzyk Zoltana i jego kompanii. ***** — Prawdę powiedziawszy — ocenił Jaskier, przypatrując się szczątkom wehikułu i porozrzucanym bagażom — to może i lepiej się stało. Ten wasz zatracony woz tylko spowalniał marsz, wieczne były z nim kłopoty. Spojrz realnie, Zoltan. I tak mieliśmy szczęście, że nikt nas nie zaskoczył i nie ścigał. Gdybyśmy musieli szybko uciekać, przyszłoby furgon porzucić razem z całym waszym dobytkiem, ktory w danej sytuacji jest do uratowania. Krasnolud żachnął się i gniewnie zaburczał w brodę, ale Percival Schuttenbach niespodziewanie poparł trubadura. Poparciu, jak zauważył Wiedźmin, towarzyszyło kilka znaczących mrugnięć. Mrugnięcia miały być ukradkowe, ale wyrazista mimika drobnej twarzy gnoma wykluczała ukradkowość. — Poeta ma rację — powtorzył Percival, wykrzywiając się i mrugając. - Od Chotli i Iny jesteśmy na rzut mokrym kapeluszem. Przed nami Fen Cam, same bezdroża. Tam ciężko byłoby z wozem. Jeśli zaś nad Iną spotkamy temerskie wojska, to z naszym ładunkiem… moglibyśmy mieć kłopoty. Zoltan zastanowił się, pociągając nosem. — No, dobra — rzekł wreszcie, spoglądając na resztki wozu, omywane leniwym nurtem rzeczki O. - Rozdzielamy się. Munro, Figgis, Yazon i Caleb zostają. Reszta rusza w dalszą drogę. Konie będziemy zmuszeni dociążyć sakwami z prowiantem i podręcznym sprzętem. Munro, wiecie, co robić? Łopaty macie? — Mamy. — Tylko żeby mi śladow widocznych nie zostało! A miejsce dobrze oznaczcie i zapamiętajcie! — Spokojna głowa. — Dogonicie nas bez trudu — Zoltan zarzucił na ramię rukzak i sihill, poprawił toporek za pasem. - Idziemy z biegiem O, potem wzdłuż Chotli do Iny. Bywajcie. — Ciekawe — mruknęła Milva do Geralta, gdy osłabiony oddziałek ruszył w drogę, żegnany machaniem pozostawionej z tyłu czworki krasnoludow. - Ciekawe, coż takiego mieli w tych sepetach, że aż zakopać je trzeba i miejsce oznaczyć? I to tak, by nie widziało tego żadne z nas? — Nie nasza rzecz. — Nie sądzę — rzekł połgłosem Jaskier, ostrożnie kierując Pegazem wśrod obalonych pni — żeby w tych kuferkach były gacie na zmianę. Oni wielkie nadzieje wiążą z tym ładunkiem. Dostatecznie często z nimi gadałem, by wymiarkować, co w trawie piszczy i co w tych skrzynkach może być ukryte. — A co tam może być ukryte, twoim zdaniem? — Ich przyszłość — poeta obejrzał się, czy ktoś nie słyszy. - Percival jest z zawodu szlifierzem kamieni, chce założyć własny warsztat. Figgis i Yazon są kowalami, mowili o kuźni. Caleb Stratton chce się żenić, a rodzice narzeczonej już raz przepędzili go jako golca. A Zoltan… — Przestań, Jaskier. Plotkujesz jak baba. Przepraszam, Milva. — A i nie ma za co. Za rzeczką, za ciemnym i podmokłym pasem starodrzewu las zrzedł, wyjechali na polany, niskie brzeziny i suche łąki. Mimo tego jechali wolno. Za przykładem Milvy, ktora natychmiast po wyruszeniu wzięła na łęk piegowatą dziewuszkę z warkoczykami. Jaskier rownież posadził dziecko na Pegaza, a Zoltan wziął na cisawego ogierka dwoje, sam szedł obok, trzymając wodze. Ale tempo nie wzrosło, kobiety z Kernow nie były w stanie nadążyć. ***** Był prawie wieczor, gdy po blisko godzinie kluczenia wśrod jarow i wąwozow Zoltan Chivay zatrzymał się, wymienił kilka słow z Percivalem Schuttenbachem, po czym odwrocił się do reszty kompanii. — Nie wrzeszczcie i nie śmiejcie się ze mnie — powiedział. - Ale wydaje mi się, że zabłądziłem. Nie wiem, cholera jasna, gdzie jesteśmy i ktorędy mamy iść. — Nie opowiadaj głupstw — zdenerwował się Jaskier. - Co to znaczy, nie wiesz? Przecież kierujemy się biegiem rzeczki. A tam, w wąwozie, to wszakże wasza rzeczka O. Mam rację? — Masz. Ale zauważ, w ktorą stronę ona płynie. — Jasna cholera. To niemożliwe! — Możliwe — powiedziała ponuro Milva, cierpliwie wyciągając suche listki i igliwie z włosow piegowatej dziewuszki, ktorą wiozła na łęku. - Pogubiliśmy się wśrod jarow. Rzeka kręci, wywija podkowy. Jesteśmy na łuku. — Ale to ciągle rzeczka O — upiera! się Jaskier. - Jeśli będziemy trzymać się rzeczki, nie możemy zabłądzić. Rzeczkom zdarza się meandrować, przyznaję, ale końcem końcow wszystkie nieodmiennie do czegoś wpadają. Taki jest porządek świata. — Nie wymądrzaj się, śpiewaku — zmarszczył nos Zoltan. - Zamknij gębę. Nie widzisz, że właśnie myślę? — Nie. Nic nie wskazuje, byś myślał. Powtarzam, trzymajmy się biegu rzeczki, a wowczas… — Zaprzestań — warknęła Milva. - Mieszczuch jesteś. Twoj porządek świata murami ogrodzony, tam twe mądrości może i co warte. Rozejrzyj się wkoło! Dolina parowami zryta, brzegi strome i zarośnięte. Jak chcesz wzdłuż rzeczki iść? Zboczem jaru w doł, w chaszcze i bagno, znowu w gorę, znowu w doł, znowu w gorę, konie za wodze ciągnąc? Po dwoch jarach tak ci się oddech skroci, że w połowie zbocza plackiem zalegniesz. My kobiety i dzieci wiedziemy, Jaskier. A wnetki słońce zajdzie. — Zauważyłem. Ale dobrze, milczę. Posłucham, co zaproponują obyci z lasami tropiciele śladow. Zoltan Chivay trzepnął po łbie klnącą papugę, nakręcił na palec kłak brody, szarpnął ze złością. — Percival? — Kierunek ż grubsza znamy — gnom spojrzał na słońce, wiszące tuż-tuż nad koronami drzew. - Tedy pierwsza koncepcja jest taka: pluńmy na rzeczkę, zawroćmy, wyjdźmy z jarow znowu na suchy teren i idźmy przez Fen Cam, wskroś międzyrzecza, aż do Chotli. — Druga koncepcja? — O jest płytka. Choć po ostatnich deszczach niesie więcej wody niż zwykle, można ją przebrodzić. Tnijmy meandry, brodząc strugę, ilekroć zagrodzi nam szlak. Trzymając kierunek podle słońca, wyjdziemy wprost na widły Chotli i Iny. — Nie — odezwał się nagle Wiedźmin. - Z drugiej koncepcji proponuję od razu zrezygnować. Nawet o tym nie myślmy. Na tamtym brzegu prędzej czy poźniej wpakujemy się na ktoreś z Miechunowych Uroczysk. To paskudne miejsca, stanowczo radzę trzymać się od nich z daleka. — Znasz tedy te tereny? Byłeś tu kiedyś? Wiesz, jak się stąd wydostać? Wiedźmin milczał przez chwilę. — Byłem tam raz — powiedział, trąc czoło. - Trzy lata temu. Ale wjechałem z przeciwnej strony, od wschodu. Zmierzałem ku Brugge i chciałem skrocić sobie drogę. A jak się wydostałem, nie pamiętam. Bo wywieziono mnie połżywego na wozie. Krasnolud patrzył na niego przez chwilę, ale więcej pytań nie zadawał. Zawrocili w milczeniu. Kobiety z Kemow szły z trudem, potykając się i wspierając na kosturach, ale żadna nie uroniła słowa skargi. Milva jechała tuż obok wiedźmina, podtrzymając w ramionach uśpioną na łęku dziewuszkę z warkoczykami. — Miarkuję — odezwała się nagle — że poharatali cię tam na uroczyskach, wtedy, trzy roki temu. Jakiś potwor, mniemam. Hazardowne masz zajęcie, Geralt. — Nie przeczę. — Ja wiem — pochwalił się z tyłu Jaskier — jak to wtedy było. Byłeś ranny, jakiś kupiec wywiozł cię stamtąd, a potem na Zarzeczu odnalazłeś Ciri. Mowiła mi o tym Yennefer. Na dźwięk imienia Milva uśmiechnęła się lekko. Uwadze Geralta to nie uszło. Postanowił na najbliższym biwaku zdrowo natrzeć Jaskrowi uszu za niepohamowane mielenie ozorem. Znając poetę, nie liczył jednak na efekty, tym bardziej, że prawdopodobnie Jaskier wypaplał już wszystko, co wiedział. — Może źle się jednak stało — powiedziała po chwili łuczniczka — że nie pojechaliśmy na tamten brzeg, na uroczyska. Jeśliś wonczas dziewczynę odnalazł… Elfy powiadają, że jeśli wtory raz takie miejsce odwiedzić, gdzie się coś wydarzyło, to czas powtorzyć się może. Mowią na to… Psiamać, zapomniałam. Stryczek losu? — Pętla — poprawił. - Pętla losu. — Tfu! — skrzywił się Jaskier. - Przestalibyście gadać o stryczkach i pętlach. Mnie kiedyś elfka wywrożyła, że na rusztowaniu pożegnam ten padoł łez, za sprawą małodobrego mistrza. Nie wierzę wprawdzie w tego typu tanie wrożbiarstwo, ale parę dni temu przyśniło mi się, że mnie wieszają. Obudziłem się cały spocony, śliny nie mogłem przełknąć ani tchu złapać. Nierad więc słucham, jak ktoś o szubienicach rozprawia. — Nie do ciebie gadam, jeno do wiedźmina — odparowała Milva. - A ty uszow nie nadstawiaj, tedy nic paskudnego nie wleci do nich. Co, Geralt? Co na ową pętlę losu rzekniesz? Gdybyśmy na uroczyska pojechali, a nuż powtorzylby się czas? — Dlatego dobrze, że zawrociliśmy — odpowiedział szorstko. - Nie mam najmniejszej ochoty powtarzać koszmaru. ***** — Nie ma co — pokiwał głową Zoltan, rozglądając się. - W urocze miejsce nas wywiodłeś, Percival. — Fen Carn — mruknął gnom, drapiąc się w czubek długiego nosa. - Błonie Kurhanow… Zawsze zastanawiałem się, skąd ta nazwa… — Teraz już wiesz. Rozległa kotlina przed nimi osnuta już była wieczornym oparem, z ktorego, niczym z morza, sterczały jak okiem sięgnąć tysięczne kurhany i omszałe monolity. Niektore z głazow były zwykłymi bezkształtnymi bryłami. Inne, rowno ociosane, obrobiono na obeliski i menhiry. Jeszcze inne, stojące bliżej centrum tego kamiennego lasu, były pogrupowane w dolmeny, tumulusy i kromlechy, ustawione w kręgi w sposob wykluczający przypadkowe działanie natury. — Zaiste — powtorzył krasnolud. - Urokliwe miejsce na spędzenie nocy. Elfi cmentarz. Jeśli mnie pamięć nie myli, wiedźminie, niedawno wspominałeś o ghulach? No, to wiedz, że ja je czuję wśrod tych kurhanow. Tu musi być wszystko. Ghule, graveiry, upiory, wichty, elfie duchy, zjawy, widma, pełny przegląd. Wszystkie siedzą tam i wiecie, co właśnie szepczą? Że oto nie trza wieczerzy szukać, bo sama przyszła. — Może zawroćmy? — zaproponował szeptem Jaskier. - Może wynieśmy się stąd, poki jeszcze w miarę widno? — Też jestem tego zdania. — Baby ni kroku już nie ujdą — powiedziała gniewnie Milva. - Dziecka przez ręce lecą. Konie ustały. Sam poganiałeś, Zoltan, jeszcze idźmy, jeszcze z poł mili, powtarzałeś, jeszcze ze staje, gadałeś. A teraz co? Ze dwa stajania nazad? Łajno. Cmentarz nie cmentarz, zanocujem, gdzie wypadło. — A i owszem — poparł ją Wiedźmin, zsiadając. - Nie panikujcie. Nie każda nekropolia roi się od potworow i widm. Nie bywałem nigdy na Fen Carn, ale gdyby tu było naprawdę niebezpiecznie, słyszałbym o tym. Nikt, nie wyłączając Feldmarszałka Dudy, nie odezwał się ani nie skomentował. Kobiety z Kernow odebrały swe dzieci i siadły w ciasnej grupce, milczące i wyraźnie wystraszone. Percival i Jaskier spętali konie i puścili je na bujną trawę. Geralt, Zoltan i Milya zbliżyli się do skraju łąki, obserwując tonące w mgłach i zapadającym mroku cmentarzysko. — Na domiar złego księżyc rowniutko w pełni — mruknął krasnolud. - Oj, będzie dziś w nocy upiorowe święto, czuję, oj, dadzą nam demony bobu… A co to tam jaśnieje od południa? Nie łuna? — A jakże, łuna — potwierdził Wiedźmin. - Znowu ktoś komuś strzechy nad głowami zapalił. Wiesz co, Zoltan? Jakoś bezpieczniej czuję się tu, na Fen Cam. — Ja też się tak poczuję, ale gdy słońce wzejdzie. O ile pozwolą nam ghule wschod obejrzeć. Milva pogrzebała w sakwie, wyciągnęła coś błyszczącego. — Srebrny grot — powiedziała. - Na takową okazję chowany. Pięć koron mnie na bazarze kosztował. Takim ghula da się ubić, wiedźminie? — Nie sądzę, by tu były ghule. — Sam mowiłeś — warknął Zoltan — że wisielca na dębie ghule obgryzły. A gdzie cmentarz, tam i ghule. — Nie zawsze. — Trzymam cię za słowo. Tyś Wiedźmin, specjalista, będziesz nas tedy bronił, mam nadzieję. Maruderow dziarsko pochlastałeś… Czy ghule biją się lepiej od maruderow? — Nieporownanie. Prosiłem, przestań panikować. — A na wąpierza dobry będzie? — Milva nakręciła srebrny grot na brzechwę, sprawdziła ostrość opuszkiem kciuka. - Albo na upiora? — Może podziałać. — Na moim sihillu — warknął Zoltan, obnażając miecz — wyryte jest starodawnymi krasnoludzkimi runami prastare krasnoludzkie zaklęcie. Niech no jeno ktory ghul zbliży się na długość klingi, popamięta mnie. O, popatrzcie. — Ha — zaciekawił się Jaskier, ktory właśnie zbliżył się do nich. - Więc to są słynne tajne runy krasnoludow? Co głosi ten napis? — "Na pohybel skurwysynom!" — Coś się ruszyło wśrod kamieni — wrzasnął nagle Percival Schuttenbach. - Ghul, ghul! — Gdzie? — Tam, tam! Wśrod głazow się skrył! — Jeden? — Jednego widziałem! — Musi zdrowo być głodny, skoro probuje nas podskubać, nim jeszcze ciemność zapadła — krasnolud popluł w dłonie i mocno uchwycił rękojeść sihilla. - Ha! Zaraz się przekona, że łakomstwo gubi! Milva, wsadź mu strzałę w rzyć, a ja wypuszczę z niego wątpia! — Nic tam nie widzę — syknęła Milva z lotką strzały przy podbrodku. - Ani chwast między kamieniami nie drgnie. Nie przywidziało ci się, gnomie? — Żadną miarą — zaprotestował Pereival. - Widzicie ten głaz, co wygląda jak rozwalony stoł? Tam się ghul skrył, za ten głaz właśnie. — Zostańcie tu — Geralt szybkim ruchem wyciągnął miecz z pochwy na plecach. - Strzeżcie bab i uważajcie na konie. Gdyby ghule zaatakowały, zwierzęta wpadną w szał. Ja pojdę i sprawdzę, co to było. — Sam nie pojdziesz — zaprotestował stanowczo Zoltan. - Wtedy, na porębie, pozwoliłem ci iść samemu, bom przed ospą stchorzył. I przez dwie noce z rzędu nie mogłem ze sromoty spać. Nigdy więcej! Percival, a ty dokąd? Na tyły? Tyś niby upiora zoczył, to teraz w przedniej straży pojdziesz. Nie lękaj się, ja idę za tobą. Ostrożnie weszli między kurhany, starając się nie szeleścić w chwastach, sięgających Geraltowi powyżej kolan, a krasnoludowi i gnomowi do pasa. Zbliżając się do dolmenu, ktory wskazał Percival, rozdzielili się sprytnie, odcinając ghulowi możliwe drogi ucieczki. Ale strategia okazała się daremną. Geralt wiedział, że tak będzie — jego wiedźmiński medalion nie drgnął nawet, nie zasygnalizował niczego. — Nikogo tu nie ma — stwierdził fakt Zoltan, rozglądając się. - Ni żywego ducha. To było jednak przywidzenie, Percival. Fałszywy alarm. Napędziłeś nam niepotrzebnie stracha, zaprawdę, godzien za to jesteś kopniaka w rzyć. — Widziałem! — zaperzył się gnom. - Widziałem, jak między kamieniami przeskakiwał! Chudy był, czarny jak poborca podatkow… — Milcz, gnomie głupi, bo jak cię… — Co to za dziwny zapach? — spytał nagle Geralt. - Nie czujecie? — W rzeczy samej — krasnolud powęszył jak wyżeł. - Dziwnie śmierdzi. — Zioła — Percival pociągnął swym wrażliwym, długim na dwa cale nosem. - Piołun, bazylia, szałwia, anyżek… Cynamon? Ki diabeł? — Czym śmierdzą ghule, Geralt? — Trupem — Wiedźmin rozejrzał się bystro, szukając śladow wśrod traw, potem kilkoma szybkimi krokami wrocił do zapadniętego dolmenu i lekko postukał płazem miecza o kamień. — Wyłaź — powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wiem, że tam jesteś. Żywo albo pchnę w dziurę żelazem. Z doskonale zamaskowanej jamy pod głazami rozległ się cichy chrobot. — Wyłaź — powtorzył Geralt. - Niczego ci nie zrobimy. — Włos ci z głowy nie spadnie — zapewnił słodko Zoltan, wznosząc nad dziurą sihill i groźnie przewracając oczami. - Wychodź śmiało! Geralt pokręcił głową i zdecydowanym gestem nakazał mu odstąpić. Z dziury pod dolmenem zachrobotalo ponownie i ostro powiało ziołowo-korzennym zapachem. Po chwili ujrzeli szpakowatą głowę, a potem twarz ozdobioną szlachetnie garbatym nosem, należącą bynajmniej nie do ghula, lecz do szczupłego mężczyzny w średnim wieku. Percival nie mylił się. Mężczyzna w samej rzeczy przypominał nieco poborcę podatkow. — Mogę wyjść bez obawy? — spytał, unosząc na Geralta czarne oczy pod lekko siwymi brwiami. — Możesz. Mężczyna wygramolił się z dziury, otrzepał czarną szatę, przewiązaną w pasie czymś w rodzaju fartucha, poprawił płocienną torbę, powodując kolejną falę ziołowych zapachow. — Proponuję, by schowali panowie broń — oświadczył spokojnym głosem, wodząc oczami po otaczających go wędrowcach. - Nie będzie potrzebna. Ja, jak widzicie, żadnego oręża nie noszę. Nigdy nie noszę. Nie mam rownież przy sobie niczego, co można by nazwać godziwym łupem. Zwę się Emiel Regis. Pochodzę z Dillingen. Jestem cyrulikiem. — W istocie — skrzywił się lekko Zoltan Chivay. - Cyrulik, alchemik lub zielarz. Bez obrazy, mołściewy, ale zdrowo jedzie od was apteką. Emiel Regis uśmiechnął się dziwnie, zaciśniętymi wargami, przepraszająco rozłożył ręce. — Zapach was zdradził, panie cyruliku — powiedział Geralt, chowając miecz do pochwy. - Mieliście jakieś szczegolne powody, by się przed nami kryć? — Szczegolne? — mężczyzna skierował na niego czarne oczy. - Nie. Ogolne raczej. Przeląkłem się was po prostu. Takie czasy. — Prawda — przytaknął krasnolud i wskazał kciukiem na rozjaśniającą niebo łunę. - Takie czasy. Miarkuję, żeście uciekinier, tak jak i my. Ciekawe jednakowoż, że choć tak daleko od rodzinnego Dillingen zbieżaliście, samojeden kryjecie się wśrod tych kurhanow. No, ale rożna ludziom dola wypada, osobliwie w trudnych czasach. Myśmy zlękli się was, wy nas. Strach ma wielkie oczy. — Z mojej strony — podający się za Emiela Regisa mężczyzna nie spuszczał z nich wzroku — nic wam nie grozi. Mam nadzieję, że mogę liczyć na wzajemność? — Coż to — Zoltan wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Za rozbojnikow nas macie, czy jak? My, panie cyruliku, też jesteśmy uciekinierzy. Zmierzamy w kierunku granicy temerskiej. Jeśli chcecie, możecie się przyłączyć. W kupie raźniej i bezpieczniej niż w pojedynkę, a nam medyk może się przydać. Prowadzimy kobiety i dzieci. Czy wśrod tych śmierdzących driakwi, ktore, jak czuję, macie przy sobie, znajdzie się lek na obtarte nogi? — Coś się znajdzie — powiedział cicho cyrulik. - Rad okażę pomoc. Jeśli zaś chodzi o wspolne wędrowanie. Dziękuję za propozycję, ale ja nie jestem uciekinierem, panowie. Nie uciekłem z Dillingen przed wojną. Ja tutaj mieszkam. — Że jak? — zmarszczył brwi krasnolud, cofając się o krok. - Mieszkacie tu? Tu, na cmentarzysku? — Na cmentarzysku? Nie. Mam chatę niedaleko stąd. Oprocz domu i sklepu w Dillingen, ma się rozumieć. Ale tutaj spędzam lato, co roku, od czerwca do września, od Sobotki do ekwinokcjum. Zbieram lecznicze zioła i korzenie, z części na miejscu destyluję leki i eliksiry… — Ale o wojnie wiecie — stwierdził, nie zapytał Geralt — pomimo pustelniczej samotności z dala od świata i ludzi. Od kogo? — Od uciekinierow, ktorzy tędy ciągnęli. Niecałe dwie mile stąd, nad rzeką Chotlą, jest wielki oboz. Zgrupowało się tam dobre parę setek zbiegow, wieśniakow z Brugge i Sodden. — A wojska temerskie? — zaciekawił się Zoltan. - Ruszyły się? — Nic mi o tym nie wiadomo. Krasnolud zaklął, potem łypnął na cyrulika. — Tak tedy mieszkacie tu sobie, panie Regis — powiedział przeciągle. - Nocami zaś spacerujecie wśrod grobow. Nie strach wam? — Czego miałbym się lękać? — Ten oto jegomość — Zoltan wskazał na Geralta — jest wiedźminem. Widział niedawno ślady ghuli. Trupojadow, rozumiecie? A nie trzeba być wiedźminem, by wiedzieć, że ghule trzymają się cmentarzy. — Wiedźmin — cyrulik spojrzał na Geralta z wyraźnym zainteresowaniem. - Zabojca potworow. No, no. Ciekawe. Nie wyjaśniliście towarzyszom, panie wiedźminie, że ta nekropolia liczy sobie ponad poł tysiąca lat? Ghule nie przebierają w jedzeniu, ale nie gryzą pięćsetletnich kości. Nie ma ich tutaj. — Absolutnie mnie to nie martwi — rzekł Zoltan Chivay, rozglądając się. - No, panie medyku, pozwolcie do naszego obozowiska. Mamy zimną koninę, przecie nie pogardzicie? Regis patrzył na niego długo. — Dziękuję — powiedział wreszcie. - Mam jednak lepszy pomysł. Zapraszam do mnie. Moje letnie domostwo to wprawdzie szałas raczej niż chata, i to maleńki, nocować i tak przyjdzie wam pod księżycem. Ale jest przy chacie źrodlana woda. I palenisko, na ktorym można odgrzać koninę. — Skorzystamy z chęcią — ukłonił się krasnolud. - Może i nie ma tu ghuli, ale i tak myśl o nocy na tym cmentarzu nieszczegolnie mnie nastraja. Chodźmy, poznacie resztę naszej kompanii. Gdy podchodzili do obozowiska, konie zaparskały, uderzyły kopytami o grunt. — Stańcie nieco pod wiatr, panie Regis — Zoltan Chivay obrzucił medyka wymownym spojrzeniem. - Zapach szałwii płoszy wierzchowce, a mnie, wstyd przyznać, przykro kojarzy się z wyrywaniem zębow. ***** — Geralt — mruknął Zoltan, gdy tylko Emiel Begis znikł za płachtą przesłaniającą wejście do chaty. - Miejmy oczy otwarte. Ten śmierdzący zielarz niezbyt mi się podoba. — Jakiś konkretny powod? — Nie podobają mi się ludzie spędzający lato opodal cmentarzy, i to cmentarzy bardzo odległych od miejsc zamieszkania. Czyżby w milszych okolicach nie rosły zioła? Ten cały Regis patrzy mi na rabusia grobow. Cyrulicy, alchemicy i im podobni wykopują na zamkach trupy, by poźniej wyczyniać z nimi rożne ekskrementy. — Eksperymenty. Ale do takich praktyk używa się świeżych zwłok. Ten cmentarz jest bardzo stary. — Fakt — podrapał się w brodę krasnolud, obserwując kobiety z Kernow, szykujące sobie nocleg pod krzakami czeremchy rosnącymi dookoła chałupy cyrulika. - Może więc on ograbia mogiły z ukrytych kosztowności? — Zapytaj go — wzruszył ramionami Geralt. - Zaproszenie do jego sadyby przyjąłeś z miejsca, bez certowania się, a teraz nagle zrobiłeś się podejrzliwy niby stara panna, gdy jej prawią komplementy. — Hmmm… — zacukał się Zoltan. - Trochę racji masz. Ale chętnie rzuciłbym okiem, co on tam ma w tej lepiance. Ot tak, dla pewności… — Wejdź tam za nim i udaj, że chcesz pożyczyć widelec. — Dlaczego widelec? — A dlaczego nie? Krasnolud popatrzył na niego przeciągle, w końcu jednak zdecydował się, szparkim krokiem zbliżył się do chatki, zapukał grzecznie w ościeżnicę i wszedł. Nie wychodził kilka bitych chwil, po czym nagle pojawił się w drzwiach. — Geralt, Percival, Jaskier, pozwolcie. Zobaczycie coś interesującego. No, śmiało, bez ceregieli, pan Regis nas zaprasza. Wnętrze chaty było ciemne i przepełnione ciepłym, oszołamiającym, wiercącym w nozdrzach zapachem, bijącym głownie od pękow zioł i korzeni, ktorymi obwieszone były wszystkie ściany. Za całe umeblowanie służył barłog, rownież usłany ziołami, oraz krzywy stoł, zagracony niezliczoną liczbą szklanych, glinianych i porcelanowych buteleczek. Skąpe światło, ktore pozwalało widzieć to wszystko, wydzielały węgle w palenisku dziwacznego pękatego piecyka, przypominającego brzuchatą klepsydrę. Piecyk otoczała pajęcza sieć błyszczących rurek rożnej średnicy, powykręcanych w łuki i spirale. Pod jedną z takich rurek stał drewniany ceber, do ktorego kapało. Na widok piecyka Percival Schuttenbach wybałuszył oczy, rozdziawił usta, westchnął, a potem podskoczył. — Ho, ho, ho! — zawołał w nie dającym się ukryć zachwyceniu. - Co ja widzę? Toż to najprawdziwszy atanor sprzężony z alembikiem! Wyposażony w kolumnę rektyfikacyjną i miedzianą chłodnicę! Piękna robota! Samiście to skonstruowali, panie cyruliku? — Owszem — przyznał skromnie Emiel Regis. - Zajmuję się wyrobem eliksirow, muszę więc destylować, wyciągać piąte esencje, a także… Urwał, widząc, jak Zołtan Chivay łowi kapiącą z rurki kroplę i oblizuje palec. Krasnolud westchnął, na jego rumianej twarzy odmalowała się nieopisana błogość. Jaskier nie wytrzymał, rownież sprobował. I jęknął z cicha. — Piąta esencja — przyznał, mlaskając. - I chyba szosta albo nawet siodma. — No tak… — cyrulik uśmiechnął się lekko. - Mowiłem, destylat. — Samogon — poprawił bez nacisku Zoltan. - I to jaki. Sprobuj, Percival. — Ale ja się nie znam na organicznej chemii — odrzekł w roztargnieniu gnom, na kolanach oglądający szczegoły montażu alchemicznego pieca. - Wątpliwe, bym poznał składniki… — Destylat jest z alrauny — rozwiał wątpliwości Regis. - Wzbogaconej belladonną. I sfermentowaną masą skrobiową. — Znaczy, zacierem? — Można to i tak nazwać. — A jakiś kubek można dostać? — Zoltan, Jaskier — Wiedźmin skrzyżował ręce na piersi. - Czy wy głusi jesteście? To mandragora. Samogon jest zrobiony z mandragory. Zostawcie w spokoju ten kociołek. — Ależ drogi panie Geralt — alchemik wygrzebał niewielką menzurkę spomiędzy zakurzonych retort i butli, pieczołowicie wytarł ją szmatką. - Nie ma się czego lękać. Mandragora jest właściwie sezonowana, a proporcje starannie dobrane i precyzyjnie odważone. Na librę masy skrobiowej daję tylko pięć uncji alrauny, a belladonny tylko poł drachmy… — Nie o to szło — Zoltan spojrzał na wiedźmina, zrozumiał w lot, spoważniał, ostrożnie cofnął się od piecyka. Nie o to się rozchodzi, panie Regis, ile drachm wrzucacie, ale o to, ile drachma alrauny kosztuje. Zbyt drogi to trunek jak dla nas. — Mandragora — szepnął z podziwem Jaskier, wskazując na piętrzącą się w kącie szałasu kupkę bulw przypominających małe buraki cukrowe. - To jest mandragora? Prawdziwa mandragora? — Odmiana żeńska — kiwnął głową alchemik. - Rośnie w dużych skupiskach właśnie na cmentarzu, na ktorym przyszło nam się poznajomić. Dlatego też tutaj właśnie spędzam lato. Wiedźmin wymownie spojrzał na Zoltana. Krasnolud mrugnął. Regis uśmiechnął się połgębkiem. — Proszę, proszę, panowie, jeśli macie ochotę, serdecznie zapraszam do degustacji. Doceniam wasz takt, ale w obecnej sytuacji mało mam szans, by dowieźć eliksiry do objętego wojną Dillingen. To wszystko i tak musiałoby się zmarnować, w związku z czym nie mowmy o cenach. Przepraszam, ale naczynie do picia mam tylko jedno. — Wystarczy — mruknął Zoltan, biorąc menzurkę i ostrożnie naczerpując z cebrzyka. - Pańskie zdrowie, panie Regis. Uuuuuuch… — Proszę wybaczenia — uśmiechnął się znowu cyrulik. - Jakość destylatu pozostawia zapewne wiele do życzenia… To w zasadzie połfabrykat. — To najlepszy połfabrykat, jaki w życiu piłem — złapał oddech Zoltan. - Masz, poeto. — Aaaach… O, matko moja! Przedni! Sprobuj, Geralt. — Gospodarzowi — Wiedźmin ukłonił się lekko w stronę Emiela Regisa. - Gdzie twoje maniery, Jaskier? — Raczcie wybaczyć, panowie — odkłonił się alchemik — ale nie pozwalam sobie na żadne używki. Zdrowie już nie to, co niegdyś, przyszło zrezygnować… z wielu przyjemności. — Nawet łyczka? — Chodzi o zasadę — wyjaśnił spokojnie Regis. - Nigdy nie łamię zasad, ktore sam sobie określam. — Podziwiam i zazdroszczę pryncypialności — Geralt upił nieco z menzurki, po chwili wahania golnął do dna. W delektowaniu się smakiem przeszkodziły nieco łzy, cieknące z oczu. Po żołądku rozlało się ożywcze ciepło. — Pojdę po Milvę — zaofiarował się, oddając naczynie krasnoludowi. - Nie wydudlijcie wszystkiego, nim wrocimy. Milva siedziała w pobliżu koni, przekomarzając się z piegowatą dziewuszką, ktorą cały dzień wiozła na łęku. Gdy dowiedziała się o gościnności Regisa, zrazu wzruszyła ramionami, ale nie dała się długo prosić. Gdy weszli do szałasu, zastali towarzystwo przy oględzinach zmagazynowanych korzeni mandragory. — Pierwszy raz widzę — przyznał się Jaskier, obracając w palcach kłączastą bulwę. - Rzeczywiście, nieco przypomina człowieka. — Pokręconego przez lumbago — stwierdził Zoltan. - A ten drugi, o, wypisz wymaluj baba w ciąży. Ten zaś, z przeproszeniem, jakby dwoje ludzi, zajętych pochędożką. — Wam tylko jedno w głowie — Milva chwacko wychyliła napełnioną menzurkę, mocno kaszlnęła w pięść. - A niech mnie… Krzepka ta gorzała! Prawdziwie to z dziwostrętu? Ha, tedy czarodziejski napitek pijemy! Nie co dnia się trafia. Dzięki, panie cyruliku. — Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Konsekwentnie napełniana menzurka okrążyła kompanię, pobudzając humor, wigor i gadatliwość. — Taka mandragora, jakem słyszał, to warzywo o wielkiej magicznej mocy — rzekł z przekonaniem Percival Schuttenbach. — A jakże — potwierdził Jaskier, po czym golnął sobie, otrząsnął się i zaczął gadać. - Mało to ballad na ten temat ułożono? Czarodzieje używają mandragory do eliksirow, dzięki ktorym zachowują wieczną młodość. Czarodziejki nadto wyrabiają z airauny maść, ktora nazywa się glamarye. Wysmarowana taką maścią czarodziejka robi się tak piękna i czarowna, że oczy na wierzch wyłażą. Trzeba wam też wiedzieć, że mandragora jest silnym afrodyzjakiem i używa się jej do magii miłosnej, zwłaszcza do przełamywania dziewczęcych oporow. Stąd właśnie bierze się ludowa nazwa mandragory: dziwostręt. Znaczy się, ziele, ktore stręczy dziwki. — Bałwan — skomentowała Milva. — A ja słyszałem — rzeki gnom, wychyliwszy napełnione naczynie — że gdy się korzeń airauny ze ziemi wyciąga, to roślina płacze i zawodzi jak żywa. — Ba — powiedział Zoltan, naczerpując z cebrzyka. - Żeby tylko zawodziła! Mandragora, mowią, wrzeszczy tak okropnie, że zmysły postradać od tego można, a nadto gusła wykrzykuje i klątwy miota na tego, kto ją z ziemi wyrywa. Życiem można taki hazard przypłacić. — Widzi mi się to osielską bajędą — Milva wzięła od niego menzurkę, wypiła z rozmachem i otrząsnęła się. - Nie może to być, by roślina taką moc miała. — Niezawodna to prawda! — zawołał zapalczywie krasnolud. - Ale roztropni zielarze wynaleźli sposob, by się ochronić. Znalazłszy airaunę, trzeba umotać do korzenia postronek jednym końcem, do drugiego zasię końca postronka uwiązać psa… — Albo świnię — wtrącił gnom. — Albo dziką świnię — dodał poważnie Jaskier. — Głupiś, poeto. Rzecz w tym, by to sobaka albo świnia mandragorę z ziemi wytargała, wowczas klątwy i uroki zielska na ciągnącego zwierzaka spadną, zielarz zasię, daleko i bezpiecznie w chaszczach ukryty, cało ujdzie. Co, panie Regis? Słusznie mowię? — Metoda jest interesująca — przyznał alchemik, uśmiechając się zagadkowo. - Głownie przez jej pomysłowość. Minusem jest jednak daleko posunięta komplikacja. Wszakże teoretycznie wystarczyłby sam postronek, bez pociągowego zwierzęcia. Nie posądzałbym mandragory o zdolność rozpoznania, kto ciągnie za postronek. Czary i klątwy zawsze powinny spaść na sznurek, ktory jest przecież tańszy i mniej kłopotliwy w obsłudze niż pies, że o świni nie wspomnę. — Kpicie? — Gdzieżbym śmiał. Mowiłem, podziwiam pomysłowość. Bo jakkolwiek mandragora, wbrew powszechnej opinii, nie jest zdolna do rzucania urokow czy klątw, jest to w stanie świeżym roślina silnie toksyczna, tak dalece, że trująca jest nawet gleba wokoł korzenia. Pryśniecie świeżego soku na twarz lub na skaleczoną dłoń, ba, nawet wdychanie oparu może mieć fatalne skutki. Ja używam maski i rękawic, co nie znaczy, bym miał coś do zarzucenia metodzie postronka. — Hmmm… — zastanowił się krasnolud. - A z owym krzykiem straszliwym, ktory wyrywana alrauna wydaje, prawda to? — Mandragora nie posiada strun głosowych — wyjaśnił spokojnie alchemik. - To raczej typowe dla roślin, nieprawdaż? Wydzielana przez kłącze toksyna ma jednak silne działanie halucynogenne. Głosy, krzyki, szepty i inne dźwięki to nic innego, jak halucynacje wytwarzane przez porażony centralny ośrodek nerwowy. — Ha, na śmierć zapomniałem — z ust Jaskra, ktory właśnie wychylił menzurkę, wyrwało się stłumione beknięcie. - Mandragora jest silnie trująca! A ja brałem ją do ręki! A teraz chlamy ten wywar bez opamiętania… — Toksyczny jest wyłącznie świeży korzeń alrauny — uspokoił go Regis. - Moj jest sezonowany i właściwie przygotowany, a destylat jest filtrowany. Nie ma powodu do obaw. — Pewnie, że nie ma — zgodził się Zoltan. - Bimber zawsze będzie bimbrem, pędzić go można nawet z szaleju, pokrzywy, rybich łusek i starych sznurowadeł. Dawaj szklankę, Jaskier, bo kolejka czeka. Konsekwentnie napełniana menzurka okrążyła kompanię. Wszyscy porozsiadali się wygodnie na polepie. Wiedźmin syknął i zaklął, poprawił pozycję, bo przy siadaniu bol znowu przeszył mu kolano. Zobaczył, że Regis przygląda mu się uważnie. — Świeża rana? — Niezbyt. Ale dokucza. Masz tu jakieś zioła, zdolne uśmierzyć bol? — To zależy od rodzaju bolu — uśmiechnął się nieznacznie cyrulik. - I od jego przyczyn. W twoim pocie, wiedźminie, wyczuwam dziwny zapach. Byłeś leczony magią? Podawano ci magiczne enzymy i hormony? — Podawano mi rożne leki. Nie miałem pojęcia, że jeszcze można je wywęszyć w moim pocie. Masz cholernie czuły węch, Regis. — Każdy ma jakieś zalety. Dla wyrownania wad. Jaką dolegliwość leczono ci magicznie? — Miałem złamaną rękę i trzon kości udowej. — Jak dawno temu? — Miesiąc z okładem. — I już chodzisz? Niebywałe. Driady z Brokilonu, prawda? — Jak na to wpadłeś? — Tylko driady znają leki, zdolne tak szybko odbudować tkankę kostną. Na wierzchach twoich dłoni widzę ciemne punkty, miejsca, w ktore wniknęły korzonki conynhaeli i symbiotyczne pędy purpurowego żywokostu. Conynhaelą umieją się posługiwać wyłącznie driady, a purpurowy żywokost nie rośnie poza Brokilonem. — Brawo. Bezbłędna dedukcja. Mnie jednak interesuje coś innego. Złamano mi kość uda i przedramię. Silne bole odczuwam natomiast w kolanie i w łokciu. — Typowe — pokiwał głową cyrulik. - Magia driad odbudowała ci uszkodzoną kość, ale jednocześnie spowodowała małą rewolucję w pniach nerwowych. Skutek uboczny, najsilniej odczuwalny w stawach. — Co możesz mi na to poradzić? — Nic, niestety. Jeszcze przez długi czas będziesz nieomylnie przewidywał słotę. Zimą bole się nasilą. Nie zalecałbym ci jednak silnych lekow znieczulających. Zwłaszcza narkotykow. Jesteś wiedźminem, w twoim przypadku jest to absolutnie niewskazane. — Poleczę się więc twoją mandragorą — Wiedźmin uniosł napełnioną menzurkę, ktorą właśnie wręczyła mu Milva, wypił do dna i zakaszlał, aż łzy napłynęły mu do oczu. - Już mi, cholera, lepiej. — Nie jestem pewien — Regis uśmiechnął się zaciśniętymi wargami — czy leczysz właściwą chorobę. Przypominam też, że winno się leczyć przyczyny, nie zaś objawy. — Nie w przypadku tego wiedźmina — parsknął nieco już rumiany Jaskier, przysłuchujący się rozmowie. - Jemu akurat, na jego zmartwienia, gorzałka dobrze zrobi. — Tobie też powinna — Geralt zmroził poetę wzrokiem. - Zwłaszcza, jeśli ci od niej jęzor skołowacieje. — Na to bym raczej nie liczył — uśmiechnął się znowu cyrulik. - W skład preparatu wchodzi belladonna. Wiele alkaloidow, w tym skopolamina. Zanim mandragora was rozbierze, wszyscy niezawodnie dacie mi popis elokwencji. — Popis czego? — spytał Percival. — Wymowności. Przepraszam. Używajmy prostszych słow. Geralt skrzywił wargi w pseudouśmiechu. — Słusznie — powiedział. - Łatwo popaść w manierę i zacząć używać takich słow na co dzień. Ludzie mają wowczas rozmowcę za aroganckiego błazna. — Albo za alchemika — powiedział Zoltan Chivay, czerpiąc menzurką z cebra. — Lub za wiedźmina — parsknął Jaskier — ktory naczytał się, by moc imponować pewnej czarodziejce. Czarodziejki, moi panowie, na nic tak nie lecą, jak na wyszukany bajer. Prawdę mowię, Geralt? No, opowiedz nam coś… — Opuść kolejkę. Jaskier — przerwał zimno Wiedźmin. — Za szybko działają na ciebie zawarte w tym bimbrze alkaloidy. Rozgadałeś się. — Przestałbyś, Geralt — skrzywił się Zoltan — z tymi twymi sekretami. Wiele nowego nam Jaskier nie powiedział. Nic na to nie poradzisz, że jesteś chodzącą legendą. Historie o twoich przygodach grywa się w teatrzykach kukiełkowych. W tym i historię o tobie i czarodziejce imieniem Guinevere. — Yennefer — poprawił połgłosem Regis. - Oglądałem taki spektakl. Historię o polowaniu na dżinna, o ile mnie pamięć nie myli. — Byłem przy tym polowaniu — pochwalił się Jaskier. - Śmiechu było, powiadam wam… — Opowiedz wszystkim — Geralt wstał. - Popijając i ubarwiając ładnie. Ja idę się przejść. — Ejże — żachnął się krasnolud. - Nie ma się o co obrażać… — Nie zrozumiałeś mnie, Zoltan. Idę ulżyć pęcherzowi. Coż, zdarza się to nawet chodzącym legendom. ***** Noc była zimna jak wszyscy diabli. Konie tupały i pochrapywały, para buchała im z nozdrzy. Zalana księżycowym światłem buda cyrulika wyglądała iście bajecznie. Wypisz, wymaluj, chatka leśnej wrożki. Wiedźmin zapiął spodnie. Milva, ktora wyszła wkrotce po nim, chrząknęła niepewnie. Jej długi cień zrownał się z jego cieniem. — Czemu z powrotem zwłoczysz? — spytała. - Naprawdeś się na nich rozeźlił? — Nie — zaprzeczył. — Po kiego biesa stoisz tu tedy sam, po księżycu? — Liczę. — Hę? — Od wyruszenia z Brokilonu minęło dwanaście dni, w czasie ktorych przebyłem jakieś sześćdziesiąt mil. Ciri, jak głosi plotka, jest w Nilfgaardzie, stolicy cesarstwa, mieście, od ktorego dzieli mnie, według ostrożnych rachunkow, coś około dwoch i poł tysiąca mil. Z prostej kalkulacji wynika, że w tym tempie dotrę tam za rok i cztery miesiące. Co ty na to? — Nic — Milva wzruszyła ramionami, chrząknęła znowu. - Nie umiem rachować tak dobrze, jak ty. Czytać ni pisać w ogole nie umiem. Jestem głupia, prosta dziewucha ze wsi. Żadna dla ciebie kompania. Ni druh do gadki. — Nie mow tak. — Wżdy to prawda — odwrociła się gwałtownie. - Po coś mi te dni i te mile wyliczył? Bym ci co poradziła? Otuchy dodała? Lęk twoj odpędziła, stłumiła żal, co targa tobą gorzej niźli bol w połamanym kulasie? Nie umiem! Tobie kogo innego trza. Tamtej, o ktorej Jaskier gadał. Mądrej, uczonej. Ukochanej. — Jaskier jest papla. — Jużci. Ale czasem z głową paple. Wracajmy, chcę się jeszcze napić. — Milva? — Czego? — Nigdy mi nie powiedziałaś, dlaczego zdecydowałaś się jechać ze mną. — Nigdyś nie pytał. — Teraz pytam. — Teraz za poźno. Teraz już sama nie wiem. — No, jesteście nareszcie — ucieszył się na ich widok Zoltan, wyraźnie już zmienionym głosem. - A myśmy tu, wystawcie sobie, ustalili, że Regis rusza z nami w dalszą drogę. — Doprawdy? — Wiedźmin spojrzał na cyrulika uważnie. - Skąd ta nagła decyzja? — Pan Zoltan — nie spuścił oczu Regis — uświadomił mi, że moje okolice ogarnęła wojna znacznie poważniejsza, niż wynikało to z opowieści uciekinierow. Powrot w tamte strony nie wchodzi w grę, pozostanie na tym pustkowiu nie wydaje się mądre. Samotne wędrowanie rownież. — A my, choć zupełnie ci nie znani, wyglądamy na takich, z ktorymi wędruje się bezpiecznie. Wystarczył ci jeden rzut oka? — Dwa — odrzekł z lekkim uśmiechem cyrulik. - Jeden na kobiety, ktorymi się opiekujecie. Drugi na ich dzieci. Zoltan beknął gromko, skrobnął menzurką o dno cebrzyka. — Pozory mogą mylić — zadrwił. - Może my zamierzamy sprzedać te baby w niewolę? Percival, zrob no coś z tym aparatem. Odkręć trochę zawor albo co? Chcemy się napić, a ciecze jak krew z nosa. — Chłodnica nie wyrobi. Wygon będzie ciepły. — Nie szkodzi. Noc jest chłodna. Ciepławy samogon ostro pobudził konwersację. Jaskier, Zoltan i Percival nabrali rumieńcow, głosy zmieniły im się jeszcze bardziej — w przypadku poety i gnoma można było już w zasadzie mowić o lekkim bełkocie. Zgłodniawszy, towarzystwo żuło zimną koninę i pogryzało znalezione w chacie korzonki chrzanu, roniąc łzy, bo chrzan był rownie krzepki jak bimber. Ale dodawał ognia dyskusji. Regis nagle dał wyraz zdziwieniu, gdy okazało się, że finalnym celem wędrowki nie jest enklawa masywu Mahakam, odwieczna i bezpieczna krasnoludzka siedziba. Zoltan, ktory zrobił się jeszcze gadatliwszy od Jaskra, oświadczył, że do Mahakamu nie wroci pod żadnym pozorem, i dał upust swej niechęci wobec panujących tam porządkow, zwłaszcza zaś wobec polityki i absolutnej władzy starosty Mahakamu i wszystkich krasnoludzkich klanow, Brouvera Hooga. — Stary grzyb! — wrzasnął i napluł w palenisko piecyka. - Spojrzysz i nie wiesz, żywy czy wypchany. Prawie się nie rusza, i dobrze, jako że pierdzi przy każdym poruszeniu. Nie sposob zrozumieć, co gada, bo mu się broda z wąsami skleiła zeschłym barszczem. Ale rządzi wszystkim i wszystkimi, wszyscy muszą tańczyć, jak zagra… — Trudno jednak twierdzić, by polityka starosty Hooga była zła — wtrącił Regis. - To dzięki jego zdecydowanym akcjom krasnoludy odłączyły się od elfow i nie walczą już wspolnie ze Scoia'tael. A dzięki temu ustały pogromy, dzięki temu nie doszło do karnej ekspedycji na Mahakam. Spolegliwść w kontaktach z ludźmi przynosi owoce. — Gowno prawda — Zoltan wychylił menzurkę. - W sprawie Wiewiorek staremu piernikowi nie szło o żadną spolegliwość, lecz o to, że zbyt wielu młodzikow rzucało robotę w kopalniach i kuźniach, przyłączało się do elfow, by w komandach zażyć swobody i męskiej przygody. Gdy zjawisko urosło do rozmiarow problemu, Brouver Hoog wziął gowniarzy w twarde karby. Gdzieś miał zabijanych przez Wiewiorki ludzi i bimbał na represje, spadające z tego tytułu na krasnoludow, w tym i na wasze osławione pogromy. Te ostatnie guzik go obchodziły i guzik obchodzą, bo krasnoludow osiadłych w miastach uważa za odszczepieńcow. Co się zaś tyczy zagrożenia w postaci karnych ekspedycji na Mahakam, to nie rozśmieszajcie mnie, mili moi. Nijakiego zagrożenia nie ma i nie było, bo żaden z krolow nie ośmieliłby się ruszyć Mahakamu nawet palcem. Więcej wam powiem: nawet Nilfgaardczycy, gdyby udało im się opanować otaczające masyw doliny, Mahakamu ruszyć się nie ośmielą. Wiecie, dlaczego? Powiem wam: Mahakam to stal. I nie byle jaka. Tam jest węgiel, tam są magnetytowe rudy, nieprzebrany pokład. Wszędzie indziej aby sama darniowka. — I technika jest w Mahakamie — wtrącił Percival Schuttenbach. - Hutnictwo i metalurgia! Wielkie piece, nie jakieś tam zasrane dymarki. Młoty wodne i parowe… — Masz, Percival, golnij sobie — Zoltan podał gnomowi napełnione znowu naczynie — bo zanudzisz nas tą twoją techniką. Wszyscy wiedzą o technice. Ale nie wszyscy wiedzą, że Mahakam eksportuje stal. Do Krolestw, ale i do Nilfgaardu też. A jeśli nas kto palcem tknie, zniszczymy warsztaty i zalejemy kopalnie. A wowczas bijcie się, ludzie, ale na dębowe pały, krzemienie i ośle szczęki. — Niby taki zawzięty jesteś na Brouvera Hooga i porządki w Mahakamie — zauważył Wiedźmin — a nagle zacząłeś mowić "my". — A i owszem — potwierdził zapalczywie krasnolud. - Jest coś takiego jak solidarność, nie? Przyznam, że trochę też i duma mnie rozpiera, żeśmy mądrzejsi od pyszałkow elfow. Nie zaprzeczycie chyba? Elfy przez parę setek lat udawały, że was, ludzi, wcale nie ma. W niebo patrzały, kwiatki wąchały, a na widok człowieka odwracały wypacykowane oczka. A gdy się okazało, że to nic nie daje, nagle ocknęły się i złapały za broń. Postanowiły zabijać i dać się pozabijać. A my, krasnoludy? Myśmy się przystosowali — Nie, nie daliśmy się wam podporządkować, niech się wam to nie marzy. To myśmy was sobie podporządkowali. Ekonomicznie. — Prawdę powiedziawszy — odezwał się Regis — wam było łatwiej się przystosować niż elfom. Elfow integruje ziemia, terytorium. Was integruje klan. Gdzie klan, tam ojczyzna. Gdyby nawet jakiś szczegolnie krotkowzroczny krol zaatakował Mahakam, zalejecie kopalnie i bez żalu powędrujecie gdzie indziej. W inne, odległe gory. A choćby i do ludzkich miast. — A pewnie! W waszych miastach można całkiem fajnie żyć. — Nawet w gettach? — Jaskier złapał oddech po hauście destylatu. — A co złego w gettach? Wolę mieszkać wśrod swoich. Na co mi integracja? — Byleby nas do cechow przypuścili — Percival otarł nos rękawem. — W końcu kiedyś dopuszczą — rzekł z przekonaniem krasnolud. - A nie, to będziemy partaczyć albo założymy własne cechy, niech zadecyduje zdrowa konkurencja. — A jednak w Mahakamie jest bezpieczniej niż w miastach — zauważył Regis. - Miasta mogą w każdej chwili pojść z dymem. Rozumniej byłoby przeczekać wojnę w gorach. — Komu wola, niech tam idzie — Zoltan naczerpał z cebra. - Mnie milsza swoboda, a w Mahakamie jej nie uświadczysz. Nie wyobrażacie sobie, jak wygląda władza starego. On zabrał się ostatnio za regulację spraw, jak to nazywa, społecznych. Dla przykładu: wolno nosić szelki azali nie. Jeść karpia od razu czy czekać, aż się galareta zetnie. Jest li gra na okarynie zgodna z naszą wielowiekową krasnoludzką tradycją azali to zgubny wpływ zgniłej i dekadenckiej kultury ludzi. Po ilu latach pracy można złożyć wniosek o przydział stałej żony. Ktorą ręką się podcierać. W jakiej odległości od kopalni dozwala się gwizdać. I temu podobne sprawy o żywotnym znaczeniu. Nie, chłopcy, ja nie wracam pod gorę Carbon. Nie mam ochoty spędzić życia na przodku w kopalni. Czterdzieści lat na dole, o ile wcześniej nie pierdyknie metan. Ale my już mamy inne plany, co, Percival? Myśmy już sobie zapewnili przyszłość… — Przyszłość, przyszłość… - gnom wypił menzurkę, smarknął i spojrzał na krasnoluda nieco już zamglonym wzrokiem. - Nie mowmy hop, Zoltan. Bo jeszcze mogą nas złapać, a wtedy nasza przyszłość to stryczek… Albo Drakenborg. — Zamknij gębę — warknął krasnolud, patrząc na niego groźnie. - Rozgadałeś się! — Skopolamina — mruknął z cicha Regis. ***** Gnom bajdurzył. Milva była ponura. Zoltan, zapomniawszy, że już raz to czynił, opowiadał wszystkim o Hoogu, starym grzybie, staroście Mahakamu. Geralt, zapomniawszy, że już raz wysłuchał, słuchał. Regis też słuchał i nawet dodawał komentarze, zupełnie niespeszony tym, że jest jedynym trzeźwym w mocno już pijanym towarzystwie. Jaskier brzdąkał na lutni i śpiewał. Nie dziwota, że są harde urodziwe panie Wszak im drzewo wynioślejsze, tym trudniej wleźć na nie. — Idiota — skomentowała Milva. Jaskier nie przejął się. Wżdy i z panną, i ze drzewem kto nie kiep poradzi Trzeba owszem wziąć i zerżnąć, no i po zawadzie. — Puchar… — bełkotał Percival Schuttenbach. - Kielich, znaczy… Z jednego kawałka mlecznego opalu wyrżnięty… O, taki wielki. Znalazłem go na szczycie gory Montsalvat. Brzeg miał wysadzany jaspisami, a podstawa była ze złota. Istne cudo… — Nie dawajcie mu więcej wodki — powiedział Zoltan Chivay. — Zaraz, zaraz — zaciekawił się Jaskier, rownież nieco bełkocząc. - Co stało się z tym legendarnym kielichem? — Wymieniłem go na muła. Potrzebowałem muła, by przewieźć ładunek… Korundy i krystaliczny węgiel. Miałem tego… Eee… Całą kupę… Eeeep… Ładunek, znaczy, ciężki, bez muła ani rusz… Po cholerę mi był ten puchar? — Korundy? Węgiel? — No, po waszemu rubiny i diamenty. Bardzo… eeep… przydatne. — Ja myślę. — Do świdrow i do pilnikow. Do łożysk. Miałem tego całą kupę… — Słyszysz, Geralt? — Zoltan machnął ręką i chociaż siedział, o mało nie przewrocił się od tego machnięcia. - Mały jest, to prędko się urżnął. Kupa diamentow mu się śni. Uważaj, Percival, żeby ci się ten sen nie sprawdził! W połowie. Tej, ktora nie dotyczy diamentow! — Sny, sny — zabełkotal znowu Jaskier. - A ty, Geralt? Znowu śniłeś o Ciri? Bo trzeba ci wiedzieć, Regis, że Geralt ma prorocze sny! Ciri to Dziecko Niespodzianka, Geralt związany jest z nią więzami przeznaczenia, dlatego widzi ją w snach. Trzeba ci też wiedzieć, że my do Nilfgaardu jedziemy, aby odebrać naszą Ciri cesarzowi Emhyrowi, ktory ją porwał. Ale niedoczekanie jego, sukinsyna, bo my ją odbijemy, zanim się obejrzy! Powiedziałbym wam więcej, chłopcy, ale to tajemnica. Straszna, głęboka i mroczna tajemnica… Nikt nie może się o tym dowiedzieć, rozumiecie? Nikt! — Ja nie nie słyszałem — zapewnił Zoltan, patrząc bezczelnie na wiedźmina. - Chyba skorek wlazł mi do ucha. — Takie skorki to istna plaga — przyznał Regis, udając, że dłubie w uchu. — Do Nilfgaardu wędrujemy… — Jaskier oparł się o krasnoluda w celu utrzymania rownowagi, co w dużej mierze okazało się błędem. - Jest to, jak powiedziałem, tajemnica. Cel sekretny! — I w samej rzeczy przemyślnie ukryty — kiwnął głową cyrulik, rzucając okiem na bladego ze złości Geralta. - Analizując kierunek waszego marszu, nawet najbardziej podejrzliwy osobnik nie domyśli się celu wędrowki. ***** — Milva, co ci jest? — Nie odzywaj się do mnie, pijany głupku. — Hej ona płacze! Hej, patrzcie… — Idź do biesa, mowię! - łuczniczka otarła łzy. - Bo cię między oczy zdzielę, wierszokleto ty chędożony… Dawaj szklenicę, Zoltan… — Gdzieś się zapodziała… — wybełkotał krasnolud. - O, jest. Dzięki, cyruliku… A gdzie, u diabła, jest Schuttenbach? — Wyszedł. Jakiś czas temu. Jaskier, przypominam, obiecałeś opowiedzieć mi historię o Dziecku Niespodziance. — Zaraz. Zaraz, Regis. Tylko sobie łyknę… I wszystko o opowiem… O Ciri, o wiedźminie… Z detalami… — Na pohybel skurwysynom! — Cichajże, krasnoludzie! Dzieciaka przed chałupą pobudzisz! — Nie złość się, łuczniczko. Masz, napij się. — Eeeech — Jaskier potoczył po szałasie lekko błędnym wzrokiem. - Żeby mnie tak teraz zobaczyła hrabina de Lettenhove… — Kto? — Nieważne. Cholera, ten bimber faktycznie rozwiązuje język… Geralt, nalać ci jeszcze? Geralt! — Daj mu pokoj — powiedziała Milva. - Niech śni. ***** Stojąca na skraju wsi stodoła dudniła muzyką, muzyka dopadła ich, zanim jeszcze podjechali, wypełniła podnieceniem. Mimo woli zaczęli kołysać się w siodłach idących stępa koni, najpierw w rytm głuchego huku bębna i basetli, potem, gdy byli bliżej, w takt melodii wyśpiewywanej przez gęśle i piszczałki. Noc była zimna, księżyc lśnił w pełni, w jego poświacie szopa, rozjarzona bijącym przez szpary w deskach światłem, wyglądała jak bajeczny, czarodziejski zamek. Z wrot szopy bił gwar i blask, migotliwy od cieni pląsających par. Gdy weszli, muzyka ścichła natychmiast, rozpłynęła się w przeciągłym, fałszywym akordzie. Roztańczeni i spoceni wieśniacy rozstąpili się, schodząc z klepiska, skupili przy ścianach i słupach. Ciri, idąca obok Mistle, widziała rozszerzone strachem oczy dziewczyn, zauważała twarde, zawzięte, gotowe na wszystko spojrzenia mężczyzn i chłopakow. Słyszała rosnący szept i pomruk, głośniejszy niż powściągliwe buczenie dud, niż owadzie brzęczenie skrzypek i gęśli. Szept. Szczury… Szczury… Rozbojniki… — Bez lęku — powiedział głośno Giselher, rzucając oniemiałym muzykantom nabity i brzęczący mieszek. - Przyjechaliśmy się bawić. Festyn jest dla wszystkich, nieprawdaż? — Gdzie tu jest piwo? — Kayleigh potrząsnął sakiewką. - I gdzie tu jest gościnność? — I dlaczego tak tu cicho? — Iskra rozejrzała się dookoła. - Jechaliśmy tu z gor na zabawę. Nie na stypę! Ktoryś z wieśniakow przełamał wreszcie wahanie, podszedł do Giselhera z ociekającym pianą gliniakiem. Giselher przyjął z ukłonem, wypił, grzecznie i obyczajnie podziękował. Kilku chłopow krzyknęło ochoczo. Ale reszta milczała. — Ej, kumotrzy — zawołała znowu Iskra. - Ochota do tańca bierze, ale widzę, że wpierw trzeba was rozruszać! Pod ścianą szopy stał ciężki stoł, zastawiony glinianymi naczyniami. Elfka klasnęła w dłonie, zwinnie wskoczyła na dębowy blat. Chłopi co prędzej pozbierali naczynia, te, ktorych zabrać nie zdążyli, Iskra usunęła zamaszystym kopniakiem. — No, panowie grajkowie — wparła pięści w biodra, wstrząsnęła włosami. - Pokażcie, co umiecie. Muzyka! Szybko wybiła obcasami takt. Bęben powtorzył, basetla i szałamaja zawtorowały. Melodię podchwyciły fujarki i gęśle, prędziutko komplikując, wyzywając Iskrę do zmiany kroku i rytmu. Elfka, kolorowa i lekka jak motyl, dopasowała się z łatwością, zapląsała. Wieśniacy zaczęli klaskać. — Falka! — zawołała Iskra, mrużąc przedłużone ostrym makijażem oczy. - Z mieczem jesteś szybka! A w tańcu? Dotrzymasz mi kroku? Ciri wyzwoliła się spod ramienia Mistle, odwiązała z szyi chustkę, zdjęła beret i kubraczek. Jednym skokiem znalazła się na stole obok elfki. Chłopi wrzasnęli ochoczo, bęben i basetla zahuczały, dudy zaśpiewały jękliwie. — Grać, muzykanci! — wrzasnęła Iskra. - Od ucha! I żywiej! Chwyciwszy się pod boki i ostro odrzuciwszy głowę, elfka zadrobila nogami, zapląsała, wystukała obcasami szybkie, rytmiczne staccato. Ciri, urzeczona rytmem, powtorzyła kroki. Elfka zaśmiała się, podskoczyła, zmieniła rytm. Ciri gwałtownym szarpnięciem głowy strząsnęła z czoła włosy, powtorzyła idealnie. Zapląsały obie jednocześnie, każda jak lustrzane odbicie drugiej. Chłopi wrzeszczeli, bili brawo. Gęśle i skrzypki zaniosły się wysokim śpiewem, drąc na strzępy miarowe, poważne buczenie basetli i zawodzenie dud. Tańczyły obydwie, wyprostowane jak trzciny, dotykając się łokciami wspartych o biodra rąk. Podkowki obcasow wybijały rytm, stoł trząsł się i dygotał, w świetle łojowek i pochodni wirował kurz. — Szybciej! — ponagliła grajkow Iskra. - Z życiem! To już nie była muzyka, to było szaleństwo. — Tańcz, Falka! Zapamiętaj się! Obcas, czubek buta, obcas, czubek buta, obcas, wykrok i podskok, ruch ramieniem, pięści na biodrach, obcas, obcas. Stoł dygocze, światło faluje, tłum faluje, wszystko faluje, cała szopa tańczy, tańczy, tańczy… Tłum wrzeszczy, Giselher wrzeszczy, Asse wrzeszczy, Mistle śmieje się, klaszcze, wszyscy klaszczą i tupią, szopa drży, ziemia drży, świat drży w posadach. Świat? Jaki świat? Nie ma już świata, nie ma nic, jest tylko taniec, taniec… Obcas, czubek buta, obcas… Łokieć Iskry… Gorączka, gorączka… Rżną już tylko skrzypki, fujarki, basetla i dudy, bębnista tylko wznosi i opuszcza pałeczki, jest już niepotrzebny, takt wybijają one. Iskra i Ciri, ich obcasy, aż huczy i kołysze się stoł, huczy i kołysze się cała szopa… Rytm, rytm jest w nich, muzyka jest w nich, one są muzyką. Ciemne włosy Iskry tańczą nad czołem i na ramionach. Struny gęśli zanoszą się zgorączkowanym, płomiennym, sięgającym najwyższych rejestrow śpiewem. Krew wali w skroniach. Zapamiętanie. Zapomnienie. Jestem Falka. Zawsze byłam Falką! Tańcz, Iskra! Klaszcz, Mistle! Skrzypki i fujarki kończą melodię ostrym, wysokim akordem, Iskra i Ciri punktują koniec tańca jednoczesnym łomotnięciem obcasow, a ich łokcie nie tracą przy tym kontaktu. Dyszą obie, rozedrgane, mokre, lgną do siebie nagle, obejmują, obdarzają się wzajem potem, gorącem i szczęściem. Szopa eksploduje jednym wielkim wrzaskiem, klaskaniem dziesiątkow dłoni. — Falka, ty diablico — dyszy Iskra. - Gdy znudzi się nam rozboj, pojdziemy w świat zarabiać jako tancerki… Ciri też dyszy. Nie jest w stanie powiedzieć ani słowa. Śmieje się tylko spazmatycznie. Po jej policzku płynie łza. W tłumie nagle krzyk, zamieszanie. Kayleigh gwałtownie popycha potężnego wieśniaka, wieśniak popycha Kayleigha, obaj utykają w ścisku, migają wzniesione pięści. Reef doskakuje, w świetle pochodni błyska sztylet. — Nie! Stać! - krzyczy przenikliwie Iskra. - Żadnej rozroby! — To jest noc tańca! — elfka bierze Ciri za rękę, obie sfruwają ze stołu na klepisko. - Grajkowie, grać! Kto chce pokazać, jak umie skakać, proszę z nami! No, kto odważny? Basetla monotonnie buczy, w buczenie wdziera się przeciągłe zawodzenie dud, po nim wysoki, dziki śpiew gęśli. Wieśniacy śmieją się, szturchają wzajem, pokonują wahanie. Jeden, barczysty i jasnowłosy, porywa Iskrę. Drugi, młodszy i szczuplejszy, niepewnie kłania się przed Ciri. Ciri hardo podrzuca głowę, ale zaraz po tym uśmiecha się przyzwalająco. Chłopak zaciska dłonie na jej talii, Ciri kładzie swoje na jego ramionach. Dotyk przeszywa ją jak ognisty grot, wypełnia roztętnionym pragnieniem. — Z życiem, muzykanci! Szopa drży od krzyku, wibruje rytmem i melodią. Ciri tańczy. Rozdział czwarty Wampir a. upior, jest człowiek zmarły, przez. Chaos ożywiony. Pierwsze życie utraciwszy, w. drugiego w nocnej porze używa. Wychodzi z grobu przy świetle księżyca i jeno za śladem jego promieni postępować może, napada śpiące dziewczęta lub młodych parobczakow, ktorych nie przebudziwszy, krew ich słodką ssie. Physiologus Wieśniacy czosnek w wielkiej obfitości pojedli, a ku większej pewności wieńce sobie czosnkowe na szyjach pozawieszali. Niektorzy, osobliwie niewiasty, całe głowki czosnku pozatykali sobie, gdzie jeno mogli. Całe sioło czosnkiem śmierdziało horrendum, dumali tedy kmiecie, że w bezpieczności są i że nic im upir uczynić nie zdoła. Wielkie było zasię ich zdumienie, gdy upir, o połnocku nadleciawszy, nie zląkł się zgoła, jeno śmiać się jął, zębami od uciechy zgrzytać a szydzić. Dobrze to, wołał, żeście się przyprawili, wnet was żreć będę, a przyprawione mięsiwo więcej mi do smaku. Posolcie się jeszcze a popieprzcie, a i o musztardzie nie zapomnijcie. Silvester Bugiardo , Liber Tenebrarum, czyli Xięga Przypadkow Strasznych lecz Prawdziwych, nigdy Nauką nie Explikowanych Księżyc świeci, martwiec leci Sukieneczką szach, szach… Panieneczko, czy nie strach? Piosenka ludowa Ptaki, jak zwykle, wyprzedziły wschod słońca, wypełniając szarą i mglistą ciszę świtu istną eksplozją ćwierkania. Jak zwykle, pierwsze gotowe do drogi były milczące kobiety z Kernow i ich dzieci. Rownie szybki i energiczny okazał się cyrulik Emiel Regis, dołączając z podrożnym kosturem i skorzaną torbą na ramieniu. Reszta kompanii, ktora nocą rozprawiła się z destylarnią, nie była tak rześka. Chłod poranka wybudził i ocucił birbantow, ale nie zdołał całkowicie unicestwić skutkow działania mandragorowego samogonu. Geralt ocknął się w kącie lepianki z głową na podołku Milvy. Zoltan i Jaskier, objęci, leżeli na stercie alraunowych korzeni, chrapiąc tak, że aż powiewały wiszące na ścianach wiązki zioł. Percival odnalazł się za chałupą, zwinięty w kłębek w krzaku czeremchy i nakryty słomianą rogożką służącą Regisowi do wycierania butow. Cała piątka zdradzała wyraźne, choć zrożnicowane symptomy zmęczenia i intensywnie koiła pragnienie przy źrodełku. Gdy jednak rozwiały się mgły i czerwona kula słońca zapłonęła w koronach sosen i modrzewi Fen Cam, kompania była już w drodze, żwawo maszerując wśrod kurhanow. Prowadził Regis, za nim kroczyli Percival i Jaskier, dodając sobie animuszu śpiewaną na dwa głosy balladą o trzech siostrach i wilku żelaznym. Za nimi tupał Zoltan Chivay, ciągnąc za wodze cisawego ogiera. Krasnolud znalazł w obejściu cyrulika sękatą lagę z jesionowego drewna, teraz walił nią we wszystkie mijane menhiry i życzył dawno umarłym elfom wiecznego odpoczynku, zaś siedzący na jego ramieniu Feldmarszałek Duda stroszył piora i od czasu do czasu skrzeczał niechętnie, niewyraźnie i jakoś bez przekonania. Najmniej odporną na airaunowy destylat okazała się Milva. Maszerowała z wyraźnym trudem, była spocona, blada i zła jak osa, nie odpowiadała nawet na szczebiotanie dziewuszki z warkoczykami, wiezionej na siodle karosza. Geralt nie probował więc nawiązać rozmowy, sam rownież nie był w najlepszym nastroju. Mgła, a także wyśpiewywane głośnymi, acz nieco przepitymi głosami perypetie żelaznego wilka sprawiły, że na grupkę wieśniakow wpakowali się nagłe i bez ostrzeżenia. Chłopi natomiast słyszeli ich już z daleka i czekali, stojąc nieruchomo wśrod zarytych w ziemię monolitow, a ich szare siermięgi znakomicie ich maskowały. Niewiele brakowało, by Zoltan Chivay zdzielił jednego lagą, biorąc go za kamień nagrobny. — Ohohoho! — krzyknął. - Wybaczcie, ludzie! Nie zauważyłem was. Dobry dzień! Powitać! Dziesiątka chłopow wymruczała nieskładnym chorem odpowiedź na pozdrowienie, ponuro przypatrując się kompanii. W rękach wieśniacy ściskali łopaty, oskardy i sążniowej długości zaostrzone kołki. — Witajcie — powtorzył krasnolud. - Zgaduję, żeście z obozu nad Chotlą. Utrafiłem? Zamiast odpowiedzieć, jeden z chłopow wskazał reszcie konia Milvy. — Kary — powiedział. - Widzicie? — Kary — powtorzył drugi i oblizał wargi. - Iście, kary. W sam raz będzie. — Hę? - Zoltan zauważył spojrzenia i gesty. - No, kary. I co z tego? Przecie to koń, nie żyrafa, dziwować się nie ma czemu. Co tu porabiacie, kumotrzy, na tym cmentarzysku? — A wy? — chłop obrzucił kompanię niechętnym spojrzeniem. - Co wy tu robicie? — Kupiliśmy ten teren — krasnolud spojrzał mu prosto w oczy i stuknął lagą o menhir. - I mierzymy krokami, czy nas nie oszukali na akrach. — A my tu wąpierza tropim! — Kogo? — Wąpierza — powtorzył dobitnie najstarszy z chłopow, drapiąc się w czoło pod sztywną od brudu filcową czapką. - Gdzieś tu swe leże mieć musi, przeklętnik. Osinowych kołkow nastrugalim, najdziem potępieńca, przebodziem go, coby już nie wstał! — I wodę święconą mamy w dwojakach, ktorej nam błogosławiony kapłan użyczył! - zawołał ochoczo drugi wieśniak, demonstrując naczynie. - Pokropim krwiopijcę, niech na wieki wiekow sczeźnie! — Ha, ha — powiedział Zoltan Chivay z uśmiechem. - Polowanie, jak widzę, całą gębą, szeroko zakrojone i detalicznie przygotowane. Wampir, mowicie? No, to macie szczęście, dobrzy ludzie. My specjalistę od upiorow w kompanii mamy, wiedź… Urwał i zaklął z cicha, albowiem Wiedźmin silnie kopnął go w kostkę. — Kto tego wampira widział? - spytał Geralt, wymownym spojrzeniem nakazując towarzyszom milczenie. - Skąd wiadomo, że właśnie tutaj go należy szukać? Chłopi poszeptali między sobą. — Nikt go nie widział — przyznał wreszcie ten w filcowej czapce. - Ani nie słyszał. Jakże jego widzieć, gdy on nocą lata, we ćmie? Jakże jego słyszeć, gdy on na nietoperzych skrzydłach fruwa, bez szmeru i szustu? — Wąpierza nie widzielim — dodał drugi. - Ale ślady strasznego jego procederu były. Od kiedy miesiąc w pełni, co noc kogoś z naszych morduje upiorzysko. Dwoje już rozdarł, na sztuki poszarpał. Babę jedną i otroka jednego. Zgroza a trwoga! Na szmaty wąpierz nieszczęsnych podarł, całą z żył krew wypił! Tak co nam, bezczynnie trzeciej nocy czekać? — Kto powiedział, że sprawcą był właśnie wampir, a nie inny drapieżnik? Kto wpadł na to, by buszować po cmentarzysku? — Świątobliwy kapłan tak rzekł. Uczony i pobożny człek, bogom dzięki, że do naszego obozu popadł. Zrazu zgadł, że to wąpierz nas nachodzi. Za karę, bośmy modłow zaniedbali i świątynnych datkow. On nynie w obozie modlitwy odprawia i przegzordyzmy wszelakie, nam zaś nakazał grobowca poszukiwać, w ktorym, martwieć dzionki przesypia. — Właśnie tutaj? — A gdzie grobu wąpierza szukać, jeśli nie na żalniku? A to przecie elfowy żalnik, każde dziecko wie, że elfy to rasa podła i bezbożna, co drugi elf po śmierci potępieńcem zostaje! Wszystko, co złe, przez elfow! — I balwierzy — poważnie kiwnął głową Zoltan. - Prawda. Każde dziecko wie. Daleko ten oboz, o ktorym była mowa? — Oj, niedaleko… — A nie rzekajcie im za dużo, ojcze Owsiwuju — warknął zarośnięty chłop z włosami po brwi, ten, ktory już poprzednio objawiał niechęć. - Diasek ich wie, co oni za jedni, podejrzana to jakaś szajka. Nuże, do dzieła. Niechże konia dają, a potem idą w swoją stronę. — Ano, święta prawda — rzekł starszy wieśniak. - Trza nam dzieło kończyć, bo czas bieży. Dajta konia. Tego karego. Potrzebny nam, by wąpierza odszukać. Zdejm, młodko, dzieciaka z kulbaki. Milva, ktora przez cały czas z obojętną miną gapiła się w niebo, popatrzyła na chłopa, a rysy zaostrzyły jej się niebezpiecznie. — Do mnie mowisz, kmiocie? — Wżdy do ciebie. Dawaj karego, potrzebny nam. Milva potarła spocony kark i zacięła zęby, a wyraz jej zmęczonych oczu stał się prawdziwie wilczy. — O co wam chodzi, ludzie? — Wiedźmin uśmiechnął się, probując rozładować napiętą sytuację. - Po co wam koń, o ktorego tak grzecznie prosicie? — A jakże nam inaczej grob upiora znaleźć? Wżdy wiada, że trza na karym źrebcu żalnik objechać, a u ktorej mogiły źrebiec stanie i ruszyć się z miejsca nie dozwoli, tam wąpierz leży. Wtedy trza go wykopać i osinowym kołkiem przebić. Nie przeciwcie się, bo nam woz albo przewoz. Musim tego karosza mieć! — Inna maść — spytał pojednawczo Jaskier, wyciągając ku chłopu wodze Pegaza — nie może być? — Nijak. — Tedy bieda wam — powiedziała przez zaciśnięte zęby Milva. - Bo ja konia nie dam. — Jakże to, nie dasz? Nie baczyłaś, co mowilim, dziewko? Nam mus! — Wam. A mnie nie. — Istnieje rozwiązanie polubowne — odezwał się łagodnie Regis. - Jak rozumiem, pani Milva wzdraga się przed oddaniem wierzchowca w cudze ręce… — Jużci — łuczniczka splunęła siarczyście. - Wzdrygam się na samą myśl. — Aby więc wilk był syty, a owca cała — kontynuował spokojnie cyrulik — niechajże pani Milva sama wsiądzie na karosza i dokona koniecznego jakoby objazdu nekropolii. — Nie będę jak głupia po cmentarzu jeździć! — Wżdy cię nikt nie prosi, dziewko! — krzyknął ten z włosami po brwi. - Do tego trza junaka, chwata, białej głowie w kuchni przy garnkach się krzątać. Dziewka i owszem, może się poźniej przydać, bo przeciw upioru wielce są łzy dziewicze przydatne, jeśli wąpierza pokropić niemi, spłonie jako żagiew. Ale ślozy musi czysta i nie ruchana jeszcze młodka przelać. Nie widzi mi się, żebyś ty taka była, białko. Tegdy ty do niczego niezdatna. Milva zrobiła szybki krok do przodu i nieuchwytnym ruchem wyrzuciła przed siebie prawą pięść. Trzasnęło, głowa chłopa odskoczyła, przez co zarośnięta szyja i podbrodek utworzyły znakomity cel. Dziewczyna zrobiła drugi krok i walnęła na wprost, nasadą otwartej dłoni, wzmagając siłę ciosu skrętem bioder i barku. Chłop podreptał do tylu, zaplątał się we własne łapcie i wywalił, ze słyszalnym trzaskiem uderzając potylicą o menhir. — Teraz widzisz, do czegom zdatna — powiedziała drżącym z wściekłości głosem łuczniczka, rozcierając pięść. - Kto z nas chwat, a komu przy garnkach miejsce. Wierę, nie ma to jak kułaczny boj, po nim wszystko zawżdy wiadome. Kto junak i chwat, ten na nogach stoi, kto kiep i churłęga, ten na ziemi leży. Prawam, kmiotkowie? Wieśniacy nie spieszyli się z potwierdzeniem, patrzyli na Milvę z otwartymi gębami. Ten w filcowej czapce ukląkł przy powalonym i delikatnie poklepał go po policzku. Bez efektu. — Ubity — jęknął, podnosząc głowę. - Na śmierć. Jakże to tak, dziewko? Jakże to tak, wziąć i człeka ubić? — Nie chciałam — szepnęła Milva, opuszczając ręce i blednąc do przeraźliwości. A potem zrobiła coś, czego absolutnie nikt się nie spodziewał. Odwrociła się, zachwiała, oparła czołem o menhir i zwymiotowała gwałtownie. — Co z nim? — Lekkie wstrząśnienie mozgu — odrzekł Regis, wstając i zapinając torbę. - Czaszka jest cała. Już odzyskał przytomność. Pamięta, co się stało, pamięta, jak się nazywa. To dobrze rokuje. Żywe emocje pani Milvy były, na szczęście, bezpodstawne. Wiedźmin spojrzał na łuczniczkę, siedzącą opodal pod głazem z oczami zapatrzonymi w dal. — To nie jest delikatna panienka, podatna na tego typu emocje — mruknął. - Winę przypisywałbym raczej wczorajszemu bimbrowi z belladonną. — Ona rzygała już wcześniej — wtrącił z cicha Zoltan. - Przedwczoraj, świtem bladym. Wszyscy jeszcze spali. Ja myślę, że to przez te grzyby, ktore żarliśmy na Turlough. Mnie też żywot dwa dni bolał. Regis spojrzał na wiedźmina dziwnym spojrzeniem spod siwiejących brwi, uśmiechnął się zagadkowo, owijając w czarny, wełniany płaszcz. Geralt podszedł do Milvy, chrząknął. — Jak się czujesz? — Podle. Co z kmiotkiem? — Nic mu nie będzie. Oprzytomniał. Regis zabronił mu jednak wstawać. Chłopi montują kołyskę, do obozu zawieziemy go między dwoma końmi. — Weźcie mojego karego. — Wzięliśmy Pegaza i ciska. Łagodniejsze. Wstań, czas w drogę. ***** Zwiększona liczebnie kompania przypominała teraz orszak pogrzebowy i wlokła się w pogrzebowym tempie. — Co powiesz o tym ich wampirze? — zagadnął wiedźmina Zoltan Chiyay. - Wierzysz w tę historię? — Nie widziałem zabitych. Nic nie mogę powiedzieć. — To jawna lipa — oświadczył z przekonaniem Jaskier. - Kmiotkowie mowili, że zabici byli rozszarpani. Wampir nie rozszarpuje. Wgryza się w arterię i wypija krew, zostawiając dwa wyraźne ślady kłow. Ofiara wcale często przeżywa. Czytałem o tym w specjalistycznej księdze. Były tam też grawiury przedstawiające ślady ukąszeń wampira na łabędzich szyjach dziewic. Potwierdź, Geralt. — Co mam potwierdzić? Nie widziałem tych grawiur. Na dziewicach też mało się wyznaję. — Nie kpij. Ślady ukąszeń wampirzych musiałeś widywać nie raz i nie dwa. Zetknąłeś się kiedyś z przypadkiem, by wampir rozszarpał ofiarę na strzępy? — Nie. To się nie zdarza. — W przypadku wampirow wyższych nigdy — odezwał się łagodnie Emiel Regis. - Z tego, co mi wiadomo, nie kaleczą też w tak straszny sposob alp, katakan, mulą, brusa ani nosferat. Dość brutalnie ze zwłokami ofiar obchodzą się natomiast fleder i ekimma. — Brawo — Geralt spojrzał na niego z niekłamanym podziwem. - Nie pominąłeś ani jednego rodzaju wampira. I nie wymieniłeś żadnego z mitycznych, istniejących tylko w bajkach. Zaiste, imponująca wiedza. Nie możesz więc też nie wiedzieć, że ekimm i flederow nigdy nie spotyka się w naszym klimacie. — Jakże więc? — parsknął Zoltan, wywijając swą jesionową lagą. - Kto tedy w naszym klimacie rozdarł ową babę i chłopaka? Sami się rozszarpali w przystępie desperacji? — Lista stworow, ktorym można by przypisać ten wyczyn, jest dość długa. Otwiera ją stado zdziczałych psow, plagi dość zwykłej w wojennych czasach. Nie wyobrażacie sobie, do czego są zdolne takie psy. Połowa ofiar przypisywanych chaotycznym potworom idzie w rzeczywistości na konto stad zdziczałych podworzowych burkow. — Wykluczasz więc potwory? — Bynajmniej. Mogła to być strzyga, harpia, graveir, ghul… — Nie wampir? — Raczej nie. — Kmiotkowie powoływali się na jakiegoś kapłana — przypomniał Percival Schuttenbach. - Czy kapłani znają się na wampirach? — Niektorzy znają się na wielu rzeczach i to dość dobrze, ich opinie z reguły warte są wysłuchania. Niestety, nie wszystkich to dotyczy. — Zwłaszcza nie takich, ktorzy włoczą się po lasach z uciekinierami — parsknął krasnolud. - To najpewniej jakiś pustelnik, ciemny eremita z głuszy. Skierował chłopską ekspedycję na twoj cmentarz, Regis. Zbierając mandragorę przy pełni księżyca, nigdy nie zauważyłeś tam żadnego wampira? Nawet malutkiego? Tyciego? — Nie, nigdy — uśmiechnął się połgębkiem cyrulik. - Ale i nie dziwota. Wampir, jak dopiero co słyszeliście, fruwa w ciemnościach na nietoperzych skrzydłach, bez szmeru ni szustu. Łatwo go przegapić. — I łatwo dostrzec tam, gdzie go nie ma i nigdy nie było — potwierdził Geralt. - Gdy byłem młodszy, ładnych kilka razy zmarnowałem czas i energię na uganianie się za przywidzeniem i zabobonem, ktory widziała i malowniczo opisała cała wieś, z sołtysem na czele. Kiedyś przez dwa miesiące mieszkałem na zamku nawiedzanym jakoby przez wampira. Wampira nie było. Ale nieźle dawali jeść. — Bez wątpienia zdarzały ci się jednak przypadki, gdy pogłoska o wampirze była uzasadniona — powiedział Regis, nie patrząc na wiedźmina. - Wtedy, jak mniemam, czas i energia nie szły na marne. Potwor ginął od twego miecza? — Zdarzało się. — Tak czy inak — rzekł Zoltan — chłopkowie mają szczęście. Myślę poczekać w tym ich obozie na Munro Bruysa i chłopakow, wam też nie zaszkodzi odpoczynek. Cokolwiek ubiło babę i chłopca, marny jego los, gdy w obozie będzie Wiedźmin. — Jeśli już przy tym jesteśmy — zacisnął wargi Geralt — to bardzo proszę, byście nie rozpowiadali, kim jestem i jak się nazywam. W pierwszej kolejności prośba dotyczy ciebie. Jaskier. — Twoja wola — kiwnął głową krasnolud. - Musisz mieć powody. Dobrze, że w porę nas uprzedziłeś, bo oboz już widać. — I słychać — potwierdziła Milva, przerywając długie milczenie. - Jazgot czynią, że strach. — To, co nas dobiega — zrobił mądrą minę Jaskier — to zwyczajna symfonia obozu uciekinierow. Jak zwykle, rozpisana na kilka setek ludzkich gardzieli, tudzież nie mniej krow, owiec i gęsi. Partie solowe w wykonaniu kłocących się bab, drących się dzieci, piejącego koguta oraz, jeśli się nie mylę, osła, ktoremu wetkano oset pod ogon. Tytuł symfonii: "Ludzkie zbiorowisko walczy o przetrwanie". — Symfonia — zauważył Regis, poruszając skrzydełkami swego szlachetnego nosa — jest, jak zwykle, akustyczno — olfaktoryczna. Od walczącego o przetrwanie zbiorowiska bije rozkoszna woń gotowanej kapusty, warzywa, bez ktorego przetrwać widać nie sposob. Charakterystyczny akcent zapachowy tworzą rownież efekty potrzeb fizjologicznych, załatwianych gdzie popadło, najczęściej na obrzeżach obozowiska. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego walka o przetrwanie objawia się niechęcią do kopania latryn. — Niech was bies porwie z tym waszym mądrym gadaniem — zdenerwowała się Milva. - Z poł setki wymyślnych słow, gdy starczą trzy: śmierdzi gownem i kapustą! — Gowno i kapusta zawsze w parze idą — rzekł sentencjonalnie Percival Schuttenbach. - Jedno popędza drugie. Perpetuum mobile. Gdy tylko wkroczyli do gwarnego i smrodliwego obozu, między ogniska, wozy i szałasy, natychmiast stali się ośrodkiem zainteresowania wszystkich zgromadzonych tu zbiegow, ktorych było dobre dwie setki, a może nawet i więcej. Zainteresowanie zaprocentowało szybko i w sposob trudny do uwierzenia — nagle ktoś krzyknął, nagle ktoś zawył, nagle ktoś rzucił się komuś na szyję, ktoś zaczął się dziko śmiać, a ktoś rownie dziko szlochać. Powstało potężne zamieszanie. Z kakofonii męskich, damskich i dziecięcych wrzaskow trudno było początkowo wywnioskować, o co idzie, ale wreszcie rzecz się wyjaśniła. Dwie z wędrujących wspolnie z nimi kobiet z Kernow odnalazły oto w obozie męża i brata, o ktorych mniemały, że nie żyją lub zaginęli bez wieści w wojennej zawierusze. Radości i łzom nie było końca. — Coś podobnie banalnego i melodramatycznego — rzekł z przekonaniem Jaskier, wskazując palcem wzruszającą scenę — może zdarzyć się tylko w prawdziwym życiu. Gdybym sprobował w ten sposob zakończyć ktorąś z moich ballad, wykpiono by mnie bez litości. — Niechybnie — potwierdził Zoltan. - Wszelakoż cieszy jakoś taki banał. Lżej sercu, gdy komuś dola podarzy, miast wciąż ujmować. No, baby mamy tedy z głowy. Wiedlim, wiedlim, aż dowiedlim. Chodźcie, nie ma co tu stać. Wiedźmin miał przez chwilę ochotę zaproponować wstrzymanie się z odejściem. Uczył bowiem, że ktoraś z kobiet uzna za stosowne i zechce choćby słowem wyrazić krasnoludowi wdzięczność i podziękowanie. Poniechał jednak, bo nic na to nie wskazywało. Rozradowane spotkaniem kobiety przestały ich w ogole zauważać. — Na co czekasz? — Zoltan spojrzał na niego bystro. - Aż cię w podzięce kwieciem obsypią? Miodkiem pomażą? Zabierajmy się, nic tu po nas. — Masz niewątpliwą słuszność. Nie uszli daleko. Powstrzymał ich piskliwy głosik. Dogoniła ich piegowata dziewczynka z warkoczykami. Była zdyszana, w ręku dzierżyła zaś spory bukiecik polnych kwiatow. — Dziękuję wam — zapiszczała — żeście się opiekowali mną i braciszkiem, i mamą. Że byliście dla nas dobrzy i w ogole. Nazrywałam dla was kwiatkow. — Dziękujemy — powiedział Zoltan Chivay. — Jesteście dobrzy — dodała dziewuszka, wkładając do buzi koniec warkocza. - Ja wcale nie wierzę w to, co mowiła stryjna. Wy wcale a wcale nie jesteście plugawe podziemne karzełki. Ty nie jesteś siwy odmieniec z piekła rodem, a ty, wujku Jaskrze, wcale nie jesteś wrzaskliwy indor. Nieprawdę mowiła stryjna. A ty, ciociu Mario, nie jesteś żadna gamratka z łukiem, tylko ciocia Maria, i ja ciebie lubię. Dla ciebie nazrywałam najładniejszych kwiatkow. — Dziękuję — powiedziała Milva lekko zmienionym głosem. — Wszyscy dziękujemy — powtorzył Zoltan. - Hej, Percival, plugawy podziemny karzełku, dajże no dziecku na pożegnanie jakiego gościńca. Coś na pamiątkę. Nie masz w ktorej kieszeni jakiego zbędnego kamienia? — Mam. Trzymaj, panieneczko. To jest glinokrzemian berylu, popularnie zwany… — Szmaragdem — dokończył krasnolud. - Nie mąć dziecku w głowie, i tak nie spamięta. — Ależ śliczny! Zieloniutki! Dziękuję bardzo, bardzo! — Baw się na zdrowie. — I nie zgub — mruknął Jaskier. - Bo kamyczek wart jest tyle, co mały folwark. — E, tam — Zoltan zatknął na kołpaku otrzymane od dziewczynki bławatki. - Kamień jak kamień, o czym tu gadać. Bywaj w zdrowiu, dziewuszko. A my chodźmy, siądziemy gdzie przy brodzie, poczekamy na Bruysa, Yazona Vardę i innych. Lada chwila winni nadciągnąć. Dziwne, że ich tak długo nie widać. Zapomniałem im, cholera, odebrać kart. Założę się, że siedzą gdzieś i rżną w gwinta! — Konie trza zaobroczyć — powiedziała Milva. - I napoić je. Chodźmy ku rzece. — Może trafi się też dla nas jakaś ciepła strawa — dodał Jaskier. - Percival, rozejrzyj się po obozie i zrob użytek ze swego nosa. Zjemy tam, gdzie najsmaczniej gotują. Ku ich lekkiemu zdumieniu, dostęp do rzeki był zagrodzony i strzeżony, pilnujący wodopoju chłopi zażądali po groszu od konia. Milva i Zoltan wściekli się nie na żarty, ale Geralt, nie życząc sobie awantury i związanego z nią rozgłosu, uspokoił ich, a Jaskier wyłożył wygrzebane z dna kieszeni monety. Wkrotce odnalazł się Percival Schuttenbach, posępny i zły. — Znalazłeś żarcie? Gnom wysmarkał się i wytarł palce w runo przechodzącej obok owcy. — Znalazłem. Ale nie wiem, czy będzie nas stać. Tutaj za wszystko wołają zapłaty, a ceny, że proszę siadać. Mąka i krupy koronę za funt. Talerz cienkiej zupy dwa noble. Garnuszek złowionych w Chotli wiunow kosztuje tyle, co w Dillingen funt wędzonego łososia… — A obrok dla koni? — Miarka owsa talara. — Ile? — wrzasnął krasnolud. - Ile? — Ile, ile — warknęła Milva. - Koni spytaj, ile. Padną, gdy im trawę szczypać każemy! Tu zresztą i trawy nie ma. Z oczywistymi faktami nie było sposobu dyskutować. Nie pomogły też ostre targi z dysponującym owsem wieśniakiem. Chłop odebrał Jaskrowi resztkę grosza, odebrał też kilka wyzwisk Zoltana, wcale się zresztą nimi nie przejmując. Ale konie z ochotą wsunęły łby w worki z obrokiem. — Cholerne zdzierstwo! — wrzeszczał krasnolud, wyładowując złość ciosami lagi w koła mijanych wozow. - Dziwne, że oddychać tu pozwalają za darmo, nie wołają po połgroszku od wdechu! Albo piątaka od zrobionej kupy! — Wyższe potrzeby fizjologiczne — oświadczył zupełnie poważnie Regis — są wycenione. Widzicie tę rozpiętą na kijach płachtę? I chłopa, ktory stoi obok? Frymarczy wdziękami własnej corki. Cena do uzgodnienia. Przed chwilą widziałem, jak przyjął kurę. — Źle wrożę waszej rasie, ludzie — rzekł ponuro Zoltan Chivay. - Każde rozumne stworzenie na tym świecie, gdy popadnie w biedę, nędzę i nieszczęście, zwykło kupić się do pobratymcow, bo wśrod nich łatwiej zły czas przetrwać, bo jeden drugiemu pomaga. A wśrod was, ludzi, każdy tylko patrzy, jakby tu na cudzej biedzie zarobić. Gdy głod, to nie dzieli się żarcia, tylko najsłabszych się zżera. Proceder taki sprawdza się u wilkow, pozwala przetrwać osobnikom najzdrowszym i najsilniejszym. Ale wśrod ras rozumnych taka selekcja zazwyczaj pozwala przetrwać i dominować największym skurwysynom. Wnioski i prognozy wyciągnijcie sobie sami. Jaskier zaoponował gwałtownie, rzucając znanymi mu przykładami na jeszcze większe zdzierstwo i interesowność krasnoludow, ale Zoltan i Percival zagłuszyli go, jednocześnie i donośnie imitując wargami przeciągłe odgłosy towarzyszące pierdzeniu, co u obu ras uznawane było za wyraz lekceważenia argumentow adwersarza w dyspucie. Kres kłotni położyło nagłe pojawienie się grupki chłopow prowadzonych przez znanego już im łowcę wampirow, starca w filcowej czapce. — My względem Chodaka — powiedział jeden z wieśniakow. — Nie kupujemy — warknęli unisono krasnolud i gnom. — Idzie o tego, ktoremuście łeb rozbili — wyjaśnił prędko drugi chłop. - My jego żenić zamyślaliśmy. — Nie mam nic przeciwko temu — powiedział gniewnie Zoltan. - Wszystkiego mu życzę dobrego na nowej drodze życia. Zdrowia, szczęścia, pomyślności. — I mnostwo małych Chodaczkow — dodał Jaskier. — No, no, panowie — powiedział wieśniak. - Was firleje się trzymają, a jak my jego teraz żenić mamy? Kiedy on po tym, jak go w rozum natlukliście, kołowaty cały, dnia od nocy nie odrożnia? — No, aż tak źle przecie nie jest — burknęła Milva, patrząc w ziemię. - Widzi mi się, że już mu lepiej. Dużo lepiej się ma, niźli się z samego rana miał. — Nie wiem ja, jak się Chodak z samego rana miał — odparował chłop. - Ale aby co widziałem, jak stał przed hołoblą sztorcem postawioną i prawił tej holobli, że kraśna z niej dziewka. At, co tu dużo gadać. Krotko rzeknę: zapłaćcie głowszczyznę. — Co? — Jak rycerz chłopa ubije, ma głowszczyznę zapłacić. Tak w prawie stoi. — Nie jestem rycerzem! — wrzasnęła Milva. — To po pierwsze — poparł ją Jaskier. - Po drugie, to był wypadek. Po trzecie, Chodak żyje, nie może być zatem mowy o głowszczyźnie, a co najwyżej o nawiązce, czyli basarunku. Ale, po czwarte, nie mamy pieniędzy. — To konie oddajcie. — Ejże — oczy Milvy zwęziły się złowrogo. - Chybaś zbiesił się, kmiotku. Bacz, byś nie przeholował. — Krrrrwa mać! - zaskrzeczą! Feldmarszałek Duda. — Ot, utrafił ptak w samo sedno — rzekł przeciągle Zoltan Chivay, poklepując zatknięty za pas toporek. - Wiedzcie, rolnicy, że i ja nie mam najlepszej opinii o matkach osobnikow, ktorzy myślą wyłącznie o zarobku, nawet jeśli zarobić się ma na rozbitym łbie swojaka. Ruszajcie precz, ludzie. Jeżeli odejdziecie bezzwłocznie, obiecuję, że nie będę was gonił. — Nie chcecie płacić, niech nas wyższa władza rozsądzi. Krasnolud zgrzytnął zębami i już sięgał po broń, gdy Geralt chwycił go za łokieć. — Spokojnie. Tak chcesz rozwikłać ten problem? Pozabijać ich? — Po co zaraz pozabijać? Wystarczy porządnie okaleczyć. — Dość tego, do diabła — syknął Wiedźmin, po czym obrocił się do wieśniaka. - Kto sprawuje tu ową wyższą władzę, o ktorej wspomnieliście? — Starosta nasz obozowy, Hector Laabs, sołtys ze spalonej Brezy. — Prowadźcie tedy do niego. Dogadamy się jakoś. — On zajęty tera — oznajmił wieśniak. - Sąd nad czarownicą odprawia. Ot, widzicie, jakie tam zbiegowisko podle klona? Wiedźmę schwytano, ktora z wąpierzem była w zmowie. — Znowu wampir — Jaskier rozłożył ręce. - Słyszycie? Oni znowu swoje. Jak nie cmentarz rozkopują, to czarownice łowią, wampirze wspolniczki. Ludzie, a może miast orać, siać i zbierać, wiedźminami zostaniecie? — Wolne pańskie żarty — powiedział chłop. - I śmichy — chichy. Kapłan tu jest, a kapłan pewniejszy niźli Wiedźmin. Kapłan orzekł, że wąpierz zawżdy do społki z czarownicą proceder swoj czyni. Czarownica przyzywa upira i ofiary wskazuje jemu, a wszystkim oczy mroczy, żeby nie widzieli nic. — I pokazało się, że w samej rzeczy tak jest — dodał drugi. - Wiedźmę wśrod nas zdradziecką hodowaliśmy. Ale kapłan jej czary przejrzał i tera ją spalim. — Jakżeby inaczej — mruknął Wiedźmin. - No coż, rzucimy okiem na ten wasz sąd. I pogadamy z panem starostą o wypadku, ktory spotkał nieszczęsnego Chodaka. Pomyślimy o jakimś stosownym zadośćuczynieniu. Prawda, Percival? Założę się, że jeszcze jakiś kamyczek znajdzie się w ktorejś z twoich kieszeni. Prowadźcie, ludkowie. Orszak ruszył w kierunku rozłożystego klonu, pod ktorym w samej rzeczy czarno było od podnieconych ludzi. Wiedźmin, zostawszy nieco z tyłu, sprobował nawiązać rozmowę z jednym z chłopkow, ktoremu w miarę porządnie patrzyło z oblicza. — Co to za czarownica, ktorą pojmano? Faktycznie uprawiała magię? — Ech, panie — mruknął wieśniak — ja tam nie wiem. Dziewka owa to przybłęda, obca. Po mojemu, nie całkiem na umyśle zdrowa. Wyrośnięta, a cięgiem jeno z dzieciakami się bawiła, i sama jako dzieciak, zagadniesz, ni be, ni me. Ale ja tam nic nie wiem. Bogać, wszyscy mowią, że z wąpierzem sprośność czyniła i czary. — Wszyscy oprocz aresztowanej — powiedział cicho idący obok wiedźmina Regis. - Bo ta, gdy ją o to zagadnięto, ni be, ni me. Jak mniemam. Na szczegołowszą indagację zabrakło czasu, bo już byli pod klonem. Przepuszczono ich przez tłum, prawda, że nie bez pomocy Zoltana i jego jesionowej lagi. Do drabiny wyładowanego workami wozu przywiązano dziewczynę lat około szesnastu, szeroko rozkrzyżowując jej ręce. Dziewczyna ledwie sięgała ziemi palcami stop, W chwili, gdy podeszli, odarto jej z giezła i koszuli chude ramiona, na co związana zareagowała przewroceniem oczu i głupią mieszanką chichotu i łkania. Tuż obok rozpalono ognisko. Ktoś porządnie rozdmuchał węgle, ktoś inny brał za pomocą obcęgow podkowy i pieczołowicie umieszczał je w żarze. Nad całym zbiegowiskiem unosił się podniecony krzyk kapłana. — Podła czarownico! Bezbożna niewiasto! Wyznaj prawdę! Ha, spojrzcie jeno na nią, ludzie, opiła się jakiegoś czarciego ziela! Spojrzcie jeno na nią! Wypisane ma czarostwo na obliczu! Kapłan był chudy, twarz miał suchą i ciemną jak wędzona ryba. Czarna szata wisiała na nim jak na kołku. Na szyi połyskiwał święty symbol, Geralt nie mogł rozpoznać, jakiego bostwa, nie znał się na tym zresztą. Szybko mnożący się ostatnimi czasy panteon mało go obchodził. Kapłan musiał jednak bez wątpienia należeć do ktorejś z nowszych sekt religijnych. Te starsze zajmowały się rzeczami pożyteczniejszymi niż chwytanie dziewcząt, przywiązywanie ich do wozow i judzenie przeciw nim zabobonnej tłuszczy. — Od samego zarania dziejow kobieta wszelkiego zła jest siedliskiem! Narzędziem Chaosu, wspolniczką spisku przeciw światu i rodzajowi ludzkiemu! Kobietą rządzi jeno cielesna lubieżność! Dlatego tak chętnie demonom służy, by mogła chuć swą nienasyconą zaspokoić i swe naturze przeciwne żądze! — Zaraz dowiemy się więcej o kobietach — mruknął Regis. - To fobia, w czystej, klinicznej postaci. Świątobliwemu mężowi często musi się śnić vagina dentata. — Zależę się, że jest gorzej — odmruknął Jaskier. - Głowę dam, że on nawet na jawie nieustannie marzy o zwykłej, bezzębnej. I nasienie rzuciło mu się na mozg. — A upośledzona dziewczyna za to zapłaci. — Jeżeli nie znajdzie się ktoś — zawarczała Milva — kto powstrzyma tego czarnego durnia. Jaskier wymownie i z nadzieją popatrzył na wiedźmina, ale Geralt unikał jego wzroku. — A czegoż, jeśli nie niewieściego czarostwa, są obecne nasze klęski i nieszczęścia wynikiem? — wrzeszczał dalej kapłan. - Wszak nie kto inny, a czarownice krolow zdradziły na wyspie Thanedd, zamach na krola Redanii uknuły! Wszak nie kto inny, a elfia wiedźma z Dol Blathanna nasyła na nas Wiewiorki! Widzicie teraz, do jakiego zła przywiodła konfidencja z czarownicami! Tolerowanie ich plugawych praktyk! Przymykanie oczu na ich samowolę, ich zuchwałą pychę, ich bogactwo! A kto temu winien? Krolowie! Zadufam władcy wyrzekli się bogow, odsunęli kapłanow, odebrali im urzędy i miejsca w radach, a obmierzłe czarownice obsypali zaszczytami i złotem! I mają teraz skutek! — Aha! To tu leży wampir pogrzebany — powiedział Jaskier. - Myliłeś się, Regis. Tu o politykę, nie o waginę chodzi. — I o pieniądze — dodał Zoltan Chivay. — Zaprawdę — ryczał kapłan — powiadam wam, nim staniemy do walki z Nilfgaardem, oczyśćmy wpierw z tych abominacji własny dom! Wypalmy ten wrzod białym żelazem! Oczyśćmy chrztem ogniowym! Takiej, ktora para się czarami, nie zezwolmy żyć! — Nie zezwolimy! Na stos z nią! Przywiązana do wozu dziewczyna zaśmiała się histerycznie, przewrociła oczami. — Zara, zara, pomaluśku — odezwał się milczący do tej pory posępny wieśniak olbrzymiego wzrostu, dokoła ktorego kupiła się grupka podobnie milczących mężczyzn i kilka ponurych kobiet. - Do nynie jeno aby krzyki słyszelim. Krzykać każdy potrafi, wrona nawet. Od was, świątobliwy, szacunek więcej czekać niż od wrony każe. — Negujecie me słowa, starosto Laabs? Słowa kapłana? — Nie nygusuję ja niczego — olbrzym splunął na ziemię i podciągnął zgrzebne portki. - Ta dziewka to sierota i przybłęda, nikt dla mnie. Jeśli się pokaże, że z wąpierzem jest w zmowie, bierzcie ją, ubijcie. Ale pokim ja tego obozu starostą, poty jeno winnych karać się tu będzie. Chcecie karać, wprzod dowod winy pokażcie. — A pokażę! - krzyknął kapłan, dając znak swoim pachołkom, tym, ktorzy niedawno wkładali podkowy do ognia. - Do oczu pokażę! Wam, Laabs, i wszystkim obecnym! Pachołkowie wynieśli zza wozu i ustawili na ziemi nieduży, osmolony kociołek z pałąkiem. — Oto dowod! — ryknął kapłan, kopnięciem wywracając kociołek. Na ziemię chlusnęła rzadka ciecz, osadzając na piasku kawałeczki marchwi, wstążki nierozpoznawalnej zieleniny i kilka małych kostek. — Wiedźma warzyła magiczne konkokeje! Eliksir, dzięki ktoremu mogła w powietrzu latać! Do swego miłośnika wampira, by z nim obcować występnie i dalsze zbrodnie knuć! Znam ja czarownikow sprawy i sposoby, wiem ja, z czego ten dekokt! Czarownica ugotowała żywcem kota! Tłum ochnął ze zgrozą. — Makabra — wzdrygnął się Jaskier. - Ugotować żywe stworzenie? Było mi żal dziewczyny, ale trochę za daleko posunęła się… — Zawrzyj gębę — syknęła Milva. — Oto dowod! — wrzeszczał kapłan, podnosząc z parującej kałuży kostkę. - Oto dowod niezbity! Kocia kość! — To ptasia kość — stwierdził zimno Zoltan Chivay, mrużąc oczy. - Sojki, jak mi się widzi, albo gołębia. Dziewucha trochę rosołu uwarzyła sobie i tyle! — Milcz, pogański skrzacie! — huknął kapłan. - Nie bluźnij, bo cię bogowie skarżą rękami ludzi pobożnych! To wywar z kota, twierdzę! — Z kota! Niechybnie z kota! — zawrzaśli otaczający kapłana chłopi. - Dziewka miała kota! Czarnego kota! Wszyscy widzieli, że miała! Wszędzie za nią łaził! A gdzie on tera, ow kot? Nie ma go! Znaczy ugotowany! — Ugotowany! Ugotowany na dekokt! — Prawda! Czarownica ugotowała kota na dekota! — Nie trza innego dowodu! Do ognia z wiedźmą! A najprzod na męki! Niech wszystko wyzna! — Rrrrwa mać! - zaskrzeczał Feldmarszałek Duda. — Szkoda tego kota — powiedział nagle głośno Percival Schuttenbach. - Ładna była bestia, tłuściutka. Futerko lśniące jak antracyt, ślepia niby dwa chryzoberyle, wąsiska długie, a ogon gruby jak zbojecka pała! Kot jak malowanie. Musiał ci on siła myszow zniszczyć! Wieśniacy uciszyli się. — A wy skąd to niby wiecie, panie gnom? — bąknął ktoryś. - Skąd wam wiedzieć, jak ow kot wyglądał? Percival Schuttenbach wysmarkał się, wytarł palce w nogawkę. — A bo on tam, o, na wozie siedzi. Za waszymi plecyma. Wieśniacy odwrocili się jak na komendę, zamruczeli, patrząc na siedzącego na tobołkach kota. Ten zaś, za nic sobie mając powszechne zainteresowanie, zadarł do pionu tylną nogę i skupił się na wylizywaniu sobie zadka. — Ot i pokazało się — powiedział wśrod zupełnej ciszy Zoltan Chivay — że wasz niezbity dowod kocurowi pod chwost, pobożny mężu. Jaki drugi dowod będzie? Może kocica? Dobrze by było, spikniemy parkę, rozmnożymy, żaden gryzoń do spichlerza na poł strzelenia z łuku nie podejdzie. Kilku wieśniakow parsknęło, kilku innych, w tym starosta Hector Laabs, otwarcie zarechotało. Kapłan spurpurowiał. — Zapamiętam cię, bluźnierco! — ryknął, mierżąc palcem w krasnoluda. - Bezbożny koboldzie! Kreaturo ciemności! Skąd się tu wziąłeś? Możeś i ty z wampirem w konszachtach? Poczekaj, ukarzemy wiedźmę, ciebie weźmiemy na spytki! Ale pierwej z czarownicą uczynimy sąd! Włożone już podkowy w węgle, zobaczymy, co grzesznica wyjawi, gdy jej paskudna skora zasyczy! Zaręczam wam, że sama się do zbrodni czarostwa przyzna, trzebaż innego dowodu, jak przyznanie? — A trzebaż, trzebaż — powiedział Hector Laabs. - Bo gdyby tak wam, świątobliwy, te podkowy rozpalone do pięt przystawić, to wierę, przyznalibyście się nawet i do występnego z kobyłą obcowania. Tfu! Wyście człek boży, a jak rakarz gadacie! — Tak, jam jest człek boży! — zaryczał kapłan, przekrzykując wzmagający się wśrod wieśniakow pomruk. - W boską wierzę sprawiedliwość, karę i pomstę! I w boży sąd! Niech przed bożym sądem wiedźma stanie! Sąd boży… — Świetny pomysł — przerwał głośno Wiedźmin, występując z tłumu. Kapłan zmierzył go złym wzrokiem, chłopi przestali szemrać, gapili się z otwartymi ustami. — Sąd boży — podjął Geralt wśrod absolutnej ciszy — to rzecz całkowicie pewna i bezwzględnie sprawiedliwa. Ordalia akceptowane są rownież przez sądy świeckie i mają swe reguły. Reguły te stanowią, że w przypadku oskarżenia niewiasty, dziecka, starca lub osoby ułomnej do sądu stanąć może obrońca. Prawda, panie starosto Laabs? Zgłaszam się oto na obrońcę. Ogrodźcie szranki. Kto pewien jest winy tej dziewczyny i nie boi się sądu bożego, niech wystąpi do walki ze mną. — Ha! — zawołał kapłan, wciąż mierżąc go wzrokiem. - Nie za chytrze, mości nieznajomy? Do pojedynku wyzywasz? Na pierwszy rzut oka widać, żeś rezun i rębacz! Na twoj miecz bandycki chcesz zdać sąd boży? — Jeśli miecz wam nie po myśli, świątobliwy — oznajmił przeciągle Zoltan Chivay, stając obok Geralta — i jeśli ten jegomość wam nie pasuje, to może ja będę godny? Proszę, niech oskarżyciel dziewki stanie ze mną na topory. — Albo ze mną na łuki — Milva, mrużąc oczy, rownież wystąpiła. - Po jednej strzale, ze stu krokow. — Widzicie, ludzie, jak szybko mnożą się obrońcy wiedźmy? — krzyknął kapłan, po czym odwrocił się i wykrzywił twarz w przebiegłym uśmiechu. - Dobrze, hultaje, przyjmuję do ordalium całą waszą trojkę. Wnet sąd boży się odbędzie, wnet ustalimy winę wiedźmy, a i waszą cnotę sprawdzimy zarazem! Ale nie na miecze, topory, kopie czy strzały! Znacie, mowicie, reguły sądu bożego? I ja je znam! Oto podkowy w węgle włożone, rozpalone do białości! Chrzest ognia! Nuże, czarostwa poplecznicy! Ktory podkowę z ognia wyjmie, do mnie ją przyniesie i śladu oparzeń nie zdradzi, ten dowiedzie, że wiedźma jest bez winy. Jeśli zaś co innego sąd boży pokaże, tedy i wam śmierć, i jej! Rzekłem! Niechętne pomruki starosty Laabsa i jego grupy zgłuszyły entuzjastyczne wrzaski większości zgromadzonej za kapłanem, wietrzącej kapitalną uciechę i widowisko. Milva spojrzała na Zoltana, Zoltan na wiedźmina, a Wiedźmin na niebo, a potem na Milvę. — Wierzysz w bogow? — spytał połgłosem. — Wierzę — odburknęła z cicha łuczniczka, patrząc na węgle w ognisku. - Ale nie dumam, by chciało im się zaprzątać głowy gorącymi podkowami. — Od ogniska do tego sukinsyna wszystkiego trzy kroki — syknął przez zaciśnięte zęby Zoltan. - Jakoś wytrzymam, pracowałem w hucie… Modlcie się jednak za mnie do tych waszych bogow… — Chwileczkę — Emiel Regis położył krasnoludowi rękę na ramieniu. - Proszę wstrzymać się z modłami. Cyrulik podszedł do ogniska, ukłonił się kapłanowi i publiczności, po czym schylił się szybko i włożył rękę w gorejące węgle. Tłum wrzasnął jednym głosem, Zoltan zaklął, Milva wpiła palce w ramię Geralta. Regis wyprostował się, spokojnie popatrzył na trzymaną w dłoni rozżarzoną do białości podkowę, nie spiesząc się podszedł do kapłana. Ten cofnął się, ale utknął na stojących za jego plecami wieśniakach. — O to wam chodziło, jeśli się nie mylę, czcigodny? — spytał Regis, unosząc podkowę. - Chrzest ognia? Jeśli tak, mniemam, że boży wyrok jest jednoznaczny. Dziewczyna jest niewinna. Jej obrońcy są niewinni. I ja, imaginujcie sobie, też jestem niewinny. — Po… po… pokażcie rękę… - zabełkotał kapłan. - Czy nie oparzona… Cyrulik uśmiechnął się po swojemu, zaciśniętymi ustami, po czym przełożył podkowę do lewej dłoni, a prawą, całkiem zdrową, zademonstrował najpierw kapłanowi, potem zaś, unosząc wysoko, wszystkim. Tłum zaryczał. — Czyja to podkowa? — spytał Regis. - Niech wiaściciel weźmie ją sobie. Nikt się nie zgłosił. — To sztuczka diabelska! — zawył kapłan. - Tyś sam czarownik albo diabeł wcielony! Regis cisnął podkowę na ziemię i odwrocił się. — Rzućcie więc na mnie egzorcyzmy — zaproponował chłodno. - Wolno wam. Ale sąd boży już się odbył. Słyszałem zaś, że podważanie wyniku ordaliow jest herezją. — Zgiń, przepadnij! — wrzasnął kapłan, wymachując przed nosem cyrulika amuletem i wykonując drugą ręką kabalistyczne gesty. - Precz do piekielnej otchłani, czarcie! Niechaj ziemia rozstąpi się pod tobą… — Dosyć tego! — krzyknął gniewnie Zoltan. - Hej, ludzie! Panie starosto Laabs! Zamierzacie dłużej przyglądać się temu błazeństwu? Zamierzacie… Głos krasnoluda zgłuszył przeraźliwy wrzask. — Niiiilfgaaaaaard! — Konni od zachodu! Konni! Nilfgaard nadciąga! Ratuj się, kto może! Obozowisko w jednej chwili zamieniło się w totalne pandemonium. Wieśniacy runęli do swych wozow i szałasow, przewracając się i tratując nawzajem. Jeden wielki ryk wzbił się ku niebiosom. — Nasze konie! — wrzasnęła Milva, czyniąc dokoła siebie rum ciosami pięści i kopniakami. - Nasze konie, wiedźminie! Za mną, prędko! — Geralt! — wrzeszczał Jaskier. - Ratuj! Tłum rozdzielił ich, rozrzucił jak fala przyboju, w mgnieniu oka poniosł Milvę ze sobą. Geralt, trzymający Jaskra za kołnierz, nie dał się ponieść, bo w porę uczepił się wozu, do ktorego przywiązana była oskarżona o czary dziewczyna. Woz jednak szarpnął nagle i ruszył z miejsca, a Wiedźmin i poeta zwalili się na ziemię. Dziewczyna zaszarpała głową i zaczęła się histerycznie śmiać. W miarę oddalania się wozu śmiech cichł i gubił się wśrod ogolnego ryku. — Zadepczą! - wrzeszczał leżący na ziemi Jaskier. - Zmiażdżą! Ratunkuuuu! — Rrrwa mać! - skrzeknął niewidoczny Feldmarszałek Duda. Geralt uniosł głowę, wypluł piasek i zobaczył prześmieszną scenę. Do ogolnej paniki nie dołączyły tylko cztery osoby, z czego jedna wbrew swej woli. Tą ostatnią był kapłan, unieruchomiony żelaznym chwytem za kark przez starostę Hectora Laabsa. Dwiema pozostałymi osobami byli Zoltan i Percival. Gnom szybkim ruchem zadarł z tyłu szatę kapłana, a uzbrojony w obcęgi krasnolud wyciągnął z ogniska rozpaloną podkowę i wrzucił ją w gacie świątobliwego męża. Wypuszczony z uścisku Laabsa kapłan pomknął przed siebie jak kometa z dymiącym ogonem, a jego wrzask utonął w ryku tłumu. Geralt widział, jak starosta, gnom i krasnolud chcieli sobie wzajem pogratulować udanego ordalium, gdy wprost na nich zwaliła się następna fala uciekającego w panice motłochu. Wszystko znikło we wzbitym kurzu, Wiedźmin nie widział już nic, nie miał zresztą czasu się przyglądać, zajęty ratowaniem Jaskra, ktorego ponownie zwalił z nog gnający na oślep wieprz. Gdy Geralt się schylił, by podnieść poetę, z turkoczącego obok wozu zrzucono mu prosto na plecy drabinę. Ciężar przypłaszczył go do ziemi, nim zdążył zwalić go z siebie, po drabinie przebiegło z piętnaście osob. Gdy wreszcie zdołał się wyzwolić, tuż obok z trzaskiem i hukiem przewrocił się kolejny woz, z ktorego spadły na wiedźmina trzy worki pszennej mąki, kosztującej tu koronę za funt. Worki rozwiązały się i świat utonął w białym obłoku. — Wstawaj, Geralt! — darł się trubadur. - Wstawaj, do cholery! — Nie mogę — sieknął oślepiony drogocenną mąką Wiedźmin, chwytając się oburącz za przeszywane obezwładniającym bolem kolano. - Ratuj się. Jaskier… — Nie zostawię cię! Od zachodniego skraju obozu dobiegały makabryczne krzyki, mieszające się z łoskotem podkutych kopyt i rżeniem koni. Wrzask i tętent wzmogły się nagle, nałożył się na nie dzwon, szczęk i łomot żelaza zderzającego się z żelazem. — Bitwa! — krzyknął poeta. - Biją się! — Kto? Z kim? — Geralt gwałtownymi ruchami starał się oczyścić oczy z mąki i plew. Niedaleko coś się paliło, ogarnął ich dech żaru i kłąb smrodliwego dymu. Tętent rosł w uszach, ziemia zadygotała. Pierwszym, co zobaczył w chmurze pyłu, były dziesiątki końskich pęcin w galopie. Wszędzie dookoła. Przemogł bol. — Pod woz! Kryj się pod woz, Jaskier, bo nas stratują! — Nie ruszajmy się… - zajęczał przypłaszczony do ziemi poeta. - Leżmy… Słyszałem, że koń nigdy nie nadepnie leżącego człowieka… — Nie jestem pewien — wydyszał Geralt — czy każdy koń o tym słyszał. Pod woz! Prędko! W tym momencie Jeden z nie znających ludzkich przysłow koni kopnął go w przelocie w bok głowy. W oczach wiedźmina rozbłysły nagle czerwienią i złotem wszystkie gwiazdozbiory firmamentu, a w chwilę potem nieprzebite ciemności okryły niebo i ziemię. ***** Szczury zerwały się, zbudzone przeciągłym krzykiem, dudniącym zwielokrotnionym echem po ścianach jaskini. Asse i Reef chwycili za miecze, Iskra zaklęła głośno, bo uderzyła głową w występ skalny. — Co jest? — wrzasnął Kayleigh. - Co się stało? W jaskini panował mrok, choć na zewnątrz świeciło słońce — Szczury odsypiały noc spędzoną na kulbakach w ucieczce przed pościgiem. Giselher włożył łuczywo do żaru, rozpalił je, uniosł, podszedł do miejsca, gdzie spały Ciri i Mistle, jak zwykle z dala od reszty bandy. Ciri siedziała z opuszczoną głową, Mistle obejmowała ją. Giselher wyżej uniosł pochodnię. Pozostali też się zbliżyli. Mistle nakryła futrem nagie ramiona Ciri. — Posłuchaj, Mistle — powiedział poważnie herszt Szczurow. - Nigdy nie wtrącałem się do tego, co wy dwie robicie na jednym posłaniu. Nigdy nie powiedziałem przykrego ani kpiącego słowa. Zawsze staram się patrzeć w innym kierunku i nie zauważać. To wasza sprawa i wasze upodobania, nic innym do tego, tak długo, jak robicie to dyskretnie i cicho. Ale tym razem przesadziłyście nieco. — Nie bądź głupi — wybuchnęła Mistle. - Co ty sobie wyobrażasz, że to… Dziewczyna krzyczała przez sen! To był koszmar! — Nie wrzeszcz. Falka? Ciri pokiwała głową. — Taki straszny był ten sen? Co ci się śniło? — Zostaw ją w spokoju! — Przymknij się, Mistle. Falka? — Kogoś, kogo kiedyś znałam — wykrztusiła Ciri — stratowały konie. Kopyta… Czułam, jak mnie miażdżą… Czułam jego bol… Głowa i kolano… Wciąż jeszcze mnie boli. Przepraszam. Pobudziłam was. — Nie przepraszaj — Giselher spojrzał na zacięte usta Mistle. - To wam należą się przeprosiny. A sen? Coż, każdemu może się przyśnić. Każdemu. Ciri zamknęła oczy. Nie była pewna, czy Giselher ma słuszność. ***** Ocucił go kopniak. Leżał z głową opartą o koło przewroconego wozu, tuż obok niego kurczył się Jaskier. Kopiącym okazał się knecht w przeszywanicy i okrągłym hełmie. Obok niego stał drugi. Obaj trzymali za wodze konie, przy siodłach ktorych wisiały kusze i tarcze. — Młynarze czy ki diabeł? Drugi knecht wzruszył ramionami. Geralt zobaczył, że Jaskier nie odrywa oczu od tarcz. Sam też już dawno zauważył, że na tarczach były lilie. Godła krolestwa Temerii. Takie same znaki nosili inni strzelcy konni, od ktorych roiło się w pobliżu. Większość zajęta była łapaniem koni i obdzieraniem zwłok. W większości noszących czarne nilfgaardzkie płaszcze. Obozowisko nadal było dymiącą ruiną po szturmie, ale już pojawili się chłopi, ktorzy ocaleli i nie uciekli za daleko. Strzelcy konni z temerskimi liliami spędzali ich do kupy, pokrzykiwali. Milvy, Zoltana, Percivala i Regisa nigdzie nie było widać. Tuż obok siedział bohater niedawnego procesu o czary, czarny kocur, beznamiętnie patrząc na Geralta zielonozłotymi oczami. Wiedźmin zdziwił się nieco, zwykle koty nie znosiły jego bliskości. Na zastanawianie się nad niecodziennym zjawiskiem nie miał czasu, bo jeden z knechtow szturchnął go drzewcem oszczepu. — Wstawać, obaj! Hola, ten siwy ma miecz! — Rzuć broń! - krzyknął drugi, przywołując pozostałych. - Miecz na ziemię, ale już, bo głewią przebodę. Geralt usłuchał. W głowie mu dzwoniło. — Wy co za jedni? — Podrożni — powiedział Jaskier. — Jużci — parsknął żołdak. - Podrożujecie do dom? Zbieżawszy spod znaku i zrzuciwszy barwy? Dużo w tym obozie takich podrożnych, co się Nilfgaardu przelękli, co im wojskowy chlebek nie smakował! Niektorzy starzy nasi znajomi. Z naszej chorągwi! — Tych podrożnych tera inna podroż czeka — zarechotał drugi. - Krotka! Do gory, na gałąź! — Nie jesteśmy dezerterami! — wrzasnął poeta. — Pokaże się, kim jesteście. Szarży zdacie sprawę. Zza pierścienia strzelcow konnych wyłonił się oddział lekkiej jazdy prowadzony przez kilku ciężkozbrojnych z pysznymi pioropuszami na hełmach. Jaskier przyjrzał się rycerzom, otrzepał z mąki i doprowadził do porządku przyodziewę, po czym popluł na dłoń i przyczesał zmierzwione włosy. — Ty, Geralt, milcz — uprzedził. - Ja będę paktował. A fe temerskie rycerstwo. Rozbili Nilfgaardczykow. Nic nie zrobią. Już ja wiem, jak się z pasowanymi rozmawiać. Trzeba im pokazać, że nie z pospolstwem, lecz z rownymi sobie mają sprawę. — Jaskier, zmiłuj się… — Nie turbuj się, wszystko będzie dobrze. Zęby zjadłem na rozmowach z rycerstwem i szlachtą, połowa Temerii mnie zna. Hej, z drogi, pachołki, nastąpcie się! Mam słowo do waszych panow! Knechci popatrzyli z wahaniem, ale unieśli nastawione włocznie, rozstąpili się. Jaskier i Geralt ruszyli w stronę rycerzy. Poeta kroczył dumnie i z wielkopańską miną, mało pasującą do wystrzępionego i utytłanego w mące kabata. — Stać! - rykną! do niego jeden z pancernych. - Ani kroku! Coście za jedni? — A komu to niby niam się opowiadać? - Jaskier wziął się pod boki. - I dlaczego? Kim to są urodzeni panowie, by niewinnych podrożnych oprymować? — Nie tobie pytać, hołyszu! Tobie odpowiadać! Trubadur przekrzywił głowę, popatrzył na herby na tarczach i tunikach rycerzy. — Trzy serca czerwone w polu złotym — zauważył. - Z tego wynika, żeście Aubry. W głowie tarczy lambel o trzech zębach, a zatem musicie być pierworodnym synem Anzelma Aubry'ego. Rodzica waszego dobrze znam, panie rycerzu. A wy, panie krzykliwy, co tam na srebrnej tarczy nosicie? Między gryfimi głowami słup czarny? Herb rodu Papebrockow, jeśli się nie mylę, a ja w takich sprawach rzadko się mylę. Słup, jak powiadają, odzwierciedla właściwy członkom tego rodu pomyślunek. — Przestań, do licha — jęknął Geralt. — Jestem słynny poeta — Jaskier! — nadął się bard, nie zwracając na niego uwagi. - Pewnikiem słyszeliście? Prowadźcie tedy do waszego dowodcy, do seniora, bo z rownymi sobie przywykłem rozmawiać! Pancerni nie zareagowali, ale wyraz ich twarzy stawał się coraz bardziej niesympatyczny, a żelazne rękawice coraz mocniej zaciskały się na ozdobnych tręzlach. Jaskier najwyraźniej tego nie dostrzegał. — No, coż to z wami? — zapytał wyniośle. - Czego się tak gapicie, rycerzu? Tak, do was mowię, panie słupie czarny! Czemu miny robicie? Ktoś wam powiedział, że jeśli zmrużycie oczy i wysuniecie w przod dolną szczękę, będziecie wyglądać po męsku, mężnie, dostojnie i groźnie? Nabrał was ten ktoś. Wyglądacie na kogoś, kto od tygodnia nie miał szczęścia porządnie się wysrać! — Brać ich! — wrzasnął do knechtow pierworodny syn Anzelma Aubryego, nosiciel tarczy z trzema sercami. Słup czarny z rodu Papebrockow dźgnął rumaka ostrogami. — Brać ich! W łyka hultajow! Szli za końmi, ciągnieni na powrozach łączących ich skrępowane nadgarstki z łękami siodeł. Szli, a niekiedy biegli, bo jeźdźcy nie żałowali ani wierzchowcow, ani jeńcow. Jaskier dwukrotnie wywalił się i kilka chwil jechał na brzuchu, wrzeszcząc, aż litość brała. Stawiano go na nogi, mało litościwie ponaglając drzewcem oszczepa. I gnano dalej. Kurz łzawił i oślepiał oczy, dusił i wiercił w nosie. Pragnienie paliło gardła. Jedno było pocieszające — droga, ktorą ich gnano, wiodła na południe. Geralt podrożował oto nareszcie we właściwym kierunku, i to wcale szybko. Nie cieszył się jednak. Bo zupełnie inaczej wyobrażał sobie taką podroż. Na miejsce dotarli w momencie, gdy Jaskier ochrypł od bluźnierstw mieszanych z wołaniem o miłosierdzie, a bol w łokciu i kolanie Geralta stal się istną torturą, na tyle dotkliwą, by Wiedźmin zaczął rozważać podjęcie radykalnych, choćby i rozpaczliwych akcji. Dotarli do wojskowego obozu, rozmieszczonego dokoła zrujnowanej, na wpoł spalonej warowni. Za pierścieniem straży, koniowiązow i dymiących biwakowych ogni ujrzeli ozdobione proporcami namioty rycerstwa, otaczające obszerny i ruchliwy majdan za porozwalaną i osmaloną palisadą. Majdan okazał się kresem ich wymuszonej wędrowki. Ujrzawszy koryto do pojenia koni, Geralt i Jaskier napięli powrozy. Jeźdźcy nie byli początkowo skłonni puścić ich do wodopoju, ale syn Anzelma Aubry'ego przypomniał sobie widać o rzekomej znajomości Jaskra ze swym rodzicielem i zechciał być łaskawy. Wepchnęli się między konie, napili, obmyli twarze skrępowanymi rękoma. Szarpnięcie postronkow wkrotce przywiodło ich rzeczywistości. — Kogoście mi znowu przywiedli? — spytał wysoki i szczupły rycerz w szmelcowanej, bogato złoconej zbroicy uderzając rytmicznie buzdyganem o ornamentowaną taszkę. - Nie mowcie mi aby, że to kolejni szpiedzy. — Szpiedzy albo dezerterzy — potwierdził syn Anzelma Aubry'ego. - Pojmaliśmy ich w obozie nad Chotlą, gdyśmy znieśli nilfgaardzki podjazd. To niezawodnie podejrzany element! Rycerz w pozłacanej zbroi parsknął, potem zaś uważnie przyjrzał się Jaskrowi, a młoda, lecz surowa twarz rozjaśniła mu się nagle. — Bzdura. Rozwiązać ich. — Nilfgaardzcy są to szpiegarze! — zaperzył się Słup Czarny z rodu Papebrockow. - Zwłaszcza ten, o, gałgan, wyszczekany jak wiejska sobaka. Poetą się być powiadał, łotrzyk! — Tedy nie zełgał — uśmiechnął się rycerz w pozłacanym pancerzu. - To bard Jaskier. Znam go. Zdjąć z niego pęta. Z tego drugiego też. — Pewni jesteście, panie hrabio? — To był rozkaz, rycerzu Papebrock. — Nie wiedziałeś, na co mogę ci się przydać, tak? — mruknął Jaskier do Geralta, rozcierając zdrętwiałe od więzow nadgarstki. - To teraz już wiesz. Moja sława mnie wyprzedza, wszędzie mnie znają i poważają. Geralt nie skomentował, zajęty masowaniem własnych nadgarstkow, obolałego łokcia i kolana. — Baczcie wybaczyć gorliwość tych młodzikow — powiedział rycerz tytułowany hrabią. - Wszędzie upatrują nilfgaardzkich szpiegow. Każdy wysłany podjazd przyprowadza kilku takich, ktorzy wydali się podejrzani. To znaczy takich, ktorzy czymkolwiek wyrożniali się wśrod uchodzącego motłochu. A wy, mości Jaskier, wyrożniacie się wszakże. Skąd wzięliście się nad Chotlą, wśrod zbiegow? — Byłem w drodze z Dillingen do Mariboru — zełgał gładko poeta — gdy wpadliśmy w to piekło, ja i moj… kolega po piorze. Pewnie go znacie. Zwie się… Giraldus. — Ależ znam, znam, czytałem — pochwalił się rycerz. - Honor dla mnie, panie Giraldus. Jestem Daniel Etcheverty, hrabia Ganamone. Na honor, mistrzu Jaskier, wiele zmieniło się od czasow, gdy śpiewaliście na dworze krola Foltesta. — Niewątpliwie wiele. — Kto by pomyślał — spochmumiał hrabia — że do tego dojdzie. Verden zhołdowane Emhytowi, Brugge praktycznie już podbite, Sodden w ogniu… A my cofamy się, bez przerwy cofamy… Przepraszam, chciałem rzec: dokonujemy taktycznego manewru. Nilfgaard dookoła pali i grabi, już prawie do Iny podchodzi, już mało brakuje, by zamknął oblężeniem twierdze Mayeny i Bazwanu, a armia temerska wciąż dokonuje tego manewru… — Gdy nad Chotlą zobaczyłem lilie na waszych tarczach — rzekł Jaskier — myślałem, że to już ofensywa. — Kontruderzenie — poprawił — Daniel Etcheverty i rozpoznanie walką. Przekroczyliśmy Inę, starliśmy kilka nilfgaardzkich podjazdow i kilka komand Scoia'tael szerzących pożary. Widzicie, co zostało z prezydium w Temerii, ktore udało się nam odbić. A forty w Carcano i Wdort spalone do gruntu… Całe południe we krwi, ognie i dymie… Ach, nudzę waszmościow. Dobrze wiecie, co się dzieje w Brugge i Sodden, ze zbiegami stamtąd przyszło przecież wam się tułać. A moje chwaty za szpiegow was wzięły! Jeszcze raz wybaczenia proszę. I zapraszam na obiad. Niektorzy z panow szlachty i oficerow radzi poznać was, panowie poeci. — Zaszczyt to dla nas prawdziwy, panie hrabio — ukłonił się sztywno Geralt. - Ale czas nagli. Musimy ruszać w drogę. — Ależ proszę się nie krępować — uśmiechnął się Daniel Etcheverry — Zwykły, skromny żołnierski posiłek. Sarnina, jarząbki, steriety, trufle… — Odmowić — Jaskier przełknął ślinę i zmierzył wiedźmina wymownym spojrzeniem — wielkim byłoby nietaktem. Chodźmy nie mieszkając, panie hrabio. Czy ta łwjlB| S namiot, ten bogaty, w błękitno-złotych barwach? — Nie. To namiot głownodowodzącego. Lazur i złoto to barwy jego ojczyzny. — Jak to? — zdziwił się Jaskier. - Pewien byłem, że te armia Temerii. Że wy tu dowodzicie. — To jest wydzielony oddział armii Temerii. Ja jestem oficerem łącznikowym krola Foltesta, służy tu też sporo temerskiej szlachty z pocztami, ktore dla porządku lilie noszą na tarczach. Ale trzon tego korpusu stanowią poddani innego krolestwa. Widzicie sztandar przed nazaioteia? — Lwy — Geralt zatrzymał się. - Złote lwy na błękitnym polu. To… To godło… — Cintry — potwierdził hrabia. - To są emigranci z krolestwa Cintry, obecnie okupowanego przez Nilfgaard. Dowodzi nimi marszałek Vissegerd. Geralt odwrocił się z zamiarem oświadczenia hrabiemu, że pilne sprawy zmuszają go jednak do rezygnacji z sarniny, sterletow i trufli. Nie zdążył. Zobaczył zbliżającą się ku nim grupę, na czele ktorej szedł postawny, brzuchaty i siwy rycerz w błękitnym płaszczu i ze złotym łańcuchem na zbroi. — Oto, panowie poeci, właśnie marszałek Vissegerd we własnej osobie — powiedział Daniel Etcheverry. - Pozwolcie, wasza wielmożność, że wam przedstawię… — Nie trzeba — przerwał chrapliwie marszałek Vissegerd, wiercąc Geralta wzrokiem. - Byliśmy już sobie przedstawieni. W Cintrze, na dworze krolowej Calanthe. W dniu zaręczyn krolewny Pavetty. Było to piętnaście lat temu, ale ja pamięć mam dobrą. A ty, łajdaku wiedźminie? Pamiętasz mnie? — Pamiętam — kiwnął głową Geralt, posłusznie podając żołnierzom ręce do związania. ***** Daniel Etcheverry, hrabia Garramone, probował ująć się za nimi już wowczas, gdy knechci usadzili skrępowanych Geralta i Jaskra na stojących w namiocie zydlach, teraz, gdy na rozkaz marszałka Vissegerda knechci wyszli, hrabia wznowił wysiłki. — To jest poeta i trubadur Jaskier, panie marszałku — powtorzył. - Ja go znam. Cały świat go zna. Nie uważam za stosowne, by tak go traktować. Ręczę słowem rycerskim, że nie jest nilfgaardzkim szpiegiem. — Nie ręczcie pochopnie — warknął Vissegerd, nie spuszczając oka z jeńcow. - Może to i poeta, ale jeśli pojmano go w kompanii tego oto szubrawca wiedźmina, to ja bym za niego nie ręczył. Wy, zda się, ciągle nie imaginujecie, co to za ptaszek wpadł nam w sidła. — Wiedźmin? — A jakże. Geralt, ktorego Wilkiem wołają. Ten sam hultaj, ktory rościł sobie prawa do Cirilli, corki Pavetty, wnuczki Calanthe, tej samej Ciri, o krorej teraz tyle się gada. Za młodzi jesteście, hrabio, by pamiętać czasy, kiedy ta afera głośna była na wielu dworach, ale ja, tak się składa, byłem naocznym świadkiem. — A coż jego może łączyć z księżniczką Cirillą? — Tenże pies — Vissegerd wskazał Geralta palcem przyczynił się do wydania Pavetty, corki krolowej Calanthe, za Duny'ego, nikomu nie znanego przybłędę z południa. Z tego to sobaczego związku urodziła się poźniej Cirilla, przedmiot ich niecnego spisku. Bo trzeba wam wiedzieć, że ow bastard Duny zawczasu przyrzekł dziewczynkę wiedźminowi w zapłacie za umożliwienie mariażu. Prawo Niespodzianki, rozumiecie? — Nie całkiem. Ale mowcie dalej, imć panie marszałku. — Wiedźmin — Vissegerd ponownie wycelował w Geralta palec — chciał po śmierci Pavetty zabrać dziewczynkę, ale Calanthe nie zezwoliła, przepędziła go sromotnie. Ale on doczekał sposobnej chwili. Gdy wybuchła wojna z Nilfgaardem i Cintra padła, porwał Ciri, korzystając z wojennej zawieruchy. Trzymał dziewczynę w ukryciu, choć wiedział, że jej szukamy. A w końcu znudził się nią i sprzedał Emhyrowi! — To kłamstwo i potwarz! — wrzasnął Jaskier. - W tym nie ma słowa prawdy! — Milcz, grajku, bo każę cię zakneblować. Połączcie fakty, hrabio. Wiedźmin miał Cirillę, teraz ma ją Emhyr var Emreis. A Wiedźmin zostaje przychwycony w awangardzie nilfgaardzkiego zagonu. Co to znamionuje? Daniel Etcheverry wzruszył ramionami. — Co to znamionuje? — powtorzył Vissegerd, pochylając się nad Geraltem. - Co, ty szelmo? Gadaj! Od jak dawna szpiegujesz dla Nilfgaardu, psie? — Nie szpieguję dla nikogo. — Każę pasy z ciebie drzeć! — Każcie. — Panie Jaskier — odezwał się nagle hrabia Garramone. - Korzystniej chyba będzie, jeśli przystąpicie do wyjaśnień. Im prędzej, tym lepiej. — Dawno już bym to zrobił — wybuchnął poeta — ale jaśnie pan marszałek groził mi kneblem! Jesteśmy niewinni, to wszystko wymysły wierutne i ohydne potwarze. Cirilla została porwana z wyspy Thanedd, a Geralt został ciężko ranny w jej obronie. Każdy to może potwierdzić. Każdy czarodziej, ktory był na Thanedd. I sekretarz stanu Redanii, pan Sigismund Dijkstra… Jaskier zamilkł nagle, przypominając sobie, że akurat Dijkstra zupełnie nie nadaje się w tej sprawie na świadka obrony, a powoływanie się na czarodziejow z Thanedd rownież niespecjalnie polepsza położenie. — Jakżeż wielką bzdurą — podjął głośno i szybko — jest zarzucać Geraltowi, że porwał Ciri w Cintrze! Geralt odnalazł dziewczynkę, gdy po rzezi miasta tułała się na Zarzeczu, a ukrył ją nie przed wami, lecz przed tropiącymi ją agentami Nilfgaardu! Ja sam zostałem przez tych agentow pojmany i wzięty na męki, bym zdradził, gdzie Ciri się ukrywa! Ale słowa nie uroniłem, a owi agenci już ziemię gryzą. Nie wiedzieli, z kim zadzierają! — Wasze męstwo — wtrącił hrabia — było jednak daremne. Emhyr w końcu ma Cirillę. Jak powszechnie wiadomo, zamierza się z nią ożenić i uczynić z niej cesarzową Nilfgaardu. Na razie obwołał ją krolową Cintry i okolic, sprawiając nam tym trochę kłopotow. — Emhyr — oświadczył poeta — mogł posadzić na tronie Cintry, kogo by tylko chciał. Ciri, z ktorej strony by nie patrzeć, ma do tego tronu prawa. — Prawa? — wrzasnął Vissegerd, obryzgując Geralta śliną. - Gowno, nie prawa! Emhyr może się z nią ożenić, jego wola. Może i jej, i dzieciakowi, ktorego jej zrobi, dawać nadania i tytuły wedle fantazji i widzimisię. Krolowa Cintry i Wysp Skellige? Czemu nie? Księżna Brugge? Hrabina palatynka Sodden? Proszę bardzo, kłaniamy się w pas! A dlaczego, zapytuję uniżenie, nie krolowa Słońca i suzerenka Księżyca? Ta przeklęta, skalana krew nie ma żadnych praw do tronu! Przeklęta krew, cała babska linia tego rodu to przeklęte, podłe kreatury, od Riannon poczynając! Jak prababka Cirilli, Adalia, co się z własnym kuzynem skaziła, jak jej praprababka, Muriel Łotrzyca, co kaziła się z każdym! Kazirodne bękarcice i pokrzywniczki z tego rodu idą, jedna za drugą! — Mowcie ciszej, panie marszałku — rzekł butnie Jaskier. - Przed waszym namiotem wisi sztandar ze złotymi lwami, a wy gotowiście za chwilę obwołać bękartem babkę Ciri, Calanthe, Lwicę z Cintry, za ktorą większość waszych żołnierzy przelewała krew w Mamadalu i pod Sodden. A wowczas nie byłbym pewien wierności waszego wojska. Vissegerd dwoma krokami pokonał dzielącą go od Jaskra odległość, chwycił poetę za żabot i uniosł z krzesła. Twarz marszałka, przed chwilą jedynie upstrzona kraśnymi plamami, teraz przybrała barwę głębokiej czerwieni heraldycznej. Geralt zaczął mocno obawiać się o przyjaciela, szczęściem do namiotu wpadł nagle adiutant, podnieconym głosem zawiadamiając o pilnych i ważnych wieściach przyniesionych przez podjazd. Vissegerd silnym pchnięciem zwalił Jaskra na zydel i wyszedł. — Uff… — stęknął poeta, kręcąc głową i szyją. - Mało brakowało, a byłby mnie zadławił… Czy możecie nieco rozluźnić mi więzy, panie hrabio? — Nie, panie Jaskier. Nie mogę. — Dajecie wiarę tym bzdurom? Że jesteśmy szpiegami? — Moja wiara nie ma tu nic do rzeczy. Pozostaniecie jednak związani. — Trudno — Jaskier odkaszlnał. - Co za diabeł wstąpił w waszego marszałka? Dlaczego nagle rzucił się na mnie niczym kobuz na stonkę? Daniel Etcheverry uśmiechnął się krzywo. — Napomykając o wierności żołnierzy, niechcący zadrapaliście bolący wrzod, panie poeto. — Jakże to? Jaki, wrzod? — Ci żołnierze serdecznie opłakali ową Cirillę, gdy doszły ich wieści o jej śmierci. A potem gruchnęła nowa wieść. Okazało się, że wnuczka Calanthe żyje. Że jest w Nilfgaardzie i cieszy się łaskami cesarza Embyra. Wowczas doszło do masowych dezercji. Zważcie, że ci ludzie porzucili domy i rodziny, uciekli do Sodden i Brugge, do Temerii, bo chcieli się bić za Cintrę, za krew Calanthe. Chcieli walczyć o wyzwolenie kraju, chcieli wypędzić z Cintry najeźdźcę, sprawić, by potomkini Calanthe odzyskała tron. A co się okazało? Krew Calanthe wraca na tron Cintry w chwale i glorii… — Jako marionetka w ręku Emhyra, ktory ją porwał. — Emhyr żeni się z nią. Chce posadzić obok siebie na cesarskim stolcu, potwierdzić tytuły i lenna. Czy tak postępuje się z marionetkami? Cirillę widzieli na cesarskim dworze posłowie z Koviru. Twierdzą, że nie sprawiała wrażenia uprowadzonej przemocą. Cirilla, jedyna dziedziczka tronu Cintry, wraca na ten tron jako sojuszniczka Nilfgaardu, Takie wieści rozeszły się wśrod żołnierzy. — Rozpuszczone przez nilfgaardzkieh agentow. — Wiem o tym — kiwnął głową hrabia. - Ale żołnierze nie wiedzą. Gdy chwytamy dezerterow, karzemy ich stryczkiem, ale ja ich trochę rozumiem. To Cintryjczycy. Oni chcą się bić za własne, nie temerskie domy. Pod własną, nie temerską komendą. Pod własnym sztandarem. Oni Widzą, że tu, w tej armii, ich złote lwy pochylą się przed temerskimi liliami. Vissegerd miał osiem tysięcy żołnierza, w tym pięć tysięcy rodowitych Cintryjczykow, resztę stanowiły temerskie oddziały posiłkowe i ochotnicze rycerstwo z Brogge i Sodden. W tej chwili korpus liczy sześć tysięcy. A zdezerterowali wyłącznie ci z Cintry. Wojsko Vissegerda zostało zdziesiątkowane bez bitwy. Rozumiecie, co to dla niego oznacza? — Traci prestiż i pozycję. — Oczywiście. Jeszcze kilka setek zdezerteruje, a krol Foltest odbierze mu buławę. Już w tej chwili trudno ten korpus nazywać cintryjskim. Vissegerd miota się, chce powstrzymać ucieczki, dlatego rozpuszcza plotki o niepewnym, acz pewnie nieprawym pochodzeniu Cirilli i jej przodkow. — Czego wy — nie mogł powstrzymać się Geralt — słuchacie z wyraźnym niesmakiem, hrabio. — Zauważyliście? — uśmiechnął się lekko Daniel Etcheverry. - Coż, Vissegerd nie zna mego rodowodu… Krotko mowiąc, jestem z ową Cirilla spokrewniony. Muriel, hrabina Garramone, zwana Piękną Łotrzycą, praprababka Cirilli, była rownież moją praprababką. O jej podbojach miłosnych krążą w rodzie legendy, niemniej z niechęcią słucham, gdy Vissegerd imputuje mej antenatce skłonności kazirodcze i puszczanie się na prawo i lewo. Ale nie reaguję. Bo jestem żołnierzem. Czy dobrze mnie panowie rozumieją? — Tak — powiedział Geralt. — Nie — powiedział Jaskier. — Vissegerd jest dowodcą tego korpusu wchodzącega w skład temerskiej armii. A Cirilla w ręku Emhyra jest zagrożeniem dla korpusu, a więc i dla armii, tym samym dla mego krola i mego kraju. Nie zamierzam przeczyć rozpuszczanym przez Vissegerda plotkom o Cirilli i podważać autorytetu dowodcy. Zamierzam nawet wspierać go w udowadnianiu, że Cirilla jest bękartem i nie ma praw do tronu. Nie tylko nie przeciwstawię się marszałkowi, nie tylko nie będę kwestionował jego decyzji i rozkazow, ale wręcz je poprę. I wykonam, gdy będzie trzeba. Wiedźmin skrzywił usta w uśmiechu. — Teraz chyba rozumiesz, Jaskier? Pan hrabia ani przez moment nie miał nas za szpiegow, inaczej nie udzieliłby nam tak dogłębnych wyjaśnień. Pan hrabia wie, że jesteśmy niewinni. Ale palcem nie ruszy, gdy Vissegerd wyda na nas wyrok. — Czy to znaczy… Czy to znaczy, że… Hrabia odwrocił wzrok. — Vissegerd — powiedział cicho — jest wściekły. Mieliście tęgiego pecha wpadając w jego ręce. Zwłaszcza ty panie wiedźminie. Pana Jaskra postaram się… Przerwało mu wejście Vissegerda, wciąż czerwonego i sapiącego jak buhaj. Marszałek podszedł do stołu, walnął buzdyganem w zalegające blat mapy, potem odwrocił się do Geralta i przewiercił go wzrokiem. Wiedźmin nie spuścił oczu. — Ranny Nilfgaardczyk, ktorego schwytał podjazd — wycedził Vissegerd — zdołał w drodze zedrzeć opatrunek i wykrwawił się, nie odzyskawszy przytomności. Wolał umrzeć niż przyczynić się do klęski i śmierci swych pobratymcow. Chcieliśmy go wykorzystać, a on uciekł nam w śmierć, przeciekł przez palce, nic na palcach nie zostało procz jego krwi. Dobra szkoła. Szkoda, że wiedźmini nie wpajają takich rzeczy krolewskim dzieciom, ktore zabierają na wychowanie. Geralt milczał, ale wzroku nadal nie spuszczał. — Co, dziwolągu? Wybryku natury? Piekielna kreaturo? Czego nauczyłeś porwaną Cirillę? Jak ją wychowałeś? Wszyscy widzą i wiedzą, jak! Ten wyrodek żyje, rozpiera się na nilfgaardzkim tronie jak gdyby nic! A gdy Emhyr weźmie ją do loża, jak gdyby nic rozkraczy się pewnie ochotnie, gamratka jedna! — Ponosi was złość — bąknął Jaskier. - Po rycersku to, panie marszałku, dziecko obarczać winą za wszystko? Dziecko, ktore Emhyr uprowadził przemocą? — Na przemoc też są sposoby! Właśnie rycerskie, właśnie krolewskie sposoby! Byłaby to prawdziwie krolewska krew, znalazłaby je! Znalazłby się noż! Nożyce, szkła zbitego ułamek, szydło wreszcie! Mogła sobie, suka, zębami poszarpać żyły na napięstkach! Na pończosze własnej się powiesić! — Nie chcę was dłużej słuchać, panie Vissegerd — powiedział cicho Geralt. - Nie chcę was dłużej słuchać. Marszałek slyszalnie zgrzytnął zębami, pochylił się. — Nie chcesz — powiedział głosem dygocącym od złości. — To się dobrze składa, bo ja już nic więcej nie mam ci do powiedzenia. Tylko jedno. Wtedy, w Cintrze, piętnaście lat temu, dużo się gadało o przeznaczeniu. Myślałem wowczas, że to bzdury. A jednak to było twoje przeznaczenie, wiedźminie. Od tamtej nocy twoj los był już przesądzony, czarnymi runami zapisany wśrod gwiazd. Ciri, corka Pavetty, to twoje przeznaczenie. I twoja śmierć. Bo za Ciri, corkę Pavetty, będziesz wisiał. Rozdział piąty Do operacji «Centaur» brygada przystąpiła jako oddział wydzielony IV Armii Konnej. Otrzymaliśmy wsparcie w postaci trzech rot lekkiej jazdy verdeńskiej, ktore przydzieliłem, do Grupy Bojowej «Yreemde». Z reszty brygady, wzorem kampanii w Aedirn, wydzieliłem Grupy Bojowe «Sieuers» i «Morteisen», każdą w składzie czterech szwadronow. Z rejonu ześrodkowania pod Drieschot wyszliśmy nocą z czwartego na piątego sierpnia. Rozkaz dla Grup brzmiał: osiągnąć rubież Vidort-Carcano-Armeria, uchwycić przeprawy na Inie, niszcząc napotkanego nieprzyjaciela, ale omijając większe punkty oporu. Wzniecając pożary, zwłaszcza nocne, oświetlić drogę dywizjonom IV Armii, wytworzyć panikę wśrod ludności cywilnej i doprowadzić do zakorkowania zbiegami wszystkich arterii komunikacyjnych na tyłach wroga. Pozorując okrążenie, spychać wycofujące się oddziały wroga w kierunku rzeczywistych kotłow. Dokonując eliminacji wybranych grup ludności cywilnej budzić przerażenie, pogłębiać panikę i łamać morale nieprzyjaciela. Zadania powyższe brygada wykonała z wielkim żołnierskim poświęceniem. Elan Trąbę , Za cesarza i ojczyznę. Chwalebny szlak bojowy VII Daerlańskiej Brygady Kawalerii Milva nie zdążyła dobiec i ocalić koni. Była świadkiem ich kradzieży, ale świadkiem bezsilnym. Najpierw porwał ją oszalały, spanikowany tłum, potem drogę zagrodziły pędzące wozy, potem ugrzęzła w wełnianym i beczącym stadzie owiec, przez ktore musiała przedzierać się jak przez śnieżną zaspę. Potem, już nad Chotlą, wyłącznie skok w zarośnięte tatarakiem przybrzeżne bagienko uratował ją przed mieczami Nilfgaardczykow, rąbiących bez litości stłoczonych nad rzeką uciekinierow, nie dających pardonu ani kobietom, ani dzieciom. Milva rzuciła się w wodę i przedostała na drugi brzeg, częściowo brodząc, częściowo płynąc na wznak wśrod znoszonych prądem trupow. I podjęła pościg. Zapamiętała, w jakim kierunku zemknęli chłopi, ktorzy ukradli Plotkę, Pegaza, cisawego ogiera i jej własnego karosza. A w hibie przy siodle karego był jej bezcenny łuk. Trudno, myślała, chlupocząc w biegu wyciskaną z butow wodą, pozostali muszą na razie radzić sobie sami. Mnie, psia mać, mus odzyskać łuk i wierzchowce! Najpierw odbiła Pegaza. Wałach poety lekceważył szturthające jego boki słomiane łapcie, bimbał sobie na ponaglające krzyki niewprawnego jeźdźca i ani myślał cwałować, biegł przez brzezinę ospale, leniwie i wolno. Chłopina został znacznie z tylu za resztą koniokradow. Gdy usłyszał i zobaczył za plecami Milvę, bez zastanowienia zokoczył i dał drapaka w chaszcze, oburącz podtrzymując gacie. Milva nie ścigała go, przemogła wrącą w niej żądzę ciężkiego mordobicia. Wskoczyła na siodło, z biegu, ostro, aż zabrzęczały struny lutni przytroczonej do jukow. Obeznana z końmi, zdołała zmusić wałacha do galopu. Czy też raczej do ociężałego chodu, ktory Pegaz uważał za galop. Ale nawet ten pseudogalop wystarczył, albowiem ucieczkę koniokradow przyhamował kolejny nietypowy koń. Narowista Plotka wiedźmina, gniada klaczka, ktorą rozzłoszczony jej fochami Geralt niejeden raz obiecywał wymienić na, innego wierzchowca, choćby osła, muła lub nawet kozła. Milva dopędziła złodziei w momencie, gdy zdenerwowana niewprawnym pociągnięciem wodzy Plotka — zwaliła jeźdźca na ziemię, a reszta chłopow, zeskoczywszy z siodeł, starała się poskromić rozbrykaną i wierzgającą "kobyłkę. Byli tak zajęci, że dostrzegli Milvę dopiero wtedy gdy wpadła na nich na Pegazie i kopnęła jednego w twarz, łamiąc mu nos. Gdy padał, wyjąc i wzywając pomocy boskiej, rozpoznała go. Był to Chodak. Chłop, ktory najwyraźniej nie miał szczęścia do ludzi. A zwłaszcza do Milvy. Milvę, niestety, też opuściło szczęście. Dokładniej biorąc, nie szczęście było winne, lecz jej własna arogancja i lekko podbudowane praktyką przekonanie, że byle dwojce wieśniakow zdolna jest zawsze spuścić takie lanie, jakie uzna za stosowne. Ale gdy zeskoczyła z siodła, dostała nagle pięścią w oko i nie wiedząc kiedy znalazła się na ziemi. Dobyła noża, zdecydowana na prucie flakow, ale oberwała po głowie grubym kijem, tak że kij pękł, zasypując jej oczy korą i prochnem. Ogłuszona i oślepiona, zdołała jednak uczepić się kolana nadal okładającego ją ułomkiem kija wieśniaka, a wieśniak niespodziewanie zawył i upadł. Drugi wrzasnął, zasłaniając głowę oburącz. Milva przetarła oczy i zobaczyła, że chroni się przed sypiącymi się na niego razami pletni, zadawanymi przez jeźdźca siedzącego na siwym koniu. Zerwała się, z rozmachem kopnęła obalonego, chłopa w szyję. Koniokrad zacharczał, wierzgnął nogami i rozkraczył się, a Milva natychmiast to wykorzystała, wkładając w precyzyjnie mierzony kopniak całą złość. Chłop zwinął się w kłębek, zacisnął dłonie na kroczu i zawył tak, że aż listowie posypało się z brzoz. Jeździec na siwku uporał się tymczasem z drugim, chłopem i broczącym z nosa Chodakiem, przepędził ich w las razami bata. Zawrocił, by wysmagać wyjącego, ale wstrzymał konia. Bo Milva zdążyła już dopaść swego karosza, już miała w garści łuk i strzałę na cięciwie. Cięciwa była w połowie naciągu, ale grot strzały mierzył prosto w pierś jeźdźca. Przez chwilę patrzyli na siebie, jeździec i dziewczyna. Potem jeździec wolnym ruchem wydobył zza pasa strzałę opierzoną długimi lotkami i rzucił ją pod nogi Milvy. — Wiedziałem — rzekł spokojnie — że będę miał okazję zwrocić ci twoj grot, elfko. — Nie jestem elką, Nilfgaardczyku. — Nie jestem Nilfgaardczykiem. Opuść nareszcie ten łuk. Gdybym życzył ci źle, wystarczyłoby się przyglądać, jak cię poniewierają. — Bies ciebie wie — powiedziała przez zęby — coś ty za jeden i czego mi życzysz. Ale dzięki za ratunek. I za moj szyp. I za tego hultaja, com go na porębie źle strzeliła. Skopany, zwinięty w kłębek koniokrad dławił się szlochem, wtuliwszy twarz w ściołkę. Jeździec nie patrzył na niego. Patrzył na Milvę. — Łap konie — powiedział. - Musimy co rychlej odskoczyć od rzeki, wojsko przeczesuje lasy na obu brzegach. — Musimy? — wykrzywiła się, opuszczając łuk. - Razem? A od kiedy to my swojaki? Albo kompanija? — Wyjaśnię ci — obrocił konia, chwycił wodze cisawego źrebca — jeśli dasz mi czas. — Wżdy rzecz w tym, że ja czasu nie mam. Wiedźmin i reszta… — Wiem. Ale nie uratujemy ich, sami pozwalając się zabić lub ująć. Łap konie i uciekajmy w knieję. Pospiesz się! ***** Nazywa się Cahir, przypomniała sobie Milva, rzucając okiem na dziwnego towarzysza, z ktorym przyszło jej siedzieć w wykrocie. Dziwny Niligaardczyk, ktory gada, że nie jest Nilfgaardczyldem. Cahir. — Myśleliśmy, że cię ubili — mruknęła. - Cisek bez jeźdźca przybieżał… — Miałem małą przygodę — odrzekł sucho. - Z trojką zbojow zarośniętych jak wilkołaki. Wyskoczyli na mnie z zasadzki. Koń uciekł. Zboje nie zdołali, ale byli pieszo. Zanim udało mi się zdobyć nowego wierzchowca, daleko w tyle zostałem za wami. Dopiero dziś rano was dogoniłem. Pod samym obozem. Przejechałem rzekę w dole i czekałem na tym brzegu. Wiedziałem, że pojedziecie na wschod. Ktoryś z ukrytych w olszynie koni zaparskał, tupnął. Zmierzchało. Komary natrętnie bzyczały koło uszu. — Cicho w lesie — powiedział Cahir. - Wojska odeszły. Już po bitwie. — Po rzezi, chciałeś rzec. — Nasza kawaleria… — zająknął się, chrząknął. - Kawaleria cesarska uderzyła na oboz, a wtedy od południa zaatakowały wasze wojska. Chyba temerskie. — Jeśli już po bitwie, teza by tam wrocić. Wiedźmina odszukać, Jaskra i resztę. — Rozumniej doczekać zmroku. — Strasznie tu jakoś — powiedziała cicho, ściskając łuk. - Ponure uroczysko, aż ciarki przejmują. Niby cicho, a stale szości coś po krzach… Wiedźmin gadał, że ghule ciągną do pobojowisk… A chłopkowie o wąpierzu bajali… — Nie jesteś sama — odrzekł połgłosem. - Samemu straszniej. — Iście — pojęła, o czym mowi. - Blisko dwie niedziele przede w ślad za nami jedziesz, sam jak palec. Za nami się wleczesz, a wszędzie dookoła twoi… Chociażeś, jak prawisz, nie Nilfgaardczyk, ale to przecie twoi. Niech mnie czart, jeśli rozumiem… Zamiast do swoich za wiedźminem śledzisz. Dlaczego? — To długa historia. ***** Gdy wysoki Scoia'tael pochylił się nad nim, związany w kij Struycken przymknął oczy ze strachu. Mowiono, że nie istnieją brzydkie elfy, że wszystkie są urodziwe jak jaden mąż, że takie się rodzą. Być może legendarny przywodca Wiewiorek też urodził się piękny. Ale teraz jego twarz przecinała skosem paskudna szrama zniekształcająca czoło, brew, nos i policzek, z właściwej elfom urody nie zostało nic. Pokiereszowany elf usiadł na leżącym obok pniu. — Jestem Isengrim Faoiltiama — powiedział, znowu pochylając się nad jeńcem. - Od czterech lat walczę z ludźmi, od trzech lat dowodzę komandem. Pochowałem poległego w boju brata, czterech kuzynow, ponad czterystu towarzyszy broni. W mojej walce waszego cesarza mam za sprzymierzeńca, co wielokrotnie udowadniałem, przekazując waszym służbom informacje wywiadowcze, pomagając waszym agentom i rezydentom, likwidując wskazane przez was osoby. Faoiltiarna zamilkł, dał znak urękawiczoną dłonią, Stojący opodal Scoia'tael podniosł z ziemi niedużą łagiewkę wykonaną z brzozowej kory. Z łagiewki bił słodki zapach. — Miałem i mam Nilfgaard za sprzymierzeńca — powtorzył elf z blizną. - Dlatego początkowo nie dawałem wiary, gdy moj informator ostrzegł mnie, że szykuje się na mnie zasadzkę. Że otrzymam polecenie spotkania się sam na sam z nilfgaardzkim emisariuszem, a gdy przybędę, zostanę ujęty. Nie wierzyłem własnym uszom, ale będąc z natury ostrożny, stawiłem się na spotkanie nieco wcześniej i nie sam. Jakżeż wielkie było moje zdziwienie i rozczarowanie, gdy okazało się, że w miejscu tajnego spotkania, zamiast emisariusza, czeka sześciu zbirow wyposażonych w rybacką sieć, powrozy, skorzaną haubę z kneblem i kaftan zapinany na pasy i klamry. Ekwipunek, powiedziałbym, standardowo używany przez wasz wywiad przy porwaniach. Wywiad nilfgaardzid zapragnął schwytać mnie, Faoiltiamę, żywego, zawieźć dokądś, zakneblowanego, zapiętego po uszy w kaftan bezpieczeństwa. Sprawa zagadkowa, powiedziałbym. Wymagająca wyjaśnienia. Rad jestem, że choć jeden z zasadzonych na mnie zbirow, bez wątpienia ich dowodca, dał się ująć żywcem i będzie w stanie wyjaśnień mi udzielić. Struycken zacisnął zęby i odwrocił głowę, by nie patrzeć na pokiereszowaną twarz elfa. Wolał patrzeć na łagiewkę z brzozowej kory, przy ktorej brzęczały dwie osy. — Teraz więc — podjął Faoiltiama, wycierając chustką spoconą szyję — pogawędzimy sobie, panie porywaczu. Dla ułatwienia konwersacji, wyjaśnię kilka detali. W tej oto łagiewce znajduje się klonowy syrop. Jeśli nasza rozmowa nie będzie przebiegała w duchu wzajemnego zrozumienia i daleko idącej szczerości, wspomnianym syropem wysmarujemy ci obficie głowę. Ze szczegolnym uwzględnieniem oczu i uszu. Potem umieścimy cię na mrowisku, o, tym właśnie, po ktorym biegają sympatyczne i pracowite owady. Dodam, że metoda znakomicie sprawdziła się już w przypadku kilku Dh'oine i an'giyare, ktorzy okazywali wobec mnie upor i brak szczerości. — Jestem w cesarskiej służbie! — wrzasnął szpieg, blednąc. - Jestem oficerem cesarskich służb specjalnych, podwładnym pana Vattiera de Rideaus, wicehrabiego Eiddon! Nazywam się Jan Struycken! Protestuję… — Fatalnym zbiegiem okoliczności — przerwał elf — tutejsze czerwone mrowki, łase na klonowy syrop, nigdy nie słyszały o panu de Rideaux. Zaczynajmy. O to, kto wydał rozkaz porwania mnie, nie będę pytał, bo to jasne. Moje pierwsze pytanie brzmi zatem: dokąd miałem być zawieziony? Nilfgaardzki szpieg zatargał się w powrozach, potrząsnął głową, bo wydało mu się, że mrowki już łażą mu po policzkach. Milczał jednak. — Trudno — przerwał milczenie Faoiltiama, dając gestem znak elfowi z łagiewką. - Wysmarować go. — Miałem was przetransportować do Verden, do zamku Nastrog! — zaryczał Struycken. - Na rozkaz pana de Rideaux! — Dziękuję. Co czekało na mnie w Nastrogu? — Śledztwo… — O co miano pytać? — O wydarzenia na Thanedd! Błagam, rozwiążcie mnie! Powiem wszystko! — To oczywiste, że powiesz — westchnął elf, przeciągając się. - Zwłaszcza, że początek już mamy za sobą, a początek jest w takich sprawach najtrudniejszy. Kontynuuj. — Miałem rozkaz zmusić was do wyznania, gdzie ukrywają się Vilgefortz i Rience! I Cahir Mawr Dyffryn, syn Ceallacha! — Zabawne — Zastawia się na mnie pułapkę, by pytać o Vilgefortza i Rience'a? A coż ja mogę wiedzieć o nich? Co może mnie z nimi łączyć? A z Cahirem sprawa jest jeszcze zabawniejsza. Tego odesłałem wam przecież, tak jak sobie życzyliście. W pętach. Czyżby przesyłka do was nie dotarła? — Wymordowano oddział wysłany na ustalone miejsce spotkania… Cahira nie było wśrod zabitych… — Aha. A pan Vattier de Rideaux nabrał podejrzeń? Ale miast po prostu wysłać do komanda kolejnego emisariusza i poprosić o wyjaśnienia, od razu zastawia na mnie zasadzkę. Rozkazuje zawlec mnie do Nastroga i przesłuchiwać. W sprawie wydarzeń na Thanedd. Szpieg milczał. — Nie zrozumiałeś? - elf pochylił nad nim swą straszną twarz. - To było pytanie. Brzmiało: o co idzie? — Nie wiem… Tego nie wiem, klnę się… Faoiltiama skinął ręką, wskazał. Struycken ryczał, ciskał się, zaklinał na Wielkie Słońce, zapewniał o swej niewiedzy, płakał, miotał głową i pluł syropem, ktorym grubo wymazano mu twarz. Dopiero niesiony przez czterech Scoia'tael w stronę mrowiska zdecydował się mowić. Choć konsekwencje mogły być straszniejsze niż mrowki. — Panie… Jeśli ktoś się o tym dowie, to zginąłem… Ale wyznam wam… Widziałem sekretne rozkazy. Podsłuchałem… Powiem wszystko… — To oczywiste — kiwnął głową elf. - Rekord w mrowisku wynoszący godzinę i czterdzieści minut, należał do pewnego oficera z oddziałow specjalnych krola Demawenda. Ale i on w końcu mowił. No, zaczynaj. Szybko, składnie i konkretnie. — Cesarz jest pewien, że na Thanedd zdradzono go. Zdrajcą jest Vilgefortz z Roggeveen, czarodziej. I jego pomocnik, zwący się Rience. A przede wszystkim Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach. Vattier… Pan Vattier nie jest pewien, czy i wyście nie maczali palcow w tej zdradzie, choćby nieświadomie… Dlatego rozkazał was ująć i cichcem dostarczyć do Nastroga… Panie Faoiltiama, ja dwadzieścia lat pracuję w wywiadzie… Vattier de Rideaux to moj trzeci szef… — Składniej, proszę. I przestań się trząść. Jeśli będziesz ze mną szczery, masz szansę posłużyć jeszcze kilku szefom. — Choć utrzymywano to w najgłębszej tajemnicy, ale ja wiedziałem… Wiedziałem, kogo Vilgefortz i Cahir mieli schwytać na wyspie. I wychodziło na to, że się im udało. Bo do Loc Grim przywieziono tę… Jak jej tam… No, krolewnę z Cintry. Tom myślał, że sukces, że Cahir i Rience zostaną baronami, a ten czarodziej hrabią co najmniej… A zamiast tego cesarz wezwał Puszczyka. Znaczy, pana Skellena, i pana Vattiera, rozkazał schwytać Cahira… I Rience'a, i Vilgefortza… Wszyscy, ktorzy mogli coś o Thanedd wiedzieć i o tej sprawie, mieli być kładzeni na tortury… I wy też… Nietrudno było się domyślić… No… Że była zdrada. Że do Loc Grim przywieziono fałszywą krolewnę… Szpieg zdyszał się, nerwowo łapał powietrze ustami zalepionymi klonowym syropem. — Rozwiążcie go — skomenderowal swym Wiewiorkom Faoiltiama. - I niech sobie umyje twarz. Rozkaz wykonano bezzwłocznie. Po chwili organizator nieudanej zasadzki stał już z opuszczoną głową przed te gendamym przywodcą Scoia'tael. Faoiltiama przyglądał mu się obojętnie. — Wytrząśnij skrupulatnie syrop z uszu — powiedział wreszcie. - Nadstaw ich i wytęż pamięć, jak przystoi szpiegowi z wieloletnią praktyką. Dam dowod mojej lojalności wobec cesarza, zdam pełną relację o interesujących was sprawach. Ty zaś wszystko, słowo w słowo, powtorzysz Vattierowi de Rideaux. Agent skwapliwie pokiwał głową. — W połowie Blathe, czyli według waszej rachuby na początku czerwca — zaczął elf — nawiązała ze mną kontakt Enid an Gleanna, czarodziejka, znana jako Francesca Findabair. Z jej polecenia przybył wkrotce do mojego komanda niejaki Rience, podobno totumfacki Vilgefortza z Roggeveen, też magika. W najgłębszej tajemnicy opracowany został plan akcji, mającej na celu wyeliminowanie pewnej liczby czarodziejow podczas zjazdu na wyspie Thanedd. Plan został mi przedstawiony jako akcja mająca pełne poparcie cesarza Emhyra, Vattiera de Rideaux i Stefana Skellena, inaczej nie zgodziłbym się wspołpracować z Dh'oine, czarodziejami czy nie, bo za wiele widziałem w życiu prowokacji. Zaangażowanie cesarstwa w tę aferę potwierdziło przybycie na przylądek Bremerroord i statku, ktory przywiozł Cahira, syna Ceallacha, zaopatrzonego w specjalne pełnomocnictwa i rozkazy. Zgodnie z tymi rozkazami wyłoniłem z komanda specjalną grupę, ktora miała podlegać wyłącznie Cahirowi. Wiedziałem, że grupa ma za zadanie schwytać i uprowadzić z wyspy… pewną osobę. — Na Thanedd — podjął po chwili Faoiltiama — popłynęliśmy statkiem, ktorym przybył Cahir. Rience miał amulety, za pomocą ktorych okrył statek czarodziejską mgłą. Wpłynęliśmy do pieczary pod wyspą. Stamtąd dostaliśmy się do podziemi pod Garstangiem. — Już w podziemiach wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, Rience odebrał jakieś sygnały telepatyczne od Vilgefortza. Wiedzieliśmy, że przyjdzie nam z marszu wejść do toczącej się walki. Byliśmy gotowi. I dobrze, bo od razu po wyjściu z lochow wpadliśmy w piekło. Elf silnie skrzywił pokaleczoną twarz, zupełnie jakby wpomnienie sprawiło mu bol. — Po początkowych sukcesach sprawy zaczęły się komplikować. Nie udało się nam wyeliminować wszystkich krolewskich czarodziejow, mieliśmy duże straty. Śmierć poniosło rownież kilku magow, ktorzy byli w spisku, inni po kolei zaczęli ratować skorę i teleportować się. W pewnym momencie znikł Vilgefortz, potem znikł Rience, a wkrotce po nich Enid an Gleanna. To ostatnie zniknięcie uznałem za ostateczny sygnał do odwrotu. Nie wydawałem jednak rozkazu, czekałem na powrot Cahira i jego grupy, ktora zaraz na początku akcji ruszyła, by wykonać swoją misję. Ponieważ nie wracali, zaczęliśmy ich szukać. — Z grupy — Faoiltiarna spojrzał w oczy nilfgaardzkiego szpiega — nie ocalał nikt, wszyscy zostali wysieczeni w bestialski sposob. Cahira znaleźliśmy na schodach prowadzących do Tor Lara, wieży, ktora w czasie walki eksplodowała i rozsypała się w gruzy. Był ranny i bez przytomności, oczywiste było, że zleconej mu misji nie wykonał. Obiektu owej misji w okolicy nie było ni śladu, a z dołu, od Aretuzy i Loxii, sypali się już krolewscy. Wiedziałem, że Cahir żadną miarą nie może wpaść im w ręce, bo byłby dowodem na czynny udział Nilfgaardu w akcji. Zabraliśmy go i uciekliśmy do podziemi, do kawerny. Wsiedliśmy na statek i odpłynęliśmy. Z komanda zostało nas dwunastu, w większości rannych. — Wiatr nam sprzyjał. Wyładowaliśmy na zachod od Hirundum, ukryliśmy się w lasach. Cahir probował drzeć na sobie bandaże, wykrzykiwał coś o szalonej pannie o zielonych oczach, o Lwiątku z Cintry, o wiedźminie, ktory wyrżnął jego grupę, o Wieży Mewy i o czarodzieju, ktory latał jak ptak. Domagał się konia, rozkazywał wracać na wyspę, powoływał na cesarskie rozkazy, co w danej sytuacji musiałem uznać za bredzenie szaleńca. W Aedirn, jak wiedzieliśmy, wrzała już wojna, za ważniejsze uznawałem szybkie odtworzenie zdziesiątkowanego komanda i wznowienie walki z Dh'oine. Cahir wciąż był z nami, gdy w skrzynce kontaktowej znalazłem tamten wasz sekretny rozkaz. Byłem zdumiony. Choć Cahir ewidentnie nie wykonał misji, nic nie wskazywało, by był winny zdrady. Ale nie deliberowałem długo, uznałem, że to wasza sprawa i sami powinniście ją wyjaśniać. Cahir, gdy go wiązano, nie stawiał oporu, był spokojny i zrezygnowany. Rozkazałem wsadzić go do drewnianej trumny i przy pomocy znajomego hayefft dostarczyć we wskazane w liście miejsce. Nie byłem, przyznaję to, skłonny do uszczuplenia komanda o eskortę. Nie wiem, kto wymordował waszych ludzi w miejscu spotkania. A o tym, gdzie to jest, wiedziałem wyłącznie ja. Jeśli więc nie odpowiada wam wersja całkiem przypadkowej zagłady waszego oddziału, to zdrajcy szukajcie u siebie, bo oprocz mnie tylko wy znaliście termin i miejsce. Faoiltiarna wstał. — To wszystko. Wszystkie powyższe informacje są prawdziwe. W lochach Nastroga nie dostarczyłbym wam ich więcej. Kłamstwa i konfabulacje, ktorymi, być może, probowałbym zadowolić śledczego i oprawcow, zaszkodziłyby wam raczej, niż pomogły. Niczego więcej nie wiem, w szczegolności nie znam miejsca pobytu Vilgefortza i Rience'a, nie wiem też, czy słusznie podejrzewacie ich o zdradę. Oświadczam też dobitnie, że nic nie wiem o krolewnie z Cintry, ani prawdziwej, ani fałszywej. Powiedziałem wszystko, co wiedziałem. Liczę, że pan de Rideaux ani Stefan Skellen nie zechcą już zastawiać na mnie zasadzek. Dh'oine od dawna probują mnie schwytać lub zabić, nabrałem tedy zwyczaju bezwzględnego eksterminowania wszystkich zasadzkowiczow. W przyszłości rownież nie będę dociekał, czy ktoryś z zasadzkowiczow nie jest przypadkiem podwładnym Vattiera lub Skellena. Nie będę miał na takie dociekanie ani czasu, ani ochoty. Czy wyrażam się jasno? Struycken kiwnął głową, przełknął ślinę. — Bierz więc konia, szpiegu, i wynoś się z moich lasow. ***** — Znaczy, katu cię w tej trumnie wieźli — mruknęła, Milva. - Nynie pojmuję, choć też nie ze wszystkim. Czemuś to miast utaić się gdzie, za wiedźminem jedziesz? On na ciebie zawzięty okrutnie… Dwa razy życie ci darował… — Trzy razy. — Dwa widziałam. Choć to nie ty wiedźminowi gnaty na Thanedd poprzetrącałeś, jakem zrazu myślała, nie wiem, zali ci bezpiecznie znowu pod miecz mu leźć. Ja tam wiele z waszych waśni nie rozumiem, ale mnie przecie zratowaieś i dobrze ci jakoś z oczu patrzy… Tedy rzeknę ci, Cahir, krotko: gdy Wiedźmin wspomina tych, ktorzy jego Ciri do Nilfgaardu porwali, to zębami zgrzyta, aż iskry lecą. A gdybyś na niego napluł, ślina zasyczy. — Ciri — powtorzył. - Ładnie ją nazywa. — Nie wiedziałeś? — Nie. Przy mnie zawsze mowiono na nią Cirilla albo Lwiątko z Cintry… A gdy była ze mną… Bo kiedyś była… Nie odezwała się do mnie ani słowem. Chociaż uratowałem jej życie. — Czart jeden chyba zdoła pojąć to wszystko — pokręciła głową. - Powikłane te wasze losy, Cahir, posuplone a poplątane. Nie na moją głowę. — A ty jak masz na imię? - spytał nagle. — Milva… Maria Barring. Ale mow: Milva. — Wiedźmin zmierza w złym kierunku, Milva — powiedział po chwili. - Ciri nie ma w Nilfgaardzie. Nie do Nilfgaardu ją porwano. Jeżeli w ogole ją porwano. — Jakże to? — To długa historia. ***** — Na Wielkie Słońce — Fringilla, stając w progu, przechyliła głowę i ze zdziwieniem przyjrzała się przyjaciołce. — Coś ty zrobiła z włosami, Assire? — Umyłam — odrzekła sucho Assire var Anahid. - I ufryzowałam. Wejdź, proszę, siadaj. Zejdź z fotela, Merlin. Psik! Czarodziejka usiadła na niechętnie zwolnionym przez czarnego kota miejscu, nie przestając przyglądać się fryzurze przyjaciołki. — Przestań się dziwować — Assire dotknęła dłonią puszystych i lśniących lokow. - Postanowiłam odmienić się nieco. Zresztą, wzięłam przykład z ciebie. — Mnie — zachichotała Fringilla Vigo — zawsze uważano za dziwaczkę i buntowniczkę. Ale gdy ciebie zobaczę w akademii lub na dworze… — Nie bywam na dworze — ucięła Assire. - A akademia będzie musiała się przyzwyczaić. Mamy trzynasty wiek Najwyższa pora na zerwanie z przesądem, że dbałość o wygląd zewnętrzny dowodzi u magiczki płochości i miałkości umysłu. — Paznokcie też — Fringilla lekko zmrużyła zielone oczy, ktorym nigdy nic nie uchodziło. - Nie poznaję cię, moja droga. — Proste zaklęcie — odrzekła chłodno czarodziejka — powinno ci wystarczyć do stwierdzenia, że to ja, a nie żaden doppelgfinger. Rzuć taki czar, jeśli musisz. A potem przejdź do tego, o co cię prosiłam. Fringilla Vigo pogłaskała kota, ktory ocierał się o jej łydkę, mrucząc i prężąc grzbiet, udając, że to gest sympatii, a nie zawoalowana sugestia, by czarnowłosa czarodziejka wyniosła się z fotela. — Ciebie zaś — powiedziała, nie podnosząc głowy — prosił seneszal Ceallach aep Gryffyd, prawda? — Prawda — potwierdziła ściszonym głosem Assire — Ceallach odwiedził mnie, zrozpaczony, prosił o pomoc o wstawiennictwo, o ratunek dla syna, ktorego Emhyr rozkazał schwytać, poddać torturom i stracić. Do kogo miał się zwrocić, jeśli nie do powinowatej? Mawr, małżonka Ceallacha, matka Cahira, to moja siostrzenica, najmłodsza corka mojej rodzonej siostry. Pomimo tego niczego mu nie obiecałam. Bo nic nie mogę zrobić w tej sprawie. Niedawno miały miejsce okoliczności, ktore nie pozwalają mi ściągać na siebie uwagi. Wyjaśnię ci to. Ale po wysłuchaniu informacji, o ktorych zebranie cię prosiłam. Fringilla Vigo ukradkiem odetchnęła z ulgą. Bała się, że przyjaciołka zechce jednak angażować się w śmierdzącą szafotem sprawę Cahira, syna Ceallacha. I że ją poprosi o pomoc, ktorej ona nie mogłaby odmowić. — Około polowy lipca — zaczęła — cały zebrany w Loc Oma dwor miał okazję podziwiać piętnastoletnią dziewczynę, rzekomo księżniczkę Cintry, ktorą zresztą Emhyr w czasie audiencji uparcie tytułował krolową i traktował tak łaskawie, że nawet rozeszły się plotki o rychłym małżeństwie. — Słyszałam — Assire pogłaskała kota, ktory zniechęcił się Fringillą i właśnie probował dokonać aneksji jej własnego fotela. - Nadal mowi się o tym niewątpliwie politycznym mariażu. — Ale ciszej i nie tak często. Bo Cintryjka została wywieziona do Dam Rowan. W Dam Rowan, jak wiesz, często trzyma się więźniow stanu. Kandydatki na cesarzowe znacznie rzadziej. Assire nie skomentowała. Czekała cierpliwie, przyglądając się swym niedawno wyrownanym i polakierowanym paznokciom. — Niewątpliwie pamiętasz — podjęła Fringilla Vigo — jak trzy lata temu Emhyr wezwał nas wszystkich i rozkazał ustalić miejsce pobytu pewnej osoby. Na terenie Połnocnych Krolestw. Niewątpliwie pamiętasz, jak wściekł się, gdy nam się nie udało. Albricha, ktory wyjaśnił, że na taką odleglość nie da się sondować, nie wspominając już o przebijaniu ekranow, zwymyślał od ostatnich. A teraz słuchaj. Tydzień po słynnej audiencji w Loc Grim, gdy świętowano Wiktorię odniesioną pod Aldersbergiem, Emhyr dostrzegł na sali zamkowej Albricha i mnie. I zaszczycił nas rozmową. Sens jego wypowiedzi, niewiele trywializując, był taki: "Jesteście darmozjady, indolenci i lenie. Wasze kuglarskie sztuczki kosztują mnie majątek, a pożytku z nich żadnego. Zadanie, ktoremu nie podołała cała wasza pożałowania godna akademia, zwykły astrolog wykonał w cztery dni. Assire var Anahid parsknęła lekceważąco, nie przestając głaskać kota. — Bez trudu dowiedziałam się — ciągnęła Fringillą Vigo — że owym astrologiem cudotworcą byt nie kto inny, a osławiony Xarthisius. — Poszukiwaną była tedy owa Cintryjka, kandydatka na cesarzową. Xarthisius ją odnalazł. I co? Mianowano go sekretarzem stanu? Szefem Departamentu Spraw Niewykonalnych? — Nie. Wtrącono go do lochu już po tygodniu. — Obawiam się, że nie rozumiem, co to ma wspolnego z Cahirem, synem Ceallacha. — Cierpliwości. Pozwol mi zachować kolejność. To konieczne. — Wybacz. Słucham. — Pamiętasz, co dał nam Emhyr, gdyśmy trzy lata temu zabierali się do poszukiwań? — Kosmyk włosow. — Zgadza się — Fringillą sięgnęła do kaletki. - Ten oto. Jaśniutkie włosy należące do sześcioletniej dziewczynki. Zachowałam resztkę. A warto, byś wiedziała, że opiekę nad izolowaną w Darn Rowan cintryjską księżniczką sprawuje Stella Congreye, hrabina Liddertal. Stelli zdarzyło się niegdyś zaciągnąć u mnie kilka długow wdzięczności, dlatego też bez problemow weszłam w posiadanie drugiego kosmyka włosow. O, tego oto. Nieco ciemniejsze, ale włosy ciemnieją z wiekiem. Tym niemniej, kosmyki, należą do dwoch całkowicie rożnych osob. Zbadałam, nie ma pod tym względem wątpliwości. — Domyślałam się podobnej w typie rewelacji — przyznała Assire var Anahid — gdy tylko usłyszałam, że Cintryjkę odizolowano w Dam Rowan. Astrolog albo pokpił sprawę, albo dał się wciągnąć do spisku mającego na celu dostarczenie Emhyrowi fałszywej osoby. Spisku, ktory Cahira aep Ceallach będzie kosztował głowę. Dziękuję, Fringilla. Wszystko jasne. — Nie wszystko — pokręciła czarną głowką czarodziejka. - Po pierwsze, to nie Xarthisius odnalazł Cintryjkę, nie on sprowadził ją do Loc Grim. Astrolog rozpoczął horoskopy i astromancję już po tym, gdy Emhyr zorientował się, że dostarczono mu fałszywą księżniczkę i rozpoczął intensywne poszukiwania prawdziwej. A do lochu, stary błazen, powędrował za zwykły błąd w sztuce lub szalbierstwo. Określił bowiem, jak udało mi się ustalić, miejsce pobytu poszukiwanej osoby z tolerancją radiusa rzędu sto mil. A terenem tym okazała się pustynia, dzikie pustkowie gdzieś aż za masywem Tir Tochair, za źrodłami Veldy. Stefan Skellen, ktorego tam posiano, znalazł wyłącznie skorpiony i sępy. — Nie spodziewałabym się więcej po tym Xarthisiusie. Ale na los Cahira nie będzie to miało wpływu, Emhyr jest zapalczywy, ale nikogo nie skazuje na tortury i śmierć ot, tak sobie, bezpodstawnie. Ktoś, jak sama powiedziałaś, sprawił, że do Loc Grim dotarła księżniczka fałszywa miast prawdziwej. Ktoś postarał się o sobowtora. A więc spisek był, a Cahir dał się weń wmieszać. Nie wykluczam, że nieświadomie. Że posłużono się nim. — Gdyby tak było, posłużono by się nim do końca. Osobiście przywiozłby sobowtora Emhyrowi. A Cahir zniknął bez śladu. Dlaczego? Przecież jego zniknięcie musiało obudzić podejrzenia. Czy mogł się spodziewać, że Emhyr rozpozna oszustwo na pierwszy rzut oka? Bo przecież rozpoznał. Zawsze by rozpoznał, bo przecież miał… — Kosmyk włosow — przerwała Assire. - Kosmyk włosow sześcioletniej dziewczynki. Fringilla, tej dziewczynki Emhyr nie szuka od trzech lat, ale o wiele dłużej. Wygląda na to, że Cahir dał się wciągnąć w coś bardzo paskudnego, w coś, co zaczęło się, gdy on jeszcze jeździł na udającym konia patyku. Hmm… Zostaw mi te kosmyki włosow. Chciałabym oba dokładnie zbadać. Fringilla Vigo wolno pokiwała głową, zmrużyła zielone oczy. — Zostawię. Ale bądź ostrożna, Assire. Nie wplątuj się w paskudne sprawy. Bo to może ściągnąć na ciebie uwagę. A na początku rozmowy napomknęłaś, że ci to nie na rękę. I przyrzekłaś wyjawić powody. Assire var Anahid wstała, podeszła do okna, wpatrzyła się w połyskujące w zachodzącym słońcu dachy baszt i pinakli Nilfgaardu, stolicy cesarstwa, zwanej Miastem Złotych Wież. — Powiedziałaś kiedyś, a ja zapamiętałam — rzekła, nie odwracając się — że magii nie powinny dzielić żadne granice. Że dobro magii powinno być dobrem najwyższym, stojącym ponad wszelkiego typu podziałami. Że przydałoby się coś w rodzaju… sekretnej organizacji… Coś w rodzaju konwentu lub loży… — Jestem gotowa — przerwała kilkusekundowe milczenie Fringilla Vigo, nilfgaardzka czarodziejka. - Jestem zdecydowana i gotowa przystąpić. Dziękuję za zaufanfe i za wyrożnienie. Kiedy i gdzie odbędzie się zebranie owej loży, moja pełna zagadek i tajemnic przyjaciołko? Assire var Anahid, nilfgaardzka czarodziejka, odwinęła się. Na jej ustach igrał cień uśmiechu. — Wkrotce — powiedziała. - Zaraz wszystko ci wyjaśnię. Ale przedtem, bym nie zapomniała… Daj mi adres twojej modystki, Fringilla. ***** — Ni jednego ognia — szepnęła Milva wpatrzona w ciemny brzeg za lśniącą w świetle księżyca rzeką. - Ni żywego ducha tam nie ma, widzi mi się. W obozie było ze dwie setki zbiegow. Żaden głowy nie uniosł? — Jeśli cesarscy przeważyli, popędzili wszystkich w niewolę — odszepnąl Cahir. - Jeśli zwyciężyli wasi, zabrali ich, odchodząc. Podeszli bliżej brzegu, do zarastających bagno trzcin. Milva nadepnęła na coś i odskoczyła, tłumiąc krzyk, na widok wyłaniającej się z błota zesztywniałej, pokrytej pijawkami ręki. — To tylko trup — mruknął Cahir, chwytając ją za ramię. - Nasz. Daeriańczyk. — Kto? — Siodma daerlańska brygada kawalerii. Srebrny skorpion na rękawie… — Bogowie — wzdrygnęła się gwałtownie dziewczyna, ściskając łuk w spoconej pięści. - Słyszałeś ten głos? Co to było? — Wilk. — Albo ghul… Albo inny potępieniec. Tam, w obozie, też moc trupow musi leżeć… Zaraza, nie pojdę w nocy na tamten brzeg! — Zaczekamy do świtu… Milva? Co tu tak dziwnie… — Regis… — łuczniczka stłumiła krzyk, węsząc zapach piołunu, szałwii, kolendry i anyżku. - Regis? To ty? — Ja — cyrulik bezszelestnie wyłonił się z mroku, — Martwiłem się o ciebie. Nie jesteś sama, jak widzę. — Ano, dobrze widzisz — Milva puściła ramię Cahira, ktory już dobywał miecza. - Ja nie sama i on już też nie sam. Ale to długa historia, jak niektorzy mowią. Regis, co z wiedźminem? Z Jaskrem? Z resztą? Wiesz, co się z nimi stało? — Wiem. Macie konie? — Mamy. W łozie ukryte… — Ruszajmy więc na południe, z biegiem Chotli. Bez zwłoki. Przed połnocą musimy być pod Armerią. — Co z wiedźminem i poetą? Żyją? — Żyją. Ale mają kłopoty. — Jakie? — To długa historia. ***** Jaskier zastękał, usiłując obrocić się i przybrać choćby odrobinę tylko wygodniejszą pozycję. Było to jednak zadanie niewykonalne dla kogoś, kto leżał w stercie zapadających się wiorow i trocin i był skrępowany sznurami jak przygotowana do wędzenia szynka. — Nie powiesili nas od razu — stęknął. - W tym nadzieja. W tym cała nasza nadzieja… — Dałbyś spokoj — Wiedźmin leżał spokojnie, patrząc na księżyc widoczny przez dziurę w dachu drewutni. - Wiesz, dlaczego Vissegerd nie powiesił nas od razu? Bo mamy być straceni publicznie, o świcie, gdy cały korpus zbierze się do wymarszu. W celach propagandowych. Jaskier zamilkł. Geralt słyszał, jak sapie z przejęciem. — Ty jeszcze masz szansę się wymigać — powiedział, by go uspokoić. - Na mnie Vissegerd chce zwyczajnie wywrzeć prywatną zemstę, do ciebie nic nie ma. Twoj znajomy hrabia wyciągnie cię z opresji, zobaczysz. — Gowno — odrzekł bard, ku zdziwieniu wiedźmina spokojnie i całkiem rozsądnie. - Gowno, gowno, gowno. Nie traktuj mnie jak dziecka. Po pierwsze, do celow propagandowych lepsi są dwaj wisielcy niż jeden. Po drugie, nie zostawia się przy życiu świadka prywatnej zemsty. Nie, bracie, zadyndamy obydwaj. — Przestań, Jaskier. Leż cicho i obmyślaj fortele. — Jakie fortele, do cholery? — Byle jakie. Gadanina poety przeszkadzała wiedźminowi zebrać myśli, a myślał intensywnie. W każdej chwili oczekiwał, że do drewutni wpadną ludzie z temersidego wywiadu wojskowego, ktorzy niewątpliwie byli w korpusie Vissegerda. Wywiad z pewnością miałby ochotę popytać go o rożne szczegoły dotyczące wydarzeń w Garstangu na wyspie Thanedd. Geralt nie znał prawie żadnych szczegołow, wiedział jednak, że nim agenci w to uwierzą, będzie już bardzo, bardzo chory. Cała jego nadzieja kryła się w tym, że zaślepiony żądzą zemsty Vissegerd nie rozgłosił o jego ujęciu. Wywiad mogłby chcieć wyrwać jeńcow ze szponow rozwścieczonego marszałka, by zabrać ich do kwatery głownej. Dokładniej, zabrać do kwatery głownej to, co z jeńcow zostanie po pierwszych przesłuchaniach. Tymczasem poeta wymyślił fortel. — Geralt! Udajmy, że coś ważnego wiemy. Że naprawdę jesteśmy szpiegami albo coś w tym stylu. Wtedy… — Zlituj się. Jaskier. — Możemy też sprobować przekupić straże. Mam ukryte pieniądze. Dublony, wszyte w podszewkę buta. Na czarną godzinę… Zawołamy strażnikow… — A oni odbiorą ci wszystko i jeszcze dokopią. Poeta zaburczał niechętnie, ale zamilkł. Z majdanu dolatywały ich okrzyki, tupot koni i, co najgorsze, zapach żołnierskiej grochowki, za miskę ktorej w tej chwili Geralt oddałby wszystkie sterlety i trufle świata. Stojący przed szopą wartownicy gadali leniwie, rechotali, od czasu do czasu przeciągle charcząc i spluwając. Wartownicy byli żołnierzami zawodowymi, dawało się to poznać po zadziwiającej umiejętności porozumiewania się za pomocą zdań złożonych wyłącznie z zaimkow i obrzydliwych plugastw. — Geralt? — Czego? — Ciekawe, co stało się z Milvą… Z Zoltanem, Percivalem, Regisem… Nie widziałeś ich? — Nie. Wcale nie wykluczam, że w czasie potyczki zarąbali ich albo stratowali końmi. Tam, w obozie, trup na trupie leżał. — Nie wierzę — oświadczył Jaskier twardo i z nadzieją w głosie. - Nie wierzę, by tacy spryciarze jak Zoltan, Percival… Albo Milva… — Przestań się łudzić. Jeśli nawet przeżyli, nie pomogą nam. — Dlaczego? — Z trzech powodow. Po pierwsze, mają własne kłopoty. Po drugie, leżymy związani w szopie stojącej w centrum obozu kilkutysięcznego korpusu. — A trzeci powod? Mowiłeś o trzech. — Po trzecie — odrzekł zmęczonym głosem — limit cudow na ten miesiąc wyczerpało spotkanie baby z Kernow z jej zaginionym mężem. ***** — Tam — cyrulik wskazał pałające punkciki biwakowych ogni. - Tam jest fort Armeria, aktualnie oboz forpoczty wojsk temerskich skoncentrowanych pod Mayeną. — Tam wiedźmina i Jaskra więżą? - Milva stanęła w strzemionach. - Ha, tedy kiepsko… Tam hurma zbrojnego luda musi być, a i straże dookoła. Nielekko będzie się tamoj przekraść. — Nie będziecie musieli — odrzekł Regis, zsiadając z Pegaza, Wałach parsknął przeciągle, odwrocił łeb, wyraźnie zdegustowany wiercącym w nosie, ziołowym zapachem cyrulika. — Nie będziecie musieli się podkradać — powtorzył. - Ja sam to załatwię. Wy zaczekacie z końmi tam, gdzie błyszczy rzeka, widzicie? Poniżej najjaśniejszej gwiazdy Siedmiu Koz. Tam Chotla wpada do Iny. Gdy wyciągnę wiedźmina z tarapatow, skieruję go w tamtą stronę. Tam się spotkacie. — Wielce zadufany — mruknął Cahir do Milvy, gdy zsiadając znaleźli się blisko siebie. - Sam, bez niczyjej pomocy będzie z tarapatow wyciągał, słyszałaś? Kto to jest? — Iście, nie wiem — odmruknęła Milva. - Względem zaś wyciągania, to ja mu wierzę. Wczoraj na mych oczach gołą dłonią wyciągnął rozpaloną podkowę z węgli… — Czarodziej? — Nie — zaprzeczył zza Pegaza Regis, dając dowod nieprzeciętnie czułego słuchu. - Czy to zresztą takie ważne, kto? Ciebie wszakże nie pytam o personalia. — Jestem Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach. — Dziękuję i pełen jestem podziwu — w głosie cyrulika zabrzmiała leciutka nutka szyderstwa. - Prawie nie znać nilfgaardzkiego akcentu w nilfgaardzkim nazwisku. — Nie jestem… — Dość! - ucięła Milva. - Nie czas spierać się i mitrężyć. Regis, Wiedźmin czeka na ratunek. — Nie przed połnocą — rzekł zimno cyrulik, patrząc na księżyc. - Mamy tedy chwilę czasu na rozmowę. Kim jest ten człowiek, Milvo? — Ten człowiek — łuczniczka, rozgniewana nieco, ujęła się za Cahirem — wybawił mnie od złej przygody. Ten człowiek rzeknie wiedźminowi, gdy go spotka, że w złą stronę zmierza. Ciri nie ma w Nilfgaardzie. — Faktycznie, rewelacja — głos cyrulika złagodniał. - A jakie jest jej źrodło, szanowny Cahirze, synu Ceallacha? — To długa historia. ***** Jaskier od dłuższego czasu nie odzywał się, gdy jeden z postawionych na warcie żołnierzy przerwał nagle przemowę w poł przekleństwa, drugi charknął, a może jęknął. Geralt wiedział, że było trzech, wytężył więc słuch, ale trzeci żołnierz nie wydał z siebie nawet najmniejszego, odgłosu. Czekał, wstrzymując oddech, ale tym, co dobiegło po chwili jego uszu, nie był skrzyp otwieranych przez wybawcow drzwi szopy. Bynajmniej. Usłyszał rowne, ciche, wielogłosowe chrapanie. Wartownicy zwyczajnie pospali się na służbie. Odetchnął, zaklął bezgłośnie i już miał zamiar ponownie pogrążyć się w myślach o Yennefer, gdy wiedźmiński medalion na jego szyi zadrgał nagle silnie, a w nozdrza uderzył zapach piołunu, bazylii, kolendry, szałwii i anyżku. I diabli wiedzą czego jeszcze. — Regis? — szepnął z niedowierzaniem, bezskutecznie usiłując unieść głowę z wiorow. — Regis — odszepnął Jaskier, poruszając się i szeleszcząc. - Nikt inny tak nie śmierdzi… Gdzie jesteś? Nie widzę cię… — Ciszej. Medalion przestał drgać, Geralt usłyszał pełne ulgi westchnienie poety, a zaraz potem posykiwanie ostrza, tnącego powroz. Po chwili Jaskier stękał już z bolu spowodowanego powracającym krążeniem, tłumiąc stękanie wsadzoną między zęby pięścią. — Geralt — niewyraźny, chwiejący się cień cyrulika pojawił się przy nim, bezzwłocznie zabierając się do cięcia więzow. - Przez warty obozowe musicie przedrzeć się sami. Kierujcie się na wschod, na najjaśniejszą gwiazdę Siedmiu Koz. Prosto do Iny. Tam czeka na was Milva z końmi. — Pomoż mi wstać… Postał najpierw na jednej, potem na drugiej nodze, gryząc pięść. Krążenie Jaskra już zdążyło wrocić do normy. Wiedźmin po chwili rownież był sprawny. — Jak wyjdziemy? — spytał nagle poeta. - Wartownicy przy drzwiach chrapią, ale mogą… — Nie mogą — przerwał szeptem Regis. - Ale wychodząc uważajcie. Księżyc w pełni, na majdanie jasno od ogni. Mimo nocnej pory w całym obozie ruch, ale to i lepiej. Rontom znudziło się już okrzykiwać. Wychodźcie. Powodzenia. — A ty? — O mnie się nie martwcie. Nie czekajcie na mnie i nie oglądajcie się. — Ale… — Jaskier — syknął Wiedźmin. - Masz się o niego nie martwić, słyszałeś? — Wychodźcie — powtorzył Regis. - Powodzenia. Bo zobaczenia, Geralt. Wiedźmin odwrocił się. — Dziękuję ci za ratunek — powiedział. - Ale lepiej, gdybyśmy się już nigdy nie spotkali. Rozumiesz mnie? — W pełni. Nie traćcie czasu. Wartownicy spali w malowniczych pozach, pochrapując i pomlaskując. Żaden nawet nie drgnął, gdy Geralt i Jaskier wyślizgiwali się przez uchylone drzwi. Żaden nie zareagował, gdy Wiedźmin bezceremonialnie ściągał z dwoch grube samodziałowe płaszcze. — To nie jest zwykły sen — szepnął Jaskier. — Pewnie, że nie — Geralt, ukryty w mroku pod cieniem szopy, rozglądał się po majdanie. — Rozumiem — westchnął poeta. - Regis to czarodziej? — Nie. To nie czarodziej. — Wyciągnął z żaru podkowę. Uśpił strażnikow… — Przestań gadać i skup się. Jeszcze nie jesteśmy, na wolności. Owiń się płaszczem i ruszamy przez majdan. Gdyby nas ktoś zatrzymał, udajemy żołnierzy. — Dobra. W razie czego powiem… — Udajemy głupich żołnierzy. Idziemy. Przecięli majdan, trzymając się z dala od żołdakow skupionych przy płonących maźnicach i biwakowych ogniskach. Po majdanie tu i tam snuli się ludzie, dwoch więcej nie rzucało się tedy w oczy. Nie wzbudzili niczyich podejrzeń, nikt ich nie okrzyknął ani nie zatrzymał. Szybko i bez kłopotow wyszli za palisadę. Wszystko szło tak gładko, że aż za gładko. Geralt zrobił się niespokojny, albowiem instynktownie wyczuwał zągrożenie, a uczucie to w miarę oddalania się od centrum obozu rosło, miast maleć. Powtarzał sobie, że nie ma w tym nic dziwnego — w środku ruchliwego nawet noc zgrupowania nie zwracali uwagi, groził im wyłącznie alarm, gdyby ktoś zauważył uśpionych przy drzwiach drewutni wartownikow. Teraz natomiast zbliżali się do perymetru, na ktorym posterunki siłą rzeczy musiały być czujne. To, ze szli od strony obozu, nie mogło im pomoc Wiedźmin pamiętał o szerzącej się w korpusie Vissegerda, pladze dezercji i był pewien, że straże miały rozkaz pilnie baczyć na takich, ktorzy chcieliby oboz opuścić. Księżyc dawał dość blasku, by Jaskier nie musiał iść po omacku. Wiedźmin w takim świetle widział rownie dobrze jak w dzień, dzięki czemu udało im się ominąć dwie widety i przeczekać w krzakach przejazd konnego patrolu. Tuż przed sobą mieli ciemną olszynkę, zdającą się leżeć już poza pierścieniem posterunkow. Wszystko szło gładko. Za gładko. Zgubiła ich nieznajomość wojskowych zwyczajow. Niska i mroczna kępa olszyn nęciła, bo dawała ukrycie. Ale jak świat światem, bywali wojacy, gdy przychodziło im pełnić służbę wartowniczą, zalegali w krzakach, skąd ci, ktorzy akurat nie spali, mogli mieć baczenie zarowno na nieprzyjaciela, jak i na własnych upierdliwych oficerow, gdyby tym ostatnim zachciało się przyjść z niespodziewaną kontrolą. — Ledwie Geralt i Jaskier podeszli do olszynki, gdy wyrosły przed nimi sylwetki. I ostrza sulic. — Hasło? — Cintra! — wypalił bez wahania Jaskier. Żołnierze zarechotali chorem. — Oj ludzie, ludzie — powiedział jeden. - Za grosz fantazyi. Żeby tak choć jeden co oryginalnego wymyślił, nie. Kić, ino «Cintra». Do domku się zatęskniło, hę? Dobra. Stawka ta sama co i wczora. Jaskier słyszalnie zazgrzytał zębami. Geralt oceniał sytuację i szansę. Ocena wypadała zdecydowanie kiepsko. — Nuże — ponaglił żołnierz. - Chcecie przejść, zapłaćcie myto, a my przymkniemy oko. Skorzej, bo runtu tylko patrzeć. — Zara — poeta zmienił sposob mowienia i akcent. - Siędę i but zżuję, bo w bucie mam… Więcej powiedzieć nie zdołał. Czterech żołdakow obaliło go na ziemię, dwoch, biorąc każdą z jego nog między swoje, ściągnęło buty. Ten, ktory pytał o hasło, wydarł z wewnętrznej strony cholewy podszewkę. Coś posypało się brzękliwie. — Złoto! — ryknął dowodca. - Rozzujta tego drugiego! I wezwijta ront! — Nie było jednak komu rozzuwać ani wzywać, bo część składu warty rzuciła się na kolana w poszukiwaniu porozrzucanych wśrod liści dublonow, reszta natomiast zaciekle biła się o drugi but Jaskra. Teraz albo nigdy, pomyślał Geralt, po czym walnął dowodcę w szczękę, a padącego kopnął jeszcze w bok głowy. Poszukiwacze złota nawet tego nie dostrzegli. Jaskier bez zachęty zerwał się i pomknął przez krzaki, powiewając onucami. Geralt biegł za nim. — Rata! Rata! — zawył obalony dowodca warty, chwili wsparty w krzyku przez towarzyszy. - Ruuuu — Łobuzy! — wrzasnął w biegu Jaskier. - Oczajdusze? Wzięliście pieniądze! — Oszczędzaj oddech, bałwanie! Widzisz las? Biegiem. — Alarm! Alaaaaarm! Biegli. Geralt zaklął wściekle, słysząc krzyki, świsty, tupot koni i rżenie. Za nimi. I przed nimi. Jego zdziwienie było krotkie, wystarczyło jednego uważnego spojrzenia. To, co brał za zbawczy las, to była zbliżająca się ku nim ława konnicy, wzbierająca jak fala. — Stoj, Jaskier! — krzyknął, po czym odwrocił się w kierunku nadjeżdżającego galopem patrolu i przenikliwie zagwizdał na palcach. — Nilfgaard! — ryknął, co sił w płucach. - Nilfgaard nadciąga! Do obozu! Wracać do obozu, durnie! Grać larum! Nilfgaard! Wysforowany jeździec ścigającego ich patrolu wrył konia, spojrzał we wskazanym kierunku, wrzasnął ze zgrozą i chciał zawrocić. Ale Geralt uznał, że już i tak dość uczynił dla cintryjskich lwow i temerskich lilii. Doskoczył do żołnierza i zręcznym targnięciem zwalił go z siodła. — Wskakuj, Jaskier! I trzymaj się! Poecie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Koń przysiadł lekko pod ciężarem dodatkowego jeźdźca, ale dźgnięty dwiema parami pięt poszedł w ostry galop. Nadciągające mrowie Nilfgaardczykow stanowiło teraz zagrożenie o wiele większe niż Vissegerd i jego korpus, cwałowali więc wzdłuż pierścienia obozowych posterunkow, usiłując jak najszybciej zemknąć z linii mogącego rozgorzeć lada moment starcia obu wojsk. Nilfgaardczycy byli jednak blisko i dostrzegli ich. Jaskier wrzasnął, Geralt obejrzał się i też zobaczył, jak ciemna ściana nilfgaardzkiego zagonu zaczyna wysuwać w ich stronę czarne macki pościgu. Bez wahania skierował konia w stronę obozu, prześcigając w galopie uciekających wartownikow. Jaskier wrzasnął ponownie, ale tym razem niepotrzebnie. Wiedźmin rownie dobrze widział walącą na nich od strony obozu jazdę. Zaalarmowany korpus Vissegarda znalazł się w siodłach w podziwu godnym tempie. A Geralt i Jaskier znaleźli się w potrzasku. Nie było wyjścia. Wiedźmin ponownie zmienił kierunek ucieczki i wycisnął z konia wszystkie możliwości galopu, starając się wyślizgnąć z niebezpiecznie zwężającej się szpary między młotem a kowadłem. Gdy zaświtała nadzieja, że jednak się uda, nocne powietrze rozśpiewało się nagle szumem lotek. Jaskier wrzasnął, tym razem naprawdę głośno, wpił palce w boki Geralta. Wiedźmin poczuł, jak coś ciepłego polało mu się na kark.. — Trzymaj się! - chwycił poetę za łokieć i z mocą przycisnął go do swych plecow. - Trzymaj się. Jaskier! — Zabili mnie! — zawył poeta, jak na zabitego wcale głośno. - Krwawię! Umieram! — Trzymaj się! Grad strzał i bełtow, ktorym zasypały się obie armie, a ktory okazał się tak fatalny dla Jaskra, stał się jednocześnie wybawieniem. Ostrzelane wojska skotłowały się i utraciły impet, a już — już mająca się zewrzeć luka między frontami pozostała luką jeszcze dostatecznie długo, by chrapiący ciężko koń wyniosł obu jeźdźcow z pułapki. Geralt bezlitośnie zmusił rumaka do dalszego galopu, bo choć przed nimi majaczył już zbawczy las, za nimi wciąż dudniły kopyta. Koń stęknął, potknął się, ale biegł i może udałoby im się uciec, ale Jaskier zajęczał nagle i gwałtownie obwisł z zadu, ściągając z siodła i wiedźmina. Geralt bezwiednie napiął wodze, koń stanął dęba, a oni obaj zlecieli na ziemię między niziutkie sosenki. Poeta runął bezwładnie i nie podnosił się, jęczał tylko rozdzierająco. Cały bok głowy i lewe ramię miał we krwi, czarno połyskującej w świetle księżyca. Za nimi armie zderzyły się z hukiem, szczękiem i wrzaskiem. Ale mimo wrącej bitwy nilfgaardzki pościg nie zapomniał o nich. Galopowało na nich trzech jeźdźcow. Wiedźmin zerwał się, czując wzbierającą w nim falę zimmnej wściekłości i nienawiści. Skoczył naprzeciw pościgowi, odciągając uwagę konnych od Jaskra. Ale nie. Nie chciał poświęcać się dla przyjaciela. Chciał zabijać. Pierwszy, wysforowany jeździec naleciał na niego ze wzniesionym toporem, ale nie mogł się spodziewać, że oblatuje na wiedźmina. Geralt bez wysiłku uskoczył przed ciosem, chwycił przechylonego w siodle Nilfgaardczykazgp płaszcz, palce drugiej dłoni zaczepił za szeroki pas. Silnym szarpnięciem ściągnął konnego z kulbaki, zwalił się na niego, przygniotł. Teraz dopiero uświadomił sobie, nie ma żadnej broni. Złapał obalonego za gardło, ale nie mogł go udusić, przeszkadzał żelazny ryngraf. Nilfgaardczyk targnął się, trzepnął go pancerną rękawicą, rozorał policzek. Wiedźmin przytłamsił go całym ciałem, namacał przy szerokim pasie mizerykordię, wyrwał ją z pochwy. Obalony poczuł to i zawył. Geralt odepchnął wciąż tłukącą go rękę ze srebrnym skorpionem na rękawie, wzniosł sztylet do ciosu. Nilfgaardczyk zakrakał. Wiedźmin wbił mu mizerykordię w otwarte usta. Po rękojeść. Gdy się zerwał, zobaczył konie bez jeźdźcow, trupy i oddalający się w stronę toczącej się bitwy oddzialek. Cintryjczycy z obozu znieśli nilfgaardzki pościg, a poety i walczących na ziemi wcale nie zauważyli w mroku wśrod niskich sosenek. — Jaskier! Gdzie dostałeś? Gdzie strzała? — W gło… głowie… Wbita w głowę… — Nie wygaduj głupstw! Cholera, miałeś szczęście… Obtarło cię tylko… — Krwawię… Geralt ściągnął kubrak i udarł rękaw koszuli. Brzeszczot grotu zawadził Jaskra nad uchem, zostawiając paskudne, sięgające skroni rozcięcie. Poeta co chwila przyciskał do rany rozedrgane ręce, po czym przyglądał się krwi, obficie paprzącej mu dłonie i mankiety. Oczy miał błędne. Wiedźmin zrozumiał, że ma przed sobą człowieka ktoremu po raz pierwszy w życiu zadano bol i ranę. Ktory po raz pierwszy w życiu widział własną krew w takiej ilości. — Wstawaj — powiedział, szybko i byle jak okręcając głowę trubadura rękawem koszuli. - To nic. Jaskier, to tylko draśnięcie… Wstawaj, musimy stąd wiać… Nocna bitwa na błoniu wrzała, łoskot żelaza, rżenie koni i wrzaski przybierały na sile. Geralt szybko schwytał dwa nilfgaardzkie wierzchowce, ale potrzebny okazał się tylko jeden. Jaskier zdołał wstać, ale natychmiast znowu siadł ciężko, zajęczał i rozdzierająco zaszlochał. Wiedźmin podniosł go, ocucił szarpaniem, wpakował na siodło. Sam siadł z tyłu i popędził konia. Na wschod, tam, gdzie powyżej widocznej już na niebie bladoniebieskiej smugi brzasku wisiała najjaśniejsza gwiazda gwiazdozbioru Siedmiu Koz. ***** — Świtać wkrotce będzie — powiedziała Milva, patrząc nie na niebo, ale na błyszczącą powierzchnię rzeki. - Sumy ostro białoryb prześladują. A wiedźmina i Jaskra ani widu, ani słychu. Oj, czy nie pokpił aby sprawy Regis… — Nie budź licha — mruknął Cahir, poprawiając popręg odzyskanego cisawego ogierka. — Tfu, tfu… Ale bo to też tak jakoś jest… Kto się z tą waszą Ciri zetknie, jakby łeb pod topor wkładał… Nieszczęście ta dziewczyna przynosi… Nieszczęście i śmierć. — Wypluj, Milva. — Tfu, tfu, na urok, na Złe… Ależ chłod, aż mną trzęsie… I pić się chce, a w rzece przy brzegu znowu trupa gnijącego widziałam. Brrr… Mdli mnie… Wyrzygam się chyba… — Masz — Cahir podał jej manierkę. - Napij się. I usiądź blisko mnie, ogrzeję cię. Kolejny sum uderzył na płyciźnie w stado uklei, ławica rozprysnęła się po powierzchni srebrzystym gradem. W księżycowej smudze mignął gacek lub lelek. — Kto to wiedzieć może — mruknęła w zamyśleniu Milva, przytulona do ramienia Cabira — co jutro będzie? Kto tę rzekę przejdzie, a kto ziemię obłapi? — Będzie, co ma być. Odpędź te myśli. — Nie boisz się? — Boję. A ty? — Mnie mdli. Milczeli długo. — Rzeknij mi, Cahir, kiedyś ty się z ową Ciri spotkał? — Po raz pierwszy? Trzy lata temu. Podczas walk o Cintrę. Wywiozłem ją z miasta. Odnalazłem ją, otoczoną pożarem ze wszystkich stron. Jechałem przez ogień, przez płomień i dym, trzymając ją w ramionach, a ona też była jak płomień. — I co? — Nie da się utrzymać w rękach płomienia. — Jeśli to nie Ciri jest w Nilfgaardzie — powiedziała po długim milczeniu — tedy kto? — Nie wiem. ***** Drakenborg, redański fort zamieniony na oboz mte^ife wania elfow i innych wywrotowych elementow, miał ponure tradycje, wytworzone w ciągu trzech lat fankgfr nowania. Jedną z takich tradycji było wieszanie o świcie. Drugą było wcześniejsze gromadzenie skazanych na śmierć w dużej, wspolnej celi, skąd o brzasku wyprowadzano pod szubienicę. Skazańcow grupowano w celi po kilkunastu, a ca icwer ka wieszano dwoch, trzech, czasami czterech. Pozostali czekali na swoją kolejkę. Długo. Niekiedy tydzień. Oczekujących zwano w obozie Wesołkami. Bo atmosfera wokoł śmierci zawsze była wesoła. Po pierwsze, do posiłkow podawano jeńcom kwaśne i mocno rozcieńczone wino, noszące w obozowym żargonie nazwę: "Wytrawny Dijkstra" nie było bowiem sekretem, że przedśmiertny trunek serwowany był skazanym na osobisty rozkaz szefa redańskich służb wywiadowczych. Po drugie, nikogo z celi śmierci nie wleczono już więcej na przesłuchania w złowrogiej podziemnej Pralni, a strażnikom nie wolno było znęcać się nad więźniami. Tej nocy tradycji rownież działo się zadość. W celi zajmowanej przez sześciu elfow, jednego połelfa, jednego niziołka, dwoch ludzi i jednego Nilfgaardczyka było wesoło. "Wytrawnego Dijkstrę" solidarnie zlewano na blaszany talerz i chłeptano bez pomocy rąk, albowiem taki sposob dawał największe szansę lekkiego choćby oszołomienia się cieńkuszem. Tylko jeden z elfow, Scoia'tael z rozbitego komanda lorwetha, niedawno mocno skatowany w Pralni, zachowywał spokoj i powagę, zajęty wyskrobywaniem na belce ściany napisu: "Wolność lub śmierć". Podobnych napisow widniało na belkach kilkaset. Pozostali skazańcy, też zgodnie z tradycją, śpiewali w kołko hymn Wesołkow, anonimową, ułożoną w Drakenborgu pieśń, ktorej słow każdy z więźniow uczył się w barakach, słuchając nocami dźwiękow dobiegających z celi śmierci, wiedząc, że kiedyś i jemu przyjdzie wystąpić w chorze. Tańczą na stryczkach wisielcy W drgawkach się kurczą rytmicznie Śpiewają swoją piosenkę Melancholicznie i ślicznie Wspaniale bawią się Wesołki Chwilę wspomina każdy trup Gdy wytrącono spod nog stołki I gdy stanęły oczy w słup. Stuknęła zasuwa, zazgrzytał zamek. Wesołki przerwały pieśń. Wchodzący o świcie strażnicy mogli oznaczać tylko jedno — za moment chor zostanie uszczuplony o kilka z głosow. Pytanie brzmiało — czyich. Strażnicy weszli kupą. Nieśli powrozy, służące do krępowania rąk wiedzionym pod szubienicę. Jeden pociągnął nosem, wziął pałkę pod pachę, rozwinął pergamin, odkaszlnął. — Echel Trogelton! — Traighlethan — poprawił bez nacisku elf z komanda Iorwetha. Jeszcze raz popatrzył na wyskrobane hasło i wstał z trudem. — Cosmo Baldenyegg! Niziołek głośno przełknął ślinę. Nazarian wiedział, że więziono go pod zarzutem aktow dywersji, dokonywanych na zlecenie nilfgaardzkiego wywiadu. Baldenyegg nie przyznawał się jednak do winy i uparcie twierdził, że oba kawaleryjskie konie ukradł z własnej inicjatywy i dla zarobku, a Nilfgaard nic do tego nie ma. Ale najwyraźniej nie uwierzono mu. — Nazarian! Nazarian wstał posłusznie, podał strażnikom ręce do związania. Gdy wyprowadzano całą trojkę, reszta Wesołkow podjęła śpiew. Tańczą na stryczkach wisielcy W drgawkach się kurczą wesoło A wiatr piosenkę ich niesie Dźwięcznym refrenem wokoło… Świt gorzał purpurą i czerwienią. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Hymn Wesołkow, stwierdził Nazarian, wprowadzał w błąd. Powieszeni nie mogli odtańczyć żwawego wisielczego tańca, albowiem wieszano nie na szubienicy z poprzeczką, lecz na zwyczajnych słupach, wkopanych w ziemię. Spod nog nie wytrącano zaś stołkow, lecz praktyczne, niziutkie, noszące ślady częstego używania brzozowe pieńki. Anonimowy, stracony przed rokiem tworca piosenki nie mogł wszakże o tym wiedzieć, gdy tworzył. Jak każdy powieszony, poznał detale na krotko przed śmiercią. W Drakenborgu egzekucji nigdy nie wykonywane publicznie. Sprawiedliwa kara, nie sadystyczna zemsta. Słowa te rownież przypisywano Dijkstrze. Elf z komanda Iorwetha strząsnął z siebie ręce strażnikow, bez ociągania wszedł na pieniek i pozwolił nałożyć sobie pętlę. — Niech ży… Pieniek wykopnięto mu spod nog. Dla niziołka potrzebne były dwa pieńki, ktore ustawiono jeden na drugim. Rzekomy dywersant nie probował wznosić żadnych patetycznych okrzykow. Wierzgnął energicznie krotkimi nogami i obwisł na słupie. Głowa bezwładnie opadła ma na bark. Strażnicy chwycili Nazariana, a Nazarian nagle zdecydował się. — Będę mowił! - wychrypiał. - Będę zeznawał! Mam ważne informacje dla Dijkstry! — Trochę poźno — rzeki z powątpiewaniem Vascoigne, asystujący przy egzekucji zastępca komendanta Drakenborgu do spraw politycznych. - W co drugim z was na widok stryczka budzi się fantazja! — Nie zmyślam! — Nazarian szarpnął się w ramionach katow. - Mam informacje! Po niecałej godzinie Nazarian siedział w karcerze i zachwycał się urodą życia, goniec stał w gotowości obok konia i z zapałem drapał się w krocze, a Vascoigne czytał i sprawdzał przeznaczony dla Dijkstry raport. Uniżenie zawiadamiam JWP Hrabiego, ze zbrodzień imieniem Nazarian, skazany za napaść na krolewskiego urzędnika, zeznał, co następuje: działając na rozkaz niejakiego Ryensa, w dniu lipcowego nowiu tego roku, wraz ze dwoma wspolnikami swemi, elfim mieszańcem Schirru i Jagłą, brał udział w morderstwie jurystow Codringhera i Fenna w mieście Dorian. Tam Jagła ubit był, zaś mieszaniec Schirru obu jurystow zamordował i dom ich podżegł. Zbrodzień Nazarian wszystko na owego Schirru strąca, zaprzecza i wypiera się, jakoby on sam mordował, ale, to pewnie ze strachu przed stryczkiem. Co zasię JWP Hrabiego zainteresować może, jest: przed zbrodnią na jurystach popełnioną złoczyńcy owi, to jest Nazarian, połelf Schirru i Jagła wiedzmina śledzili, niejakiego Geralda z Rivii, ktoren to z jurystą Codringherem potajemnie się znosił. W jakiej sprawie, tego złoczyńca Nazarian nie wie, bo się przed nim ani rzeczony wcześniej Ryens, ani polelf Schirru z sekretu nie spuścili. Ale gdy Ryensowi raport o konszachtach tych zdany został, Ryens rozkazał jurystow zgładzić. Dalej zeznał złoczyńca Nazarian: wspolnik jego Schirru z domu jurystow dokumenta skradł, ktore Ryensowi dostarczone były do Carreras, do oberży "Pod Lisem Przecherą". O czym Ryens i Schirru tam konwersowali, Nazarianowi nie jest wiadome, ale nazajutrz cała owa przestępcza trojca do Brugge się udała i tam Czwartego dnia po nowiu dopuściła się porwania młodej panny z domu z cegły czerwonej, na drzwiach ktorego mosiężne nożyce przybite były. Pannę Ryens magicznym napojem oszołomił, a zbrodniarze Schirru i Nazarian w wielkim pośpiechy kolaską ją powieźli do Verden, do twierdzy Nastrog. A raz rzecz następuje, ktorą wielkiej uwadze JWP Hrabiego polecam: złoczyńcy wydali porwaną pannę nilfgaardkiemu komendantowi twierdzy, upewniając jego, ze owa porwana zwie się Cyryla z Cintry. Komendant, jako zeznał zbrodzień Nazarian, wielce tą wiadomością był ukontentowany. Powyższe ściśle tajnie kurierem JWP Hrabiemu ekspediuję. Dokładny protokoł przesłuchania takoż poślę, jeno go skryba na czysto przepisze. Uniżenie JWP Hrabiego o instrukcje upraszam, co ze złoczyńcą Nazarianem uczynić. Azali wsypać mu kąsać bizunem, by więcej ostali raczył przypomnieć sobie, azali obwiesić wedle obserwancyi. Kreślę się z szacunkiem etc, etc. Vascoigne zamaszyście podpisał raport, odcisnął pieczęć i wezwał gońca. Treść raportu znana byla Dijkstrze wieczorem tego samego dnia. Filippie Eilhart znana była w południe dnia następnego. ***** Gdy niosący wiedzmina i Jaskra koń wyłonił się z nadbrzeżnych olszyn, Milva i Cahir byli mocno zdenerwowani. Wcześniej już słyszeli odgłosy bitwy, woda Iny niosła dźwięki na dużą odległość. Pomagając ściągnąć poetę z siodła, Milva widziała, jak Geralt stężał na widok Nilfgaardczyka. Nie zdążyła powiedzieć słowa, Wiedźmin zresztą też nie, bo Jaskier jęczał rozpaczliwie i leciał przez ręce. Położyli go na piasku, wkładając pod głowę zwinięty płaszcz. Milva zabierała się już do zmiany przemoczonego krwią prowizorycznego opatrunku, gdy poczuła na ramieniu rękę i zwęszyła znajomy zapach piołunu, anyżku i innych zioł. Regis, swoim zwyczajem, zjawił się nie wiadomo kiedy, nie wiadome jak i nie wiadomo skąd. — Pozwol — powiedział, wyciągając ze swej przepastnej torby medyczne utensylia i instrumenty. - Ja się tym zajmę. Gdy cyrulik odrywał opatrunek od rany, Jaskier zajęczał boleśnie. — Spokojnie — rzeki Regis, przemywając ranę. - To nic. Trochę krwi. Tylko trochę krwi… Ładnie pachnie twoja krew, poeto. I właśnie wowczas Wiedźmin zachował się w sposob, jakiego Milva nie mogła oczekiwać. Podszedł do konia i wyciągnął z przypiętej pod tybinką pochwy długi nilfgaardzki miecz. — Odejdź od niego — warknął, stając nad cyrulikiem. — Ładnie pachnie ta krew — powtorzył Regis, nie zwracając na wiedźmina najmniejszej uwagi. - Nie wyczuwam w niej zapachu zakażenia, ktore w ranie głowy mogłoby mieć fatalne skutki. Arteria i żyła nie naruszone… Teraz zaszczypie. Jaskier zajęczał, gwałtownie wciągnął powietrze. Miecz w dłoni wiedźmina zadrgał, zalśnił światłem odbitym od rzeki. — Założę kilka szwow — powiedział Regis, nadal nie zwracając uwagi ani na wiedźmina, ani na jego miecz. - Bądź mężny. Jaskier. Jaskier był mężny. — Już kończę — Regis zabrał się za bandażowanie. - Do wesela, trywialnie mowiąc, zagoi się. Rana w sam raz dla poety. Jaskier. Będziesz chodził jak wojenny bohater, z dumnym bandażem na czole, a serca patrzących na ciebie panien topić się będą jak wosk. Tak, iście poetyczna rana. Nie to, co postrzał w brzuch. Rozwalona wątroba, rozdarte nerki i jelita, wylana treść i kał, zapalenie otrzewnej… No, gotowe. Geralt, już jestem do twojej dyspozycji. Wstał, a wowczas Wiedźmin przystawił mu miecz do gardła. Ruchem tak szybkim, że aż umykającym oczom. — Cofnij się — warknął do Milvy. Regis nie drgnął nawet, choć sztych miecza delikatnie opierał się o jego szyję. Łuczniczka wstrzymała oddech, widząc, jak oczy cyrulika rozpalają się w mroku dziwnym, kocim światłem. — No, dalejże — powiedział spokojnie Regis. - Pchnij. — Geralt — stęknął z ziemi Jaskier, całkiem przytomnie. - Czyś ty do reszty zwariował? On uratował nas spod szubienicy… Opatrzył mi łeb… — Ocalił w obozie dziewczynę i nas — przypomniała cicho Milva. — Milczcie. Nie wiecie, kim on jest. Cyrulik nie poruszył się. A Milva nagle z przerażeniem dostrzegła to, co powinna była dostrzec już dawno, Regis nie rzucał cienia. — W samej rzeczy — powiedział wolno. - Nie wiem kim jestem. A pora, byście wiedzieli. Nazywam się Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy. Żyję na tym świecie czterysta dwadzieścia osiem lat według waszego rachunku, sześćset czterdzieści dwa lata według rachuby elfow. Jestem potomkiem rozbitkow, nieszczęsnych istot uwięzionych wśrod was po kataklizmie, ktory wy nazywacie Koniunkcją Sfer. Uchodzę, delikatnie mowiąc, za potwora. Za krwiożercze monstrum. A teraz trafiłem na wiedźmina, ktory zawodowo para się eliminowaniem takich jak ja. To wszystko. — I wystarczy — Geralt opuścił miecz. - Aż nadto. Zmykaj stąd, Emielu Regisie Coś Tam Jakoś Tam. Wynoś się. — To niebywałe — zadrwił Regis. - Pozwolisz mi odejść? Mnie, będącemu zagrożeniem dla ludzi? Wiedźmin powinien wykorzystywać każdą okazję do eliminowania takich zagrożeń. — Zjeżdżaj. Oddal się, i to szybko. — W jak dalekie strony mam się oddalić? - spytał wolno Regis. - W końcu, jesteś wiedźminem. Wiesz o mnie. Gdy uporasz się już z twoim problemem, gdy załatwisz co masz do załatwienia, zapewne wrocisz w te strony. Wiesz, gdzie mieszkam, gdzie bywam, czym się zajmuję. Będziesz mnie tropił? — Nie wykluczam. Jeśli będzie nagroda. Jestem wiedźminem. — Życzę powodzenia — Regis zapiął torbę, rozwinął płaszcz. - Bywaj. Ach, jeszcze jedno. Jak wysoka musiałaby by być nagroda za moją głowę, byś zechciał się fatygować? Jak mnie wyceniasz? — Cholernie wysoko. — Łechczesz moją prożność. A konkretnie? — Spieprzaj, Regis. — Już. Ale przedtem wyceń mnie. Proszę. — Za zwykłego wampira brałem rownowartość dobrego konia pod wierzch. A ty przecież zwykły nie jesteś. — Ile? — Wątpię — głos wiedźmina był zimny jak lod. - Wątpię, by kogokolwiek było stać. — Rozumiem i dziękuję — wampir uśmiechnął się, tym razem odsłaniając zęby. Na ten widok Milva i Cahir cofnęli się, a Jaskier stłumił krzyk przestrachu. — Bywajcie. Powodzenia. — Bywaj, Regis. Nawzajem. Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy strzepnął płaszczem, owinął się nim zamaszyście i znikł. Po prostu znikł. — Teraz — Geralt odwrocił się, nadał z obnażonym mieczem w dłoni — czas na ciebie, Nilfgaardczyku… — Nie — przerwała gniewnie Milva. - Wyżej uszu mam już tego. Na konie, wynośmy się stąd! Rzeką krzyki się niosą, ani się obejrzym, gdy ktoś nam tu na kark wsiądzie! — Nie pojadę w jego towarzystwie. — To jedź sam! — wrzasnęła rozwścieczona nie na żarty. - W inną stronę! Wyżej uszu mam już twoich humorow, wiedźminie! Regisa przepędziłeś, choć życie ci zratował, ale to twoja sprawa. Ale Cahir zratował mnie, tedy mi druhem! Jeśli zaś tobie jest wrogiem, to wracaj do Armerii, wolna droga! Tam twoi przyjaciele już ze strykiem czekają! — Nie krzycz. — To nie stoj niby koł. Pomoż mi wsadzić Jaskra na wałacha. — Ocaliłaś nasze konie? Płotkę też? — On ocalił — ruchem głowy wskazała na Cahira. - Jazda, w drogę. ***** Przeprawili się przez Inę. Jechali prawym brzegiem, wzdłuż rzeki, przez płytkie łachy, przez łozy i starorzecza, przez łęgi i mokradła rozbrzmiewające rechotem żab, kwakaniem niewidocznych kaczek i cyranek. Dzień eksplodował czerwonym słońcem, oślepiająco zalśnił na porośniętych grążelem taflach jeziorek, a oni skręcili ku miejscu, gdzie jedna z licznych odnog Iny wpadała do Jarugi. Teraz jechali przez mroczne, ponure lasy, w ktorych drzewa wyrastały wprost z zielonych od rzęsy bagien. Milva jechała na czele, obok wiedźmina, cały czas zdając mu połgłosem relację z opowieści Cahira. Geralt milczał jak głaz, ani razu nie obejrzał się, nie spojrzał na Nilfgaardczyka, ktory jechał z tyłu i pomagał poecie. Jaskier trochę pojękiwał, klął i narzekał na bol głowy, ale trzymał się dzielnie, nie hamował pochodu. Odzyskanie Pegaza i przytroczonej do siodła lutni znacznie poprawiło jego samopoczucie. Około południa wyjechali znowu na nasłonecznione łęgi, za ktorymi rozciągała się szeroka piań Wielkiej Jarugi. Przedarli się przez starorzecza, przebrodzili mielizny i łachy. I trafili na wyspę, suche miejsce wśrod bagien i kęp pomiędzy licznymi odnogami rzeki. Wyspa była zakrzaczona i zarośnięta wikliną, rosło na niej kilka drzew, gołych, uschłych, białych od kormoranich odchodow. Milva pierwsza dostrzegła w trzcinach łodź, ktorą musiał zagnać tu prąd. Pierwsza wypatrzyła też wśrod wiklin polankę, świetnie nadającą się na popas. Zatrzymali się, a Wiedźmin uznał, że czas na rozmowę z Nilfgaardczykiem. W cztery oczy. ***** — Darowałem ci życie na Thanedd. Żal mi się ciebie zrobiło, chłystku. Największy błąd, jaki popełniłem w życiu. Nad ranem wypuściłem spod ostrza wyższego wampira, ktory z pewnością ma na sumieniu niejedno ludzkie życie. Powinienem był go zabić. Ale nie myślałem o nim, bo myśl zaprząta mi jedno: dobrać się do skory tym, ktorzy skrzywdzili Ciri. Przysiągłem sobie, że ci, ktorzy ją skrzywdzili, zapłacą za to krwią. Cahir milczał. — Twoje rewelacje, o ktorych opowiedziała mi Milva, niczego nie zmieniają. Wynika z nich tylko jedno: na Thanedd nie udało ci się porwać Ciri, choć bardzo się starałeś. Teraz więc wleczesz się za mną, bym cię znowu do niej doprowadził. Byś mogł znowu położyć na niej łapy, bo może wowczas twoj cesarz daruje ci życie, nie pośle na szafot. Cahir milczał. Geralt czuł się źle. Bardzo źle. — Ona przez ciebie krzyczała po nocach — warknął. - W jej dziecięcych oczach urosłeś do koszmaru. A przecież byłeś i jesteś tylko narzędziem, tylko marnym sługusem twego cesarza. Nie wiem, coś ty jej uczynił, by stać się dla niej koszmarem. A najgorsze jest, że nie rozumiem, dlaczego mimo tego wszystkiego nie mogę cię zabić. Nie rozumiem, co mnie powstrzymuje. — Może to — powiedział cicho Cahir — że wbrew wszystkim przesłankom i pozorom mamy ze sobą coś wspolnego, ty i ja? — Ciekawe, co. — Podobnie jak ty, ja chcę uratować Ciri. Podobnie jak ty, nie przejmuję się, gdy kogoś to dziwi i zaskakuje. Podobnie jak ty, nie mam zamiaru nikomu tłumaczyć się z pobudek. — To wszystko? — Nie. — Słucham więc. — Ciri — zaczął wolno Nilfgaardczyk — jedzie konno przez zakurzoną wieś. Z szostką młodych ludzi. Wśrod tych ludzi jest krotko ostrzyżona dziewczyna. Ciri tańczy w szopie na stole i jest szczęśliwa… — Milva opowiedziała ci moje sny. — Nie. Nie opowiedziała mi niczego. Nie wierzysz mi? — Nie. Cahir spuścił głowę, powiercił obcasem w piasku. — Zapomniałem — powiedział — że nie możesz mi wierzyć, nie możesz mieć do mnie zaufania. Rozumiem to. Ale śniłeś przecież, tak jak i ja, jeszcze jeden sen. Sen, ktorego nikomu nie opowiedziałeś. Bo wątpię, byś chciał go komukolwiek opowiadać. ***** Można powiedzieć, że Servadio miał po prostu szczęście. Do Loredo przybył bez zamiaru szpiegowania kogoś konkretnego. Ale wieś nie bez kozery zwana była Zbojecką Posadą. Loredo leżało przy Bandyckim Szlaku, bryganci i złodzieje ze wszystkich położonych nad Gorną Veldą okolic zaglądali tu, spotykali się, by sprzedawać lub wymieniać łupy, zaopatrywać się, odpoczywać i bawić aię w doborowym bandyckim towarzystwie. Wieś była kilkakrotnie palona, ale nieliczni stali i liczni napływowi mieszkańcy wciąż ją odbudowywali. Żyli z bandytow, żyli wcale dostatnio. A szpicle i donosiciele, tacy jak Servadio, zawsze mieli szansę zdobyć w Loredo jakąś informację, ktora dla prefekta warta była kilku florenow. Teraz Servadio liczył na więcej niż kilka. Bo do wsi wjeżdżały Szczury. Prowadził Giselher, flankowany przez Iskrę i Kayleigha. Za nimi jechały Mistle i ta nowa, szarowłosa, nazywana Falką. Asse i Reef zamykali pochod, ciągnąc luzaki, niechybnie zrabowane i przyprowadzone na sprzedaż. Byli zmęczeni i pokryci kurzem, ale trzymali się w siodłach dziarsko, ochoczo odpowiadali na pozdrowienia goszczących w Loredo kamratow i znajomych. Zeskoczywszy z koni i poczęstowani piwem, natychmiast przystąpili do hałaśliwych negocjacji z handlarzami i paserami. Wszyscy oprocz Mistle i tej nowej, szarowłosej, noszącej miecz przerzucony przez plecy. Te poszły między stragany, jak zwykle zapełniające majdan. Loredo miało swoje dni targowe, wtedy obliczona na przyjezdnych bandytow oferta towarow była szczegolnie bogata i rożnorodna. Dzisiaj właśnie był taki dzień. Servadio ostrożnie podążył za dziewczynami. Aby zarobić, musiał donieść, aby donieść, musiał podsłuchać. Dziewczyny oglądały kolorowe chustki, koraliki, haftowane bluzki, czapraki, ozdobne naczołki dla koni. Przebierały w towarze, ale nie kupowały. Mistle prawie cały. czas trzymała rękę na ramieniu szarowłosej. Szpicel ostrożnie przysunął się bliżej, udał, że ogląda rzemienie i pasy na straganie rymarza. Dziewczyny rozmawiały, ale cicho, nie mogł wyrozumieć, bliżej zaś lękał się podchodzić. Mogły zauważyć, nabrać podejrzeń. Na jednym z kramow sprzedawano cukrową watę. Dziewczyny podeszły, Mistle kupiła dwa omotane śnieżną słodkością patyczki, jeden wręczyła szarowłosej. Ta delikatnie skubnęła. Biały kłaczek przykleił się jej do wargi. Mistle starta go ostrożnym, pieszczotliwym ruchem. Szarowłosa szeroko otworzyła szmaragdowe oczy, wolniutko oblizała usta, uśmiechnęła się, figlarnie przekrzywiając głowę. Servadio poczuł dreszcz, strużką zimna spływający z karku pomiędzy łopatki. Przypomniał sobie plotki, krążące o obu bandytkach. Zamierzał wycofać się chyłkiem, było jasne, że niczego nie podsłucha ani nie wyszpieguje. Dziewczyny nie rozprawiały o niczym ważnym, natomiast nie opodal, tam, gdzie zgromadziła się starszyzna rozbojniczych szajek, Giselher, Kayleigh i pozostali hałaśliwie kłocili się, targowali, wrzeszczeli, co i rusz podstawiali kubki pod szpunt antałka. Od nich Servadio miał szansę dowiedzieć się więcej. Ktoryś ze Szczurow mogł uronić słowo, a choćby poł słowa, zdradzającego najbliższe plany bandy, ich trasę lub cel. Gdyby udało mu się podsłuchać i w porę dostarczyć wiadomość żołnierzom prefekta lub żywo interesującym się Szczurami agentom z Nilfgaardu, nagroda była już praktycznie w kieszeni. Gdyby zaś na bazie jego informacji prefekt zdołał zastawić udaną zasadzkę, Servadio mogł liczyć na naprawdę znaczny przypływ gotowki. Kupię babie kożuch, myślał gorączkowo. Dzieciom butki nareszcie i zabawki jakieś… A sobie… Dziewczyny spacerowały wzdłuż straganow, oblizując i skubiąc z patyczkow cukrową watę. Servadio nagle zorientował się, że są obserwowane. I wskazywane palcami. Znał tych, ktorzy wskazywali, złodziei i koniokradow z szajki Knty, zwanego Wydrzychwostem. Złodzieje wymienili kilka wyzywająco głośnych uwag, rozrechotali się. Mistle zmrużyła oczy, położyła szarowłosej rękę na ramieniu. — Synogarliczki! — parsknął jeden ze złodziei Wydrzychawosta, dryblas z wąsami wyglądającymi jak wiechcie pakuł. - Patrzajta, iście zaraz dziobkow sobie dadzą! Servadio widział, jak szarowłosa drgnęła, widział, jak Mistle zaciska palce na jej barku. Złodzieje zarechotali chorem. Mistle odwrociła się wolno, kilku natychmiast przestało się śmiać. Ale ten z pakułowymi wąsami był albo zbyt pijany, albo zupełnie pozbawiony wyobraźni. — Może chłopa ktorejś z was trza? — podszedł bliżej, wykonując obrzydliwe i niedwuznaczne gesty, — Wierę, takie jak wy ino przechędożyć zdrowo, a w mig się z perwersyi uleczą! Hola! Do ciebie mowię, ty… Nie zdążył jej dotknąć. Szarowłosa zwinęła się jak atakująca żmija, miecz błysnął i uderzył, zanim jeszcze upuszczona cukrowa wata upadła na ziemię. Wąsacz zatoczył się, zagulgotał jak indor, krew z przeciętej szyi siknęła długim strumieniem. Dziewczyna zwinęła się ponownie dopadła w dwoch tanecznych krokach, cięła jeszcze raz, fala posoki bryzgnęła na stragany, trup runął, piasek wokoł niego momentalnie zrudział. Ktoś wrzasnął. Drugi złodziej schylił się, wydobył noż z cholewy, ale w tym samym momencie padł zdzielony przez Giselhera okntyttt trzonkiem nahajki. — Dość będzie jednego trupa! — wrzasnął herszt Szczurow. - Ten tu sam sobia winien, nie wiedział, z kim zadziera! Cofnij się, Falka! Szarowłosa dopiero teraz opuściła miecz. Gigelher imiot! sakiewkę i potrząsnął nią. — Wedle praw naszego bractwa, płacę za tego ubitego. Uczciwie, wedle wagi, talar za każdy funt parszywego Uwłoka! I na tym koniec waśni! Dobrze mowię, kamraci? Hej, Pitito, co rzekniesz? Iskra, Kayleigh, Keef i Asse stanęli za hersztem. Twarze mieli jak z kamienia, dłonie na rękojeściach mieczy. — Uczciwie — odezwał się z grupy bandytow Wydrzychwost, niski, krzywonogi mężczyzna w skorzanym kabacie. - Prawyś, Giselher. Koniec waśni. Servadio przełknął ślinę, usiłując wtopić się w otaczający już zajście tłum. Nagle poczuł, że nie ma za grosz ochoty kręcić się koło Szczurow i koło popielatowłosej dziewczyny, ktorą nazywano Falką. Nagle uznał, że obiecana przez prefekta nagroda wcale nie jest tak wysoka jak myślał. Falka spokojnie schowała miecz do pochwy, rozejrzała się. Servadio osłupiał widząc, jak jej drobna twarz zmienia się nagle i kurczy. — Moja wata — jęknęła żałościwie dziewczyna, patrząc na walający się na brudnym piasku smakołyk. - Moja wata mi upadła… Mistle objęła ją. — Kupię ci drugą. ***** Wiedźmin siedział na piasku wśrod wiklin, ponury, zły i zamyślony. Patrzył na kormorany siedzące na obsranym drzewie. Cahir po rozmowie znikł w krzakach i nie pokazywał się. Milva i Jaskier szukali czegoś do zjedzenia. W przygnanej prądem łodzi udało im się odkryć pod sieciami miedziany kociołek i kobiałkę warzyw. Zastawili w przybrzeżnej rynnie znalezioną w czołnie wiklinową wierszę, sami brodzili przy brzegu i tłukli kijami w wodorosty, by napędzić do pułapki ryb. Poeta czuł się już dobrze, chodził z bohatersko zabandażowaną głową dumny jak paw. Geralt był zamyślony i zły. Milva z Jaskrem wyciągnęli wierszę i zaczęli kląć, albowiem zamiast spodziewanych sumow i karpi, wewnątrz srebrzyła się i trzepotała drobnica. Wiedźmin wstał. — Chodźcie no tu, oboje! Zostawcie ten więcierz i chodźcie tu. Mam wam coś do powiedzenia. — Wracacie do domu — zaczął bez ogrodek, gdy podeszli, mokrzy i śmierdzący rybą. - Na połnoc, w kierunku Mahakamu. Ja jadę dalej sam. — Co? — Rozchodzą się nasze drogi. Jaskier. Dość tej zabawy. Wracasz do domu pisać wiersze. Milva przeprowadzi cię przez lasy… O co chodzi? — O nic — Milva gwałtownym ruchem odrzuciła włosy z ramienia. - O nic. Mow, wiedźminie. Ciekawam tego, co powiesz. — Nie mam nic więcej do powiedzenia. Jadę na południe, na tamten brzeg Jarugi. Przez terytoria nilfgaardzkie. To niebezpieczna i daleka droga. A ja nie mogę zwlekać. Dlatego jadę sam. — Pozbywszy się niewygodnego bagażu — pokiwał głową Jaskier. - Kuli u nogi opoźniającej marsz i sprawiającej kłopoty. Innymi słowy, mnie. — I mnie — dodała Milva, patrząc w bok. — Posłuchajcie — rzekł Geralt, już znacznie spokojniej. - To jest moja własna, osobista sprawa. To wszystka was nie dotyczy. Nie chcę, byście nadstawiali karku za coś, co dotyczy wyłącznie mnie. — To dotyczy wyłącznie ciebie — powtorzył wolno Jaskier. - Nikt nie jest ci potrzebny. Towarzystwo ci przeszkadza i opoźnia marsz. Nie oczekujesz od nikogo pomocy i sam nie masz zamiaru na nikogo się oglądać. Ponadto, kochasz samotność. Czy czegoś zapomniałem wymienić? — Owszem — odrzekł gniewnie Geralt. - Zapomniałeś wymienić twoj pusty łeb na taki, ktory zawiera mozg. Gdyby tamta strzała poszła cal w prawo, idioto, w tej chwili gawrony wydziobywałyby ci oczy. Jesteś poetą masz wyobraźnię, sprobuj wyobrazić sobie taki obrazek. Powtarzam: wy wracacie na połnoc, ja zmierzam w kierunku przeciwnym. Sam. — A jedź — Milva wstała sprężyście. - Myślisz może, że będę cię prosić? Do biesa z tobą, wiedźminie. Chodź, Jaskier, przyrządzimy jakiego jadła. Głod mnie morzy, a jak jego słucham, to mnie mdli. Geralt odwrocił głowę. Obserwował zielonookie kormorany suszące skrzydła na konarach obsranego drzewa. Nagle poczuł ostry zapach zioł i zaklął wściekle. — Nadużywasz mojej cierpliwości, Regis. Wampir, ktory zjawił się nie wiadomo skąd i kiedy, nie przejął się, usiadł obok. — Muszę zmienić poecie opatrunek — powiedział spokojnie. — To idź do niego. Ode mnie trzymaj się zaś z daleka. Regis westchnął, wcale nie mając zamiaru odchodzić. — Przysłuchiwałem się przed chwilą twojej rozmowie z Jaskrem i łuczniczką — powiedział nie bez drwiny w głosie. - Trzeba przyznać, masz prawdziwy talent do pozyskiwania sobie ludzi. Choć cały świat zdaje się na ciebie dybać, ty lekce sobie ważysz pragnących ci pomoc towarzyszy i sprzymierzeńcow. — Świat stanął na głowie. Wampir będzie mnie uczył, jak mam postępować z ludźmi. Co ty wiesz o ludziach, Regis? Jedyna rzecz, ktorą znasz, to smak ich krwi. Cholera jasna, zacząłem z tobą rozmawiać? — Świat stanął na głowie — przyznał wampir, całkiem poważnie. - Zacząłeś. Może więc zechcesz rownież wysłuchać rady? — Nie. Nie zechcę. Jest mi zbędna. — Prawda, byłbym zapomniał. Rady są ci zbędne, sprzymierzeńcy są ci zbędni, bez towarzyszy podroży rownież się obejdziesz. Cel twojej wyprawy to wszak cel osobisty i prywatny, więcej, charakter celu wymaga, byś zrealizował go sam, osobiście. Ryzyko, zagrożenie, trud, walka ze zwątpieniem muszą obciążyć tylko i wyłącznie ciebie. Bo są wszak elementami pokuty, odkupienia winy, ktore chcesz uzyskać. Taki, powiedziałbym, chrzest ognia. Przejdziesz przez ogień, ktory pali, ale i oczyszcza. Sam, samotnie. Bo gdyby ktoś cię w tym wsparł, pomogł, wziął na siebie choćby cząstkę tego chrztu ognia, tego bolu, tej pokuty, zubożyłby cię tym samym. Pozbawił należnej mu za wspołudział części ekspiacji, ktora wszak jest wyłącznie twoją ekspiacją. To wyłącznie ty masz dług do spłacenia, nie chcesz spłacać go, zadłużając się jednocześnie u innych wierzycieli. Czy rozumuję logicznie? — Aż dziwnie, że na trzeźwo. Twoja obecność drażni mnie, wampirze. Zostaw mnie sam na sam z moją ekspiacją, proszę. I z moim długiem. — Bezzwłocznie — Regis wstał. - Posiedź, pomyśl. A rady jednak ci udzielę. Potrzeba ekspiacji, oczyszczającego chrztu ognia, poczucie winy, to nie są rzeczy, do ktorych rościć sobie możesz wyłączne prawo. Życie tym rożni się od bankowości, że zna długi, ktore spłaca się zadłużeniem u innych. — Odejdź, proszę. — Bezzwłocznie. Wampir odszedł, dołączył do Jaskra i Milvy. Podczas zmiany opatrunku cała trojka debatowała, co by tu zjeść. Milva wytrząsnęła z wierszy drobnicę i przyjrzała się nad wyraz krytycznie. — Nie ma co medytować — powiedziała. - Trza nadziać te małe karaluchy na witki i upiec je nad żarem. — Nie — pokręcił świeżo obandażowaną głową Jaskier — To nie jest dobry pomysł. Rybek jest za mało, nie najemy się nimi. Proponuję, by ugotować z nich zupę. — Zupa z ryb? — Jasne. Mamy kupę tego drobiazgu, mamy sol — Jaskier ilustrował wyliczanie odginaniem kolejnych palcow. - Zdobyliśmy cebulę, marchew, pietruszkę, seler z nacią. I kocioł. Po zsumowaniu otrzymujemy zupę. — Och — uśmiechnął się Regis, sięgając do torby. - Z tym problemu nie będzie. Bazylia, piment, pieprz, liść laurowy, szałwia… — Dość, dość — powstrzymał go Jaskier. - Wystarczy, mandragory w zupie nam nie potrzeba. Dobra, do roboty Oczyść rybki, Milva. — Sam je czyść! Patrzajta ich! Myślą, że jak mają niewiastę w kompanii, to im będzie przy kuchni harować! Przyniosę wody i ogień rozniecę. A z tymi piskorzami sami się paprzcie. — To nie są piskorze — powiedział Regis. - To są klenie, płotki, jazgarze i podleszczyki. — Ha — nie wytrzymał Jaskier. - Znasz się na rybach jak widzę. — Jeśliś taki uczony — Milva jeszcze raz dmuchnęła w ogień, po czym wstała — to uczenie wypatrosz te rybięta. Ja po wodę pojdę. — Dasz radę przynieść pełny kocioł? Geralt, pomoż jej. — Dam radę — parsknęła Milva. - A jego pomocy nie trza mi. On ma własne, osobiste sprawy, nie lza mu przeszkadzać! Geralt odwrocił głowę, udając, że nie słyszy. Jaskier i wampir sprawnie czyścili rybi drobiazg. — Chuda będzie ta zupa — stwierdził Jaskier, wieszając kocioł nad ogniem. - Zdałaby się, cholera, jakaś większa rybka. — Ta może być? - z wikliny nagle wyłonił się Cahir, niosąc za kark trzyfuntowego szczupaka, wciąż jeszcze prężącego ogon i poruszającego skrzelami. — Oho! Ależ krasawice! Skąd go wytrzasnąłeś, Nilfgaardczyku? — Nie jestem Nilfgaardczykiem. Pochodzę z Vicovaro, a nazywam się Cahir… — Dobrze, dobrze, już słyszeliśmy. Skąd masz szczukę, pytałem? — Zmajstrowałem żerlicę. Jako przynęty użyłem żaby. Zarzuciłem w jamę pod brzegiem. Szczupak wziął z miejsca. — Sami specjaliści — pokręcił obandażowaną głową Jaskier. - Szkoda, że nie zaproponowałem befsztykow, pewnie zaraz przynieśliby krowę. No, ale bierzmy się za to, co mamy. Regis, wszystkie małe rybki wal w kocioł, z głowami i ogonami. Szczukę zaś trzeba ładnie sprawić. Umiesz, Nilf… Cahir? — Umiem. — Do dzieła zatem. Geralt, do jasnej cholery, długo masz zamiar tam siedzieć z obrażoną miną? Warzywa obierz! Wiedźmin wstał posłusznie, dosiadł się, ale demonstracyjnie daleko od Cahira. Zanim jeszcze zdążył poskarżyć się, że nie ma noża, Nilfgaardczyk — czy też Vicovarczyk podał mu swoj, dobywając drugi z cholewy. Przyjął, wyburczawszy podziękowanie. Wspolna praca szła składnie. Pełen rybiej drobnicy i warzyw kocioł wkrotce zabulgotał i zapienił się. Wampir zręcznie zebrał pianę wystruganą przez Milvę łyżką. Gdy Cahir sprawił i podzielił szczupaka. Jaskier wrzucił do kotła ogon, płetwy, kręgosłup i zębaty łeb drapieżnika, zamieszał. — Mniam, mniam, ależ pachnie. Gdy się to wszystko wygotuje, odcedzimy śmieci. — Przez onucę chyba — wykrzywiła się Milva, strugając kolejną łyżkę. - Jakże cedzić, gdy przetaka nie mamy? — Ależ droga Milvo — uśmiechnął się Regis. - Tak nie można! To, czego nie mamy, z łatwością zastąpimy tym, co mamy. To wyłącznie kwestia inicjatywy i myślenia pozytywnego. — Idź do biesa z twym uczonym gadaniem, wampirze. — Przecedzimy przez moją kolczugę — powiedział Cahir. - Co tam, potem się ją wypłucze. — Przedtem też się ją wypłuczę — oświadczyła Milva. - Inaczej ja tej zupy jeść nie będę. Cedzenie poszło sprawnie. — Teraz wrzucaj do wywaru szczukę, Cahir — zarządził — Jaskier, — Ależ zapach, mniam, mniam. Nie podrzucajcie już drewna, niech tylko mruga. Geralt, dokąd się pchasz z tą łyżką! Teraz się już nie miesza! — Nie wrzeszcz. Nie wiedziałem. — Niewiedza — uśmiechnął się Regis — nie stanowi usprawiedliwienia dla nie przemyślanych działań. Gdy się nie wie, gdy ma się wątpliwości, dobrze jest zasięgnąć porady… — Zamknij się, wampirze! — Geralt wstał i odwrocił się plecami. Jaskier parsknął. — Obraził się, patrzcie go. — On już taki jest — stwierdziła Milva, wydymając wargi. - Gadacz. Jeśli nie wie, co czynić, gada jeno i obraża się. Jeszczeście tego nie wymiarkowali? — Dawno — rzekł cicho Cahir. — Dodać pieprzu — Jaskier oblizał łyżkę, zamlaskał. - Dodać jeszcze soli. Ach, teraz jest w sam raz. Zestawmy kocioł z ognia. Psiakrew, ale gorący! Nie mam rękawic… — Ja mam — rzekł Cahir. — A ja — Regis chwycił kocioł z drugiej strony — nie potrzebuję. — Dobra — poeta wytarł łyżkę o spodnie. - No, kompania, dosiadać się. Smacznego! Geralt, czekasz na specjalne zaproszenie? Na herolda i fanfary? Wszyscy ciasno obsiedli ustawiony na piasku kociołek i przez długi czas słychać było jedynie dystyngowane siorbanie, przerywane dmuchaniem w łyżki. Po zjedzeniu połowy wywaru rozpoczęło się ostrożne łowienie kawałkow szczupaka, wreszcie łyżki drapnęły po dnie kociołka. — Ale się nażarłam — stęknęła Milva. - To niegłupi był pomysł z tą polewką. Jaskier. — W rzeczy samej — przyznał Regis. - Co powiesz, Geralt? — Powiem: dziękuję — Wiedźmin wstał z trudem, pomasował kolano, ktore znowu zaczął kąsać bol. - Wystarczy? Czy potrzebne są fanfary? — Z nim tak zawsze — machnął ręką poeta. - Nie przejmujcie się nim. I tak macie szczęście, mnie przyszło być z nim wowczas, gdy kłocił się z tą jego Yennefer, bladą pięknością o hebanowych włosach. — Dyskretniej — upomniał go wampir. - I nie zapominaj, on ma problemy. — Problemy — Cahir stłumił beknięcie — należy rozwiązywać. — Ba — rzekł Jaskier. - Ale jak? Milva parsknęła, wygodniej układając się na gorącym piasku. — Wampir jest uczony. Ani chybi wie. — Rzecz polega nie na wiedzy, lecz na umiejętnym zważeniu koniunktur — rzekł spokojnie Regis. - A gdy się koniunktury zważy, dochodzi się do wniosku, że mamy do czynienia z problemem nierozwiązywalnym. Całe to przedsięwzięcie jest pozbawione szans na sukces. Prawdopodobieństwo odnalezienia Ciri rowna się zeru. — Ależ tak nie można — zakpiła Milva. - Trza dumać pozytywnie i jencytjatywnie, To tak, jako z tym sitem. Jeśli nie mamy, zastąpmy czym innym. Tak sobie myślę. — Do niedawna — ciągnął wampir — sądziliśmy, że Ciri jest w Nilfgaardzie. Dotarcie tam i wyzwolenie, czy też wykradzenie jej, wydawało się przedsięwzięciem ponad siły. Teraz, po rewelacjach Cahira, w ogole nie wiemy, gdzie Ciri jest. Trudno mowić o inicjatywie, gdy nie ma się pojęcia, w ktorą stronę ją skierować. — Coż tedy mamy czynić? - żachnęła się Milva. - Wiedźmin upiera się, by na południe ruszyć… — Dla niego — uśmiechnął się Regis — strony świata nie mają specjalnego znaczenia. Wszystko mu jedno, w ktorą ruszyć, byleby nie siedzieć bezczynnie. Iście wiedźminskie principium. Świat pełen jest Zła, wystarczy tedy iść gdzie oczy poniosą, a napotykane po drodze Zło unicestwiać, tym sposobem przysłużyć się sprawie Dobra. Reszta przyjdzie sama. Inaczej mowiąc: ruch jest wszystkim, cel niczym. — Osielstwo — skomentowała Milva. - Wżdy jego cel to Ciri. Jakże to: ona niczym? — Żartowałem sobie — przyznał wampir, łypiąc na wciąż odwroconego plecami Geralta. - I to niezbyt taktownie. Przepraszam. Masz rację, droga Milvo. Nasz cel to Ciri. A ponieważ nie wiemy, gdzie ona jest, sensownie jest dowiedzieć się tego i odpowiednio ukierunkować działania. Sprawa Dziecka Niespodzianki, jak zauważam, aż tętni od magii, przeznaczenia i innych nadprzyrodzonych elementow. A ja znam kogoś, kto w takich sprawach świetnie się orientuje i zapewne nam pomoże. — Ha — ucieszył się Jaskier. - Kto to taki? Gdzie? Daleko? — Bliżej niż stolica Nilfgaardu. Dokładnie rzecz biorąc, całkiem blisko. W Angrenie. Na tym brzegu Jarugi. Mowię o druidzkim kręgu, mającym swą siedzibę w borach na Caed Dhu. — Ruszamy bez zwłoki! — Czy nikt z was — zdenerwował się wreszcie Geralt — nie uważa za stosowne zapytać mnie o zdanie? — Ciebie? — Jaskier odwrocił się. - Ty wszak pojęcia nie masz, co czynić. Nawet zupę, ktorą chłeptałeś, zawdzięczasz nam. Gdyby nie my, byłbyś głodny. I my też, gdybyśmy czekali na twoją aktywność. Ten kociołek zupy to dzieło kooperacji. Efekt wspolnego działania grupy, drużyny zjednoczonej przez wspolny cel. Pojmujesz to, przyjacielu? — Jakże jemu to pojąć? - wykrzywiła się Milva. - On cięgiem tylko ja i ja, sam, samotnie. Wilk samotnik! Widać, że żaden łowca z niego, że z lasem nie obyty. Nie polują wilcy samotnie! Nigdy! Wilk samotnik, ha, łeż to, głupie mieszczuchow bajanie. Ale on tego nie pojmuje! — Ależ pojmuje, pojmuje — uśmiechnął się Regis, swoim zwyczajem z zaciśniętymi wargami. — On tylko tak głupio wygląda — potwierdził Jaskier. - Ale cały czas liczę na to, że wreszcie zechce mu się wytężyć mozgownicę. Może wyciągnie słuszne wnioski? Może zrozumie, że jedyną czynnością, ktora dobrze wychodzi samotnym, jest samogwałt? Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach taktownie milczał. — Niech was wszystkich cholera — powiedział wreszcie Wiedźmin, chowając łyżkę do cholewy. - Niech was cholera, wy kooperująca grupo idiotow, zjednoczona przez wspolny cel, ktorego żadne z was nie rozumie. I mnie też niech cholera. Tym razem pozostali, wzorem Cahira, rownież milczeli taktownie. Jaskier, Maria Barring, zwana Milvą, i Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy. — Kompania mi się trafiła — podjął Geralt, kręcąc głową. - Towarzysze broni! Drużyna bohaterow! Nic, tylko ręce załamać. Wierszokleta z lutnią. Dzikie i pyskate poł driady, poł baby. Wampir, ktoremu idzie na pięćdziesiąty krzyżyk. I cholerny Nilfgaardczyk, ktory upiera się, że nie jest Nilfgaardczykiem. — A na czele drużyny Wiedźmin, chory na wyrzuty sumienia, bezsiłę i niemożność podjęcia decyzji — dokończył spokojnie Regis. - Zaiste, proponuję podrożować incognito, by nie wzbudzać sensacji. — I śmiechu — dodała Milva. Rozdział szosty Krolowa odrzekła: "Nie mnie o łaskę proś, ale tych, ktorych czarami twymi ukrzywdziłaś. Miałaś odwagę złe czyny popełniać, miejże odwagę i teraz, gdy pogoń i sprawiedliwość blisko. Nie w mojej mocy grzechy ci wybaczać." Natenczas zaparskała wiedźma niby kot, zabłysły jej złe oczy. "Moja zguba blisko, zakrzyknęła, ale i twoja niedaleko, krolowo. Wspomnisz jeszcze w godzinie strasznej śmierci Larę Dorren i jej klątwę. A i to wiedz, że przekleństwo moje doścignie i potomkow twoich, do dziesiątego pokolenia." Zmiarkowawszy: jednak, ze w piersi krolowej nieulękłe bije serce, zła elfia czarownica przestała lżyć i grozić, klątwą straszyć, zaczęła jak suka skamleć o pomoc i zmiłowanie… Baśń o Larze Dorren , wersja ludzka …ale błagania nie zmiękczyły kamiennych serc Dh'oine, bezlitosnych, okrutnych ludzi. A gdy Lara, prosząc o litość już nie dla niej, ale dla jej dziecka uczepiła się drzwi karety, na krolewski rozkaz zbir kat uderzył kordem i odrąbał jej palce. A gdy w nocy mroz luty ścisnął, Lara wydała ostatnie tchnienie na wzgorzu wśrod lasow, rodząc coreczkę, ktorą chroniła resztką tlącego się w niej jeszcze ciepła. I choć wokoł była noc, zima i śnieżyca, na wzgorzu stała się nagle wiosna i zakwitły kwiaty feainnewedd. Do dziś takie kwiaty kwitną tylko w dwoch miejscach: w Dol Blathanna i na wzgorzu, na ktorym skonała Lara Dorren aep Shiadhal. Baśń o Larze Dorren , wersja elfia — Prosiłam cię — warknęła gniewnie leżąca na wznak Ciri. - Prosiłam cię, byś mnie nie dotykała. Mistie cofnęła rękę i trawkę, ktorą łaskotała Ciri w szyję, wyciągnęła się obok, zapatrzyła w niebo, podłożywszy obie dłonie pod ostrzyżony kark. — Dziwnie się ostatnio zachowujesz, Sokoliczko. — Nie chcę, byś mnie dotykała i tyle! — To tylko zabawa. — Wiem — Ciri zacisnęła usta. - Tylko zabawa. To wszystko była tylko zabawa. Ale mnie przestało to bawić, rozumiesz? Całkiem przestało! Mistle położyła się znowu na wznak, milczała długo, zapatrzona w błękit pocięty poszarpanymi smugami chmur. Wysoko nad lasem kołował jastrząb. — Twoje sny — powiedziała wreszcie. - To przez te twoje sny, tak? Prawie co noc zrywasz się z krzykiem. To, co niegdyś przeszłaś, wraca w snach. Znam to. Ciri nie odpowiedziała. — Nigdy mi o sobie nie mowiłaś — Mistle znowu przerwała ciszę. - O tym, co przeszłaś. Ani o tym, skąd jesteś. Ani czy masz bliskich… Ciri gwałtownie poruszyła ręką koło szyi, ale tym razem to była tylko biedronka. — Miałam bliskich — powiedziała głucho, nie patrząc na towarzyszkę. - To znaczy, myślałam, ze miałam… Takich, ktorzy odnaleźliby mnie, nawet tu, na końcu świata, gdyby tylko chcieli… Lub gdyby żyli. Och, o co ci chodzi, Mistle? Mam ci o sobie opowiadać? — Nie musisz. — To dobrze. Bo to pewnie tylko zabawa. Jak wszystko między nami. — Nie rozumiem — Mistle odwrociła głowę — dlaczego nie odejdziesz, jeśli ci tak ze mną źle. — Nie chcę być sama. — Tylko tyle? — To dużo. Mistle zagryzła wargi. Nim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszały gwizd. Zerwały się obie, otrzepały z igliwia, dopadły koni. — Zaczyna się zabawa — rzekła Mistle, wskakując na siodło i dobywając miecza — jaką od pewnego czasu lubisz ponad wszystkie inne, Falka — Nie myśl, że nie zauważyłam. Ciri ze złością uderzyła konia piętami. Pognały zboczem wąwozu, na łeb na szyję, słysząc już dzikie hałłakowanie pozostałych Szczurow, wypadających z zagajnika po drugiej stronie gościńca. Kleszcze zasadzki zamykały się. ***** Prywatna audiencja była skończona. Vattier de Rideaux, icehnibu Eiddon, szef wywiadu wojskowego cesarza Emhyra var Emreisa, opuścił bibliotekę, kłaniając się krolowej Doliny Kwiatow w sposob nawet uprzejmiejszy, niż tego wymagał protokoł dworski. Ukłon był jednocześnie bardzo ostrożny, a ruchy Vattiera wypracowane i powściągliwe — szpieg cesarski nie spuszczał wzroku z dwoch ocelotow, wyciągniętych u stop władczyni elfow. Złotookie koty wyglądały na rozleniwione i senne, ale Vattier wiedział, że to nie maskotki, lecz czujni strażnicy, gotowi w mgnieniu oka zamienić w krwawą miazgę każdego, kto usiłowałby zbliżyć się do krolowej na odległość mniejszą od określonej protokołem. Francesca Emdabair, nazywana Enid an Gleanna, Stokrotka z Dolin, odczekała, aż za Vattierem zamkną się drzwi, pogłaskała oceloty. — Już, Ida — powiedziała. Ida Emean aep Siyney, elfia czarodziejka, wolna Aen Seidhe z Gor Sinych, podczas audiencji skryta pod czarem niewidzialności, zmaterializowała się w kącie biblioteki, poprawiła suknię i cynobroworude włosy. Oceloty zareagowały jedynie nieco szerszym otwarciem oczu. Jak wszystkie koty, widziały niewidzialne, nie można było ich oszukać tak prostym zaklęciem. — Drażnić mnie już zaczyna ten festiwal szpiegow — powiedziała z przekąsem Francesca, przybierając wygodniejszą pozycję na hebanowym krześle. - Henselt z Kaedwen niedawno przysłał mi «konsula», Dijkstra skierował do Dol Blatharma "misję handlową". A teraz sam arcyszpicel Vattier de Rideaux! Ach, a wcześniej kręcił się tu Stefan Skellen, Wielki Cesarski Nikt. Ale nie udzieliłam mu posłuchania. Ja jestem krolową, a Skellen jest nikim. Choć z urzędu, ale nikim. — Stefan Skellen — powiedziała wolno Idą Emean — był rownież u nas, gdzie miał więcej szczęścia. Rozmawiał z Filavandrelem i Vanadainem. — I podobnie jak Vattier mnie, wypytywał ich o Vilgefortza, Yennefer, Rience'a i Cahira Mawr Dyffryna aep Caellacha? — Między innymi. Zdziwisz się, ale bardziej interesowała go oryginalna wersja proroctwa Ithlinne Aegli aep Aeyenien, zwłaszcza fragmenty mowiące o Aen Hen Ichaer, Starszej Krwi. Interesowała go rownież Tor Lara, Wieża Mewy, i legendarny portal, niegdyś łączący Wieżę Mewy z Tor Zireael, Wieżą Jaskołki. Jakżeż to typowe dla ludzi, Enid. Liczyć na to, że od razu, na skinienie, wyświetlimy im zagadki i tajemnice, ktore sami staramy się rozwikłać od setek lat. Francesca uniosła rękę i przyjrzała się pierścieniom. — Ciekawe — powiedziała — czy Filippa wie o dziwnych zainteresowaniach Skellena i Vattiera? I Emhyra var Emreisa, ktoremu oni obaj służą? — Ryzykownie byłoby zakładać, że nie wie — Ida Emean spojrzała bystro na krolową — i zataić na naradzie w Montecalvo to, co wiemy my, tak przed Filippą, jak i przed całą lożą. Niezbyt ładne światło rzuciłoby to na nas… A chcemy wszakże, by ta loża zaistniała. Chcemy, by nam, elfim magiczkom, ufano, nie posądzano o podwojną grę. — Rzecz w tym, że my prowadzimy podwojną grę, Ida. I troszkę igramy z ogniem. Z Białym Płomieniem Nilfgaardu… — Ogień pali — Ida Emean podniosła na krolową przedłużone ostrym makijażem oczy — ale i oczyszcza. Trzeba przezeń przejść. Trzeba podjąć ryzyko, Enid. Ta loża powinna zaistnieć, powinna zacząć działać. W pełnym składzie. Dwanaście czarodziejek, wśrod nich zaś ta jedna, o ktorej mowi proroctwo. Nawet jeśli to gra, postawmy na zaufanie. — A jeśli to prowokacja? — Ty lepiej znasz zaangażowane w sprawę osoby. Enid an Gleanna zastanowiła się. — Sheala de Tancarville — powiedziała wreszcie — to skryta samotnica, nie ma żadnych powiązań. Triss Merigold i Keira Metz miały, ale teraz obie są emigrantkami, krol Foltest wypędził z Temerii wszystkich czarodziejow. — Margaritę Laux-Antille interesuje tylko jej szkoła, nic poza tym. Oczywiście, w tej chwili trzy ostatnie są pod silnym wpływem Filippy, a Filippa jest zagadką. Sabrina Glevissig nie zrezygnuje z wpływow politycznych, ktore ma w Kaedwen, ale nie zdradzi loży. Zbyt pociąga ją władza, ktorą loża daje. — A owa Assire var Anahid? I ta druga Nilfgaardka, ktorą poznamy w Montecalvo? — Mało o nich wiem — uśmiechnęła się lekko Francesca. - Ale gdy tylko je zobaczę, będę wiedziała więcej. Gdy tylko zobaczę, w co i jak są ubrane. Ida Emean zmrużyła wymalowane powieki, ale powstrzymała się z zadaniem pytania. — Zostaje nefrytowa statuetka — powiedziała po chwili — Wciąż niepewna i enigmatyczna figurynka z nefrytu wzmianek o ktorej też można doszukać się w Ithlinnespath. Chyba już czas, by dać się jej wypowiedzieć. I oznajmić, co ją czeka. Pomoc ci w dekompresji? — Nie, zrobię to sama. Wiesz, jak reaguje się na rozpakowanie. Im mniej będzie świadkow, tym mniej dotkliwy będzie to cios dla jej dumy. Francesca Findabair jeszcze raz sprawdziła, czy cały dziedziniec szczelnie odizolowany jest od reszty pałacu polem ochronnym, przesłaniającym widok i tłumiącym dźwięki. Zapaliła trzy czarne świece osadzone w lichtarzach zaopatrzonych we wklęsłe lustrzane reflektory. Lichtarze stały w miejscach wyznaczonych kolistą mozaiką pawimentu, przedstawiającą osiem znakow Viccaeineo. Zodiaku, na symbolach oznaczających Belleteyn, Lammtf i Yule. Wewnątrz zodiakalnego koła mozaika tworzyła drugie, mniejsze, usiane magicznymi symbolami i otaczające pentagram. Na trzech symbolach mniejszego koła Francesca ustawiła niewielkie żelazne trojnogi, na nich zaś ostrożnie i pieczołowicie zamontowała trzy kryształy. Szlif spodow kryształow odpowiadał formie zakończeń trojnogow, przez co ułożenie siłą rzeczy musiało być precyzyjne, ale Francesca sprawdziła wszystko kilkakrotnie. Wolała nie ryzykować błędu. Nie opodal szumiała fontanna, woda tryskała z marmurowego dzbana trzymanego przez marmurową najadę, czterema strumieniami spadała do sadzawki, wprawiając w ruch liście nenufarow, między ktorymi śmigały złote rybki. Francesca otworzyła szkatułkę, wyjęła z niej malutką, wykonaną z nefrytu, mydlaną w dotyku figurynkę, ustawiła ją dokładnie pośrodku pentagramu. Cofnęła się, jeszcze raz zajrzała do leżącego na stoliku grimoire'a, wzięła głęboki wdech, uniosła ręce i wyskandowala zaklęcie. Świece momentalnie zapłonęły jaśniej, fasety kryształow rozbłysły i trysnęły smugami światła. Smugi zestrzeliły się na figurynce, ktora natychmiast zmieniła kolor z zielonej stała się złota, a po chwili transparentna. Powietrze zadrgało od magicznej energii, bijącej o ochronne ekrany. Jedna ze świec prysnęła iskrami, po posadzce zatańczyły cienie, mozaika zaczęła żyć, zmieniać kształty. Francesca nie opuszczała rąk, nie przerywała inkantacji. Figurka rosła błyskawicznie, pulsując i tętniąc, zmieniała strukturę i kształt niczym pełzający po posadzce obłok dymu. Światło bijące z kryształow przeszywało dym, w smugach blasku pojawiły się ruch i twardniejąca materia. Jeszcze moment, a w centrum magicznych koł pokazała się nagle postać ludzka. Postać czarnowłosej kobiety, bezwładnie leżącej na posadzce. Świece zakwitły wstążkami dymu, kryształy zgasły. Francesca opuściła ręce, rozprężyła palce i otarła pot z czoła. Czarnowłosa kobieta na posadzce zwinęła się w kłębek i zaczęła krzyczeć. — Jak się nazywasz? — spytała dźwięcznie Francesca. Kobieta wyprężyła się, zawyła, przyciskając obie ręce do podbrzusza. — Jak się nazywasz? — Ye… Yennef… Yennefeeeer!!! Aaaaaaa… Elfka odetchnęła z ulgą. Kobieta nadał zwijała się, wyła, jęczała, tłukła pięściami o posadzkę, probowała wymiotować. Francesca czekała cierpliwie. I spokojnie. Będąca jeszcze przed chwilą nefrytową figurynką kobieta cierpiała, było to widoczne. I normalne. Ale mozg miała nie uszkodzony. — No, Yennefer — powiedziała po dłuższej chwili, przerywając jęki. - Może już dosyć, co? Yennefer z wyraźnym wysiłkiem uniosła się na czworaki, otarła nos przedramieniem, rozejrzała się błędnie. Jej wzrok przemknął po Francesce, jak gdyby elfki w ogole nie było na dziedzińcu, zatrzymał się i ożył dopiero na widok tryskającej wodą fontanny. Podpełzłszy z ogromnym trudem, Yennefer przegramoliła się przez cembrowinę i z pluskiem wwaliła do sadzawki. Zakrztusiła się, zaczęła parskać, kaszleć i pluć, wreszcie, rozgarniając lilie wodne, dobrnęła na czworakach do marmurowej najady i usiadła, opierając się plecami o cokoł posągu. Woda sięgała jej do piersi. — Francesca… — wybełkotała, dotykając obsydianowi gwiazdy na szyi i patrząc na elfkę nieco przytomniejszym wzrokiem. - Ty… — Ja. Co pamiętasz? — Spakowałaś mnie… Cholera, spakowałaś mnie? — Spakowałam i rozpakowałam. Co pamiętasz? — Garstang… Elfy. Ciri. Ty. I pięćset cetnarow, ktore nagle zwaliły mi się na głowę… Teraz już wiem, co to było. Kompresja artefaktowa… — Pamięć funkcjonuje. To dobrze. Yennefer opuściła głowę, spojrzała między swoje uda, nad ktorymi przemykały złote rybki. — Każ potem zmienić wodę w sadzawce, Enid — zamamrotała. - Właśnie wysikałam się do niej. — Drobiazg — uśmiechnęła się Francesca. - Zwroć jednak uwagę, czy w wodzie nie widać krwi. Zdarza się, że kompresja niszczy nerki. — Tylko nerki? — Yennefer wzięła ostrożny wdech — We mnie nie ma chyba jednego zdrowego organu… Przynajmniej tak się czuję. Do diabła, Enid, nie wiem, czym zasłużyłam sobie na taki traktament… — Wyjdź z sadzawki. — Nie. Dobrze mi tu. — Wiem. Dehydracja. — Degradacja. Degrengolada! Dlaczego mi to zrobiłaś? — Wyjdź, Yennefer. Czarodziejka wstała z trudem, oburącz przytrzymując się marmurowej najady. Strząsnęła z siebie nenufary, silnym szarpnięciem rozdarła i zwlekła ociekającą wodą suknię, naga stanęła przed fontanną, pod tryskającymi strumieniami. Opłukawszy się i napiwszy, wyszła z sadzawki, usiadła na brzegu basenu, wyżęła włosy, rozejrzała się. — Gdzie ja jestem? — W Dol Blathanna. Yennefer wytarła nos. — Draka na Thanedd jeszcze trwa? — Nie. Skończyła się. Połtora miesiąca temu. — Musiałam cię bardzo skrzywdzić — powiedziała po chwili Yennefer. - Musiałam zdrowo zaleźć ci za skorę, Enid. Ale możesz uznać nasze rachunki za wyrownane. Zemściłaś się godnie, choć może trochę zbyt sadystycznie. Nie mogłaś ograniczyć się do poderżnięcia mi gardła? — Nie mow głupstw — elfka skrzywiła usta. - Spakowałam cię i wyniosłam z Garstangu, by ocalić ci życie. Wrocimy do tego, ale poźniej nieco. Proszę, oto ręcznik. Oto prześcieradło. Nową suknię dostaniesz po kąpieli. W stosownym miejscu, w wannie z ciepłą wodą. Już wystarczająco zaszkodziłaś złotym rybkom. ***** Ida Emean i Francesca piły wino. Yennefer piła glukozę i sok z marchwi. W ogromnych ilościach. — Podsumujmy — powiedziała, wysłuchawszy relacji Franceski. - Nilfgaard podbił Lyrię, do społki z Kaedwen rozebrał Aedirn, spalił Vengerberg, zhołdował Verden, właśnie podbija Brugge i Sodden. Vilgefortz znikł bez śladu. Tissaia de Vries popełniła samobojstwo. A ty zostałaś krolową Doliny Kwiatow, cesarz Emhyr koroną i berłem odwdzięczył ci się za moją Ciri, ktorej tak długo poszukiwał, a ktorą teraz ma i wykorzysta wedle woli i zachcianki. Mnie spakowałaś i przez połtora miesiąca trzymałaś w pudełku jako statuetkę z nefrytu. I zapewne spodziewasz się, że ci za to podziękuję. — Wypadałoby — odrzekła chłodno Francesca Findabair. - Na Thanedd był niejaki Rience, ktory za punkt honoru postawił sobie zadanie ci powolnej i okrutnej śmierci, a Vilgefortz obiecał mu to umożliwić. Rience uganiał się za tobą po całym Garstangu. Ale nie znalazł, bo już byłaś nefrytową figurynką za moim dekoltem. — I byłam tą figurynką czterdzieści siedem dni. — Tak. Ja zaś, pytana, mogłam spokojnie odpowiadać, że Yennefer z Vengerbergu nie ma w Dol Blathanna. Pytano wszak o Yennefer, nie o statuetkę. — Co się zmieniło, że wreszcie zdecydowałaś się rozpakować mnie? — Wiele. Zaraz ci to wyjaśnię. — Przedtem wyjaśnisz mi coś innego. Na Thanedd był Geralt. Wiedźmin. Pamiętasz, przedstawiłam ci go w Aretuzie. Co z nim? — Uspokoj się. Żyje. — Jestem spokojna. Mow, Enid. — Twoj Wiedźmin — powiedziała Francesca — w ciągu jednej tylko godziny zrobił więcej niż niejeden przez całe życie. Nie rozwodząc się: złamał nogę Dijkstrze, uciął głowę we Artaudowi Terranovie i bestialsko zarąbał około dziesięciu Scoia'tael. Ach, byłabym zapomniała: obudził jeszcze niezdrowe podniecenie Keiry Metz. — Straszne — Yennefer wykrzywiła się przesadnie. - Ale Keira doszła już chyba do siebie? Nie żywi chyba do niego urazy? To, że podnieciwszy ją, nie wychędożył, wynikało z całą pewnością z braku czasu, nie z brakli szacunku. Zapewnij ją o tym w moim imieniu. — Sama będziesz miała okazję to uczynić — powiedziała chłodno Stokrotka z Dolin. - I to wkrotce. Wroćmy jednak: do spraw, względem ktorych nieudolnie udajesz obojętność. Twoj Wiedźmin tak zapalił się do obrony Ciri, że postąpił bardzo nierozsądnie. Rzucił się na Vilgefortza. A Vilgefortz zmasakrował go. To, że nie zabił, wynikało z pewnością z braku czasu, nie z braku starań. I co? Nadal będziesz udawać, że nic cię to nie wzrusza? — Nie — grymas na ustach Yennefer przestał wyrażać szyderstwo. - Nie, Enid. Wzrusza mnie to. Wkrotce nie ktore osoby bliżej zapoznają się z moim wzruszeniem. Masz na to moje słowo. Tak, jak wcześniej drwiną, tak teraz Francesca nie przejęła się groźbą. — Triss Merigold teleportowała skatowanego wiedźmina do Broklionu — powiedziała. - Z tego, co wiem, driady leczą go tam nadal. Ma się już podobno dobrze, ale lepiej, by nie wychylał stamtąd nosa. Tropią go agenci Dijkstry i wywiady wszystkich krolow. Ciebie zresztą też. — Czymże zasłużyłam sobie na takie wyrożnienie? Ja przecież niczego Dijkstrze nie złamałam… Ach, nie mow, sama zgadnę. Znikłam z Thanedd bez śladu. Nikt nie domyśla się, że wylądowałam w twojej kieszeni, zredukowana i spakowana. Wszyscy są przekonani, że uciekłam do Nilfgaardu wraz z moimi wspolnikami spiskowcami. Wszyscy oprocz faktycznych spiskowcow, ma się rozumieć, ale ci nikogo nie wyprowadzą z błędu. Wszakże trwa wojna, dezinformacja to oręż, ostrze ktorego zawsze musi być dobrze wycelowane. A teraz, po czterdziestu siedmiu dniach, przyszedł czas, by oręża użyć. Moj dom w Vengerbergu spalony, jestem poszukiwana. Nic, tylko przystać do komanda Scoia'tael. Lub w inny sposob włączyć się do walki o wolność elfow. Yennefer łyknęła soku z marchwi, wpiła wzrok w oczy wciąż zachowującej spokoj i ciszę Idy Emean aep Sivney. — Co, pani Ido? Pani wolna Aen Seidhe z Gor Sinych? Trafnie odgaduję pisany mi los? Czemu to milczy pani niby głaz? — Ja, pani Yennefer — odrzekła rudowłosa elika — milczę gdy nie mam nic sensownego do powiedzenia. Zawsze to lepiej, niż snuć nieuzasadnione przypuszczenia i maskować niepokoj gadulstwem. Przejdź do rzeczy, Enid. Wyjaśnij pani Yennefer, o co chodzi. — Zamieniam się w słuch — Yennefer dotknęła palcami obsydianowej gwiazdy na aksamitce. - Mow, Francesca. Stokrotka z Dolin oparta podbrodek na złączonych dłoniach. — Dziś — oznajmiła — jest druga noc, od kiedy księźyc jest w pełni. Za małą chwilę teleportujemy się do zamku Mentecalvo, siedziby Filippy Eilhart. Weźmiemy udział w posiedzeniu organizacji, ktora powinna cię zainteresować. Zawsze wszak byłaś zdania, że magia stanowi wartość najwyższą, stojącą powyżej wszelkich podziałow, sporow, wyborow politycznych, osobistych interesow, ansow, sentymentow i animozji. Ucieszy cię zapewne wieść, niedawno powstał zrąb instytucji, coś w rodzaju tajnej loży, powołanej wyłącznie do obrony interesow magii, mającej dopilnować, by magia zajmowała w hierarchii sprw rożnych należne jej miejsce. Korzystając z przywileju rekomendowania nowych członkow wspomnianej loży, pozwoliłam sobie wziąć pod uwagę dwie kandydatury: Idy Emean aep Sivney i twoją. — Coż za nieoczekiwany zaszczyt i awans — zadrwiła Yennefer. - Z magicznego niebytu wprost do tajnej, elitarnej i wszechmocnej loży. Stojącej ponad osobistymi ansami i resentymentami. Tylko czy ja aby się nadaję? Czy znajdę w sobie dość siły charakteru, by wyzbyć się ansow względem osob, ktore odebrały mi Ciri, skatowały nieobojętnego mi mężczyznę, a mnie samą… — Jestem pewna — przerwała elfka — że znajdziesz w sobie dość siły charakteru, Yennefer. Znam cię i wieżę że nie brakuje ci takiej siły. Nie brakuje ci też ambny, ktora winna rozwiewać wątpliwości co do spotykającego cię zaszczytu i awansu. Jeśli jednak tego chcesz, powiesi wprost: rekomenduję, cię do loży, bo uważam za osobę, ktora na to zasługuje i może wydatnie przysłużyć sprawie. — Dziękuję — szyderczy uśmieszek ani myślał znikać z ust czarodziejki. - Dziękuję, Enid. Zaiste, czuję, jak rozpierają mnie ambicja, pycha i samouwielbienie. Gotowam pęknąć lada moment. I to zanim jeszcze zacznę się zastanawiać, dlaczego miast mnie nie rekomendujesz do owej loży jeszcze jednego elfa z Dol Blathanna lub elfki z Gor Sinych. — W Montecalvo — odrzekła zimno Francesca — dowiesz się, dlaczego. — Wolałabym zaraz. — Powiedz jej — mruknęła Ida Emean. — Chodzi o Ciri — powiedziała po chwili zastanowienia Francesca, unosząc na Yennefer swe nieprzeniknione oczy. — Loża interesuje się nią, a nikt nie zna tej dziewczyny tak dobrze jak ty. Reszty dowiesz się na miejscu. — Zgoda — Yennefer energicznie podrapała się w łopatkę. Wysuszona kompresją skora wciąż swędziała ją nieznośnie. - Powiedz mi tylko, kto jeszcze wchodzi w skład owej loży? Oprocz was i Filippy? — Margarita Laux-Antille, Triss Merigold i Keira Metz. Sheala de Tancarville z Koviru. Sabrina Glevissig. I dwie czarodziejki z Nilfgaardu. — Internacjonalna rzeczpospolita babska? — Można to tak nazwać. — One zapewne wciąż uważają mnie za wspolniczkę Vilgefortza. Zaakceptują mnie? — Zaakceptowały mnie. O resztę postarasz się sama. Będziesz poproszona o zrelacjonowanie twych związkow z Ciri. Od samego początku, ktory za sprawą twego wiedźmina miał miejsce przed piętnastoma laty w Cintrze, aż do wydarzeń sprzed połtora miesiąca. Szczerość i prawdomowność będą absolutnie konieczne. I potwierdzą lojalność wobec konwentu. — Kto powiedział, że jest co potwierdzać? Nie za wcześnie mowić o lojalności? Nie znam nawet statutu i programu tej damskiej międzynarodowki… — Yennefer — elfka lekko zmarszczyła regularne brwi. - Rekomenduję cię do loży. Ale nie mam zamiaru zmuszać do czegokolwiek. A zwłaszcza do lojalności. Masz wybor. — Domyślam, się, jaki. — Dobrze się domyślasz. Ale wciąż jest to wybor wolny. Ze swej strony gorąco jednak namawiam, byś wybrała lożę. Wierz mi, w ten sposob pomożesz twojej Ciri o wiele skuteczniej, niż rzucając się na oślep w wir wydarzeń, na co, jak mniemam, masz wielką ochotę. Ciri grozi śmierć. Uratować może ją tylko nasze solidarne działanie. Gdy wysłuchasz tego, co będzie powiedziane w Montecalvo, przekonasz się, że mowiłam prawdę… Yennefer, nie podobają mi się błyski, ktore widzę w twoich oczach. Daj mi słowo, że nie będziesz probować ucieczki. — Nie — pokręciła głową Yennefer, przykrywając dłonią gwiazdę na aksamitce. - Nie dam, Francesca. — Chciałabym lojalnie cię uprzedzić, moja droga. Wszystkie stacjonarne portale Montecalvo mają blokadę paczącą. Każdy, kto bez przyzwolenia Filippy chciałby tam wejść albo stamtąd wyjść, ląduje w loszku o ścianach wyłożonych dwimerytem. Własnego teleportu nie otworzysz, nie dysponując komponentami. Twojej gwiazdy nie chcę ci odbierać, bo musisz być w pełni władz umysłowych. Ale jeżeli sprobujesz figli… Yennefer, ja nie mogę pozwolić… Loża nie może pozwolić, byś szaleńczo i samotnie pognała ratować Ciri i szukać zemsty. Ja wciąż mam twoją matrycę, mam algorytm zaklęcia. Zredukuję cię i spakuję znowu w nefrytową statuetkę. Jeśli będzie trzeba, na kilka miesięcy. Albo lat. — Dzięki za ostrzeżenie. Ale słowa nie dam ci i tak. ***** Fringilla Vigo nadrabiała miną, ale była zdenerwowana i spięta. Sama niejednokrotnie ganiła młodych nilfgaardzkich magikow za bezkrytyczne uleganie stereotypowym opiniom i wyobrażeniom, sama regularnie wyśmiewała trywialny, namalowany przez plotkę i propagandę wizerunek typowej czarodziejki z Połnocy — sztucznie pięknej, aroganckiej, prożnej i zepsutej do granic perwersji, a często i poza te granice. Teraz jednak, im bardziej kolejne przesiadki w teleportach przybliżały ją do zamku Montecalvo, tym silniej szarpała nią niepewność, co też zastanie na miejscu zjazdu tajemniczej loży. I co ją tam czeka. Rozbrykana imaginacja podsuwała obrazy zabojczo urodziwych kobiet z diamentowymi koliami na obnażonych piersiach z ukarminowanymi sutkami, kobiet o wilgotnych ustach i oczach błyszczących od alkoholu i narkotykow. Oczyma wyobraźni Fringilla widziała już, jak obrady sekretnego konwentu zamieniają się w dziką i rozpasaną orgię z użyciem frenetycznej muzyki, afrodyzjakow, niewolnikow pici obojga i wyszukanych akcesoriow. Ostatni teleport zostawił ją między dwiema kolumnami z czarnego marmuru, z suchością w ustach, łzawiącym wiatrem magii w oczach i ręką kurczowo zaciśniętą na szmaragdowym naszyjniku, wypełniającym karo dekoltu. Obok zmaterializowała się Assire var Anahid, takie zauważalnie zdenerwowana. Fringilla miała jednak podstawy przypuszczać, że przyjaciołkę peszy nowy i nietypowy dla niej stroj: niewymyślna, ale bardzo elegancka suknia w kolorze hiacyntu, uzupełniona malutką i skromną kolią z aleksandrytow. Zdenerwowanie prysło momentalnie. W wielkiej, jasnej od magicznych lampionow sali było chłodno i cicho. Nigdzie nie dało się zauważyć nagiego Murzyna, walącego w bęben, ani pląsających na stole dziewcząt z cekinami na wzgorkach łonowych, nie wyczuwało się zapachu haszyszu i kantarydy. Nilfgaardzkie czarodziejki zostały natychmiast powitane przez Filippę Eilhart, panią zamku, strojną, poważną, uprzejmą i rzeczową. Inne obecne czarodziejki zbliżyły się i przedstawiły, a Fringilla odetchnęła z ulgą. Magiczki z Połnocy były piękne, kolorowe i skrzyły się od biżuterii, ale w podkreślonych stonowanym makijażem oczach nie było śladu ani środkow odurzających, ani nimfomanii. Żadna też nie miała odkrytych piersi. Wręcz przeciwnie, dwie były niezwykle skromnie zapięte pod szyję — surowa, odziana w czerń Sheala de Tancaryille i młodziutka Triss Merigold o błękitnych oczach i przepięknych kasztanowych włosach. Ciemna Sabrina Glevissig oraz blondynki Margarita Laux-Antille i Keira Metz nosiły dekolty, ale niewiele głębsze od dekoltu Fringilli. Oczekiwanie na inne uczestniczki konwentu wypełniła grzeczna konwersacja, podczas ktorej wszystkie miały okazje powiedzieć coś o sobie, a taktowne stwierdzenia i uwagi Filippy Eilhart szybko i zręcznie łamały lody, choć jedynym lodem w okolicy był ten na bufecie, na ktorym piętrzyła się gora ostryg. Innych lodow nie wyczuwało się. Sheala de Tancarville, badaczka, natychmiast znalazła mnostwo wspolnych tematow z badaczką Assire var Anahid, Fringilla zaś szybko nabrała sympatii do wesołej Triss Merigold. Konwersacji towarzyszyło łakome pochłanianie ostryg. Nie jadła jedynie Sabrina Gleyissig, nieodrodna cora kaedweńskich puszcz, ktora pozwoliła sobie wyrazić pogardliwą opinię o "oślizgłych paskudztwach" i ochotę na kawałek zimnej sarniny ze śliwkami. Filippa Eilhart, miast zareagować na obrazę wyniosłym chłodem, pociągnęła za sznur dzwonka, a po chwili mało rzucająca się w oczy i bezszelestna służba dostarczyła mięsiwo. Zdumienie Fringilli było ogromne. Coż, pomyślała, co kraj, to obyczaj. Teleport między kolumnami rozbłysnął i słyszalnie zawibrował. Na twarzy Sabriny Glevissig odmalowało się bezbrzeżne zdumienie. Keira Metz upuściła na lod ostrygę i noż. Triss stłumiła westchnienie. Z portalu wyłoniły się trzy czarodziejki. Trzy elfki. Jedna o włosach w kolorze ciemnego złota, jedna cynobroruda i jedna kruczoczarna. — Witaj, Francesca — powiedziała Filippa. W jej głosie nie słychać było emocji, ktorą wyrażały oczy, szybko jednak zmrużone. - Witaj, Yennefer. — Otrzymałam przywilej obsadzenia dwoch foteli powiedziała melodyjnie nazwana Franceską złotowłosa elfka, niewątpliwie zauważając zdumienie Filippy. - Oto moje kandydatki. Znana wszystkim Yennefer z Vengerbergu. I pani Ida Emean aep Sivney, Aen Saevheme z Gor Sinych. Ida Emean skłoniła lekko rudą głowę, zaszeleściła powiewną żonkilową suknią. — Tuszę — rozejrzała się Francesca — że już jesteśmy w komplecie? — Brakuje tylko Vilgefortza — syknęła cicho, lecz z wyraźną złością Sabrina Glevissig, patrząc koso na Yennefer. — I ukrytych w podziemiach Scoia'tael — mruknęła Keira Metz. Triss zmroziła ją wzrokiem. Filippa dokonała prezentacji. Fringilla z ciekawością przyjrzała się Francesce Findabair, Enid an Gleanna, Stokrotce z Dolin, słynnej krolowej Dol Blathanna, władczyni elfow, ktore niedawno odzyskały swoj kraj. Pogłoski o urodzie Franceski, stwierdziła Fringilla, nie były przesadzone. Rudowłosa i wielkooka Ida Emean wzbudziła wyraźne zainteresowanie wszystkich, nie wyłączając obu magiczek z Nilfgaardu. Wolne elfy z Gor Sinych nie utrzymywały żadnych stosunkow nie tylko z ludźmi, ale nawet z żyjcymi bliżej ludzi pobratymcami. A nieliczni wśrod wolnych elfow Aen Saevherne — Wiedzący, byli bliską legendzie enigmą. Mało kto, nawet wśrod elfow, mogł pochwalić się bliższym kontaktem z Aen Saevheme. Ida wyrożniała się w grupie nie tylko kolorem włosow. W jej biżuterii nie było ani uncji kruszcu, ani karata kamienia — nosiła wyłącznie perły, korale i bursztyny. Źrodłem największych emocji była jednak w sposob oczywisty trzecia przybyła czarodziejka, Yennefer, kruczowłosa, odziana w czerń i biel, wbrew pierwszemu wrażeniu nie będąca elfką. Jej pojawienie się w Montecalvo musiało być potężnym i nie dla wszystkich miłym zaskoczeniem. Fringilla czuła bijącą od niektorych magiczek aurę antypatii i wrogości. Gdy przedstawiano jej niligaardzkie czarodziejki, Yennefer zatrzymała na Fringilli fiołkowe oczy. Oczy były zmęczone i podkrążone, nawet makijaż nie był w stanie tego ukryć. — My się znamy — stwierdziła, dotykając przypiętej do aksamitki gwiazdy z obsydianu. W sali zapadła nagle ciężka, pełna wyczekiwania cisza. — Widziałyśmy się już — powtorzyła Yennefer. — Nie przypominam sobie — Fringilla wytrzymała spojrzenie. — Nie dziwię się. Ja jednak mam dobrą pamięć do twarzy i sylwetek. Widziałam cię ze wzgorza Sodden. — A zatem nie może być mowy o pomyłce — Fringilla Vigo dumnie uniosła głowę, powiodła oczami po wszystkich. - Byłam pod wzgorzem Sodden. Filippa Eilhart uprzedziła odpowiedź. — Ja też tam byłam — powiedziała. - Też niejedno pamiętam. Nie wydaje mi się jednak, by nadmierne wysilanie pamięci i niepotrzebne grzebanie w niej mogło przynieść nam jakąkolwiek korzyść tutaj, w tej sali. Temu, co zamierzamy tu przedsięwziąć, bardziej posłużą zapomnienie, wybaczenie i pojednanie. Zgadzasz się ze mną, Yennefer? Czarnowłosa czarodziejka odrzuciła z czoła kręte loki. — Gdy dowiem się wreszcie, co zamierzacie tu przedsiębrać — odrzekła — powiem ci, Filippa, z czym się zgadzam. A z czym nie. — W takim razie najlepiej będzie, jeśli rozpoczniemy bez zwłoki. Proszę panie o zajęcie miejsc. Miejsca przy okrągłym stole — oprocz jednego — były oznaczone. Fringilla siedziała obok Assire var Anahid, mając po prawej właśnie owo wolne krzesło, oddzielająca ją od Sheali de Tancaryille, za ktorą zajęły miejsca Sabina Glevissig i Keira Metz. Na lewo od Assire siedziała Ida Emean, Francesca Findabair i Yennefer. Dokładnie naprzeciw Assire usadowiła się Filippa Eilhart, mająca po prawej Margaritę Laux-Antille, a po lewej Triss Merigold. Wszystkie krzesła miały poręcze rzeźbione w kształty sfinksow. Filippa rozpoczęła. Powtorzyła powitanie i natychmiast przeszła do rzeczy Fringilla, ktorej Assire zdała szczegołową relację o poprzednim zebraniu łoży, nie dowiedziała się ze wstępu niczego nowego. Nie zaskoczyły jej rownież ani złożone przez wszystkie czarodziejki deklaracje o przystąpieniu do konwentu, ani pierwsze głosy w dyskusji. Była jednak lekko speszona, albowiem te pierwsze głosy dotyczyły wojny, jaką Cesarstwo prowadziło z Nordlingami, a zwłaszcza całkiem niedawno rozpoczętej operacji w Sodden i Brugge, w trakcie ktorej wojska cesarskie starły się zbrojnie z armią Temerii. Mimo zakładanej apolityczności konwentu, czarodziejki nie były w stanie ukryć swych poglądow. Niektore ewidentnie niepokoiła obecność Nilfgaardu u bram. Fringilla doznawała mieszanych uczuć. Zakładała, że osoby tak wykształcone powinny rozumieć, że Cesarstwo niesie na Połnoc kulturę, dobrobyt, porządek i stabilność polityczną. Z drugiej zaś strony nie wiedziała, jak sama reagowałaby, gdyby to do jej domu zbliżały się obce wojska. Filippa Eilhart najwyraźniej miała jednak dość dystorsji o sprawach militarnych. — Wyniku wojny nikt nie jest w stanie przewidzieć — powiedziała. - Co więcej, przewidywanie takie pozbawione jest sensu. Spojrzmy wreszcie na tę rzecz chłodnym okiem. Po pierwsze, wojna nie jest aż tak wielkim złem. Bardziej obawiałabym się skutkow przeludnienia, ktore na tym etapie rozwoju rolnictwa i przemysłu oznaczałoby totalną klęskę głodu. Po drugie, wojna to kontynuacja polityki władcow. Ilu z obecnie rządzących będzie żyło za lat sto? Żaden, to oczywiste. Ile dynastii przetrwa? Nie sposob przewidzieć. Dzisiejsze spory terytorialne, dynastyczne, dzisiejsze ambicje i dzisiejsze nadzieje będą za sto lat prochem i pyłem na kronikach. Ale jeśli my się nie zabezpieczymy, jeśli damy się wciągnąć w wojnę, z nas też zostanie proch i pył. Jeżeli natomiast spojrzymy nieco ponad sztandary, jeśli zamkniemy uszy na bojowe i patriotyczne okrzyki, przetrwamy. A musimy przetrwać. Musimy, bo ponosimy odpowiedzialność. Nie wobec krolow i ich partykularnych, zawężonych do jednego krolestwa interesow. My odpowiadamy za świat. Za postęp. Za zmiany, ktore ten postęp niesie. Odpowiadamy za przyszłość. — Tissaia de Vries ujęłaby to inaczej — powiedziała Francesca Findabair. - Jej zawsze chodziło o odpowiedzialność wobec zwykłych, prostych ludzi. Nie w przyszłości, ale tu i teraz. — Tissaia de Vries nie żyje. Gdyby żyła, byłaby wśrod nas. — Zapewne — uśmiechnęła się Stokrotka z Dolin. - Ale nie myślę, by zgodziła się z teorią o wojnie jako remedium na klęskę głodu i przeludnienia. Zwroćcie uwagę na to ostatnie słowo, szanowne konfraterki. Obradujemy używając języka wspolnego, mającego ułatwić porozumienie. Ale dla mnie jest to język obcy. Coraz bardziej obcy. W języku mojej matki nie ma słowa: «przeludnienie», a słowo: «przeelfienie» byłoby neologizmem. Nieodżałowanej pamięci Tissaia de Vries przejmowała się losem zwykłych ludzi. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mniej ważny jest los zwykłych elfow. Chętnie przyklasnęłabym idei wybiegania myślą w przyszłość i traktowania dnia dzisiejszego jako efemerydy. Ale z przykrością stwierdzam, że dzień dzisiejszy warunkuje jutrzejszy, a bez jutra nie będzie przyszłości. Dla was, ludzi, śmieszny jest może płacz nad krzakiem bzu, ktory spłonął w czasie wojennej zawieruchy, wszakże bzu nie zabraknie, nie będzie tego, będzie inny, a nie będzie bzu, coż, będzie akacja. Wybaczcie botaniczne metafory. Ale przyjnmcie łaskawie do wiadomości że to, co dla was, ludzi, jest kwestią polityki, dla nas elfow, jest kwestią fizycznego przetrwania. — Polityka mnie nie interesuje — oświadczyła głośno Margarita Laux-Antille, rektorka akademii magicznej. Ja po prostu nie życzę sobie, by dziewczęta, ktorych edukacji się poświęciłam, wykorzystywano jako kondotiera mydląc im oczy sloganami o miłości ojczyzny. Ojczyzną tych dziewcząt jest magia, tego ich uczę. Jeżeli moje dziewczęta ktoś zaangażuje w wojnę, postawi na nowym wzgorzu Sodden, to one będą przegrane niezależnie od wyniku na polu bitwy. Rozumiem twoje zastrzeżenia Enid, ale mamy się zajmować przyszłością magii, nie problemami rasowymi. — Mamy zajmować się przyszłością magii — powtorzyła Sabrina Glevissig. - Ale przyszłość magii warunkuje status czarodziejow. Nasz status. Nasze znaczenie. Rolą, jaką spełniamy w społeczeństwie. Zaufanie, szacunek i wiarygodność, powszechna wiara w naszą przydatność, w to że magia jest niezbędna. Stojąca przed nami alternatywa zdaje się prosta: albo utrata statusu i izolacja w wieżach z kości słoniowej, albo służba. Służba nawet na wzgorzach Sodden, nawet jako kondotierki… — Albo jako służące i dziewki na posyłki? — Triss Merigold odrzuciła z ramienia swe piękne włosy. - Ze zgiętym karkami, gotowe do posług na każde kiwnięcie cesarskiego palca? Bo wszakże taką rolę przydzieli nam Pax Nilfe gaardiana, jeśli powszechnie zapanuje. — Jeśli zapanuje — powiedziała z naciskiem Filippa. - My nie mamy alternatywy. My musimy służyć. Ale magii. Nie krolom i cesarzom, nie ich dzisiejszej polityce. Nie sprawom rasowej integracji, bo ta rownież poddana jest dzisiejszym celom politycznym. Nasz konwent, drogie panie, nie po to został powołany, byśmy dopasowywały fflt do dzisiejszej polityki i codziennych zmian na linii frontu. Nie po to, byśmy gorączkowo szukały rozwiązań adekwatnych do danej sytuacji, zmieniając kolor skory kameleonim sposobem. Rola naszej loży winna być aktywna. I całkiem odwrotna. Realizowana wszystkimi dostępnymi nam sposobami. — Jeśli dobrze pojmuję — uniosła głowę Sheala de Tancarville — namawiasz nas do aktywnego wpływania na bieg wydarzeń. Wszystkimi sposobami. Rownież bezprawnymi? — O jakim prawie mowisz? O tym dla maluczkich? O tym zapisanym w kodeksach, ktore same opracowałyśmy i podyktowałyśmy krolewskim jurystom? Nas obliguje tylko jedno prawo. Nasze! — Rozumiem — uśmiechnęła się czarodziejka z Koviru. - Wpłyniemy zatem aktywnie na bieg wydarzeń. Jeśli polityka władcow będzie nam nie po myśli, zwyczajnie ją zmienimy. Tak, Filippo? A może lepiej od razu obalić tych koronowanych durniow, zdetronizować ich i przepędzić? Może od razu przejąć władzę? — Sadzałyśmy już na tronach wygodnych nam władcow. Błąd nasz polegał na tym, że nie sadzałyśmy na tronie magii. Nigdy nie dawałyśmy magii władzy absolutnej. Czas naprawić ten błąd. — Masz oczywiście na myśli siebie? — Sabrina Glevissig przechyliła się przez stoł. - Oczywiście na tronie Redanii? Jej wysokość Filippa Pierwsza? Z Dijkstrą jako księciem małżonkiem? — Nie mam na myśli siebie. Nie mam na myśli krolestwa Redanii. Mam na myśli wielkie Krolestwo Połnocy, w ktore rozwinie się dzisiejsze Krolestwo Koviru. Imperium, ktorego siła rowna będzie sile Nilfgaardu, dzięki czemu kołyszące się w tej chwili szale wagi świata staną wreszcie w rownowadze. Imperium, rządzone przez magię, ktorą my wyniesiemy na tron, żeniąc następcę kovirskiego tronu z czarodziejką. Tak, dobrze słyszycie, drogie konfraterki, spoglądacie we właściwym kierunku. Tak, tu, za tym stołem, na tym właśnie pustym miejscu posadzimy dwunastą czarodziejkę loży. A potem posadzimy ją na tronie. Milczenie, ktore zapadło, przerwała Sheala de Tancarville. — Projekt w rzeczy samej ambitny — powiedziała z nutką szyderstwa w głosie. - W rzeczy samej godny nas wszystkich, jak tu siedzimy. Całkowicie uzasadnia powołanie do życia takiego konwentu. Wszakże uwłaczałyby nam zadania mniej szczytne, choćby chwiejące się na granicy realności i wykonalności. Byłoby to tak, jakby wbijać gwoździe astrolabią. Nie, nie, lepiej od razu stawiać sobie zadania całkowicie niewykonalne. — Dlaczego niewykonalne? — Zlituj się, Filippa — powiedziała Sabrina Glevissig Żaden z krolow nigdy nie poślubi czarodziejki, żadne społeczeństwo nie zaakceptuje czarodziejki na tronie. Na przeszkodzie stoi odwieczny zwyczaj. Może ten zwyczaj jest niemądry, ale jest. — Istnieją też — dodała Margarita Laux-Antille — przeszkody natury, powiedziałabym, technicznej. Osoba, letnia można by skojarzyć z domem kovirskim, musiałaby spełniać szereg warunkow, tak z naszego punktu widzenia, jak i z punktu widzenia domu kovirskiego właśnie. Warunki te wykluczają się wzajemnie, przeczą sobie w oczywisty sposob. Nie zauważasz tego, Filippo? Dla nas powinna to być osoba magicznie wyszkolona, całkowicie oddana sprawie magii, rozumiejąca swoją rolę i zdolna grać ją zręcznie, niezauważalnie, bez podejrzeń. Bez dyrygentow i suflerow, bez jakichś stojących w cieniu szarych eminencji, przeciw ktorym zawsze, przy pierwszym przewrocie, zwraca się gniew rokoszan. Musi to być zarazem osoba, ktorą Kovir sam, bez widocznego nacisku z naszej strony, wybierze na żonę następcy tronu. — To oczywiste. — A jak myślisz, kogo wybierze nie naciskany Kovir? Dziewczynę z krolewskiego rodu, mającą w żyłach krolewską krew od pokoleń. Dziewczynę młodziutką, odpowiednią dla młodego księcia. Dziewczynę, ktora może rodzić, bo tu chodzi o dynastię. Tak ustawiona poprzeczka wyklucza ciebie, Filippo, wyklucza mnie, wyklucza nawet Keirę i Triss, najmłodsze wśrod nas. Wyklucza też wszystkie adeptki z mojej szkoły, ktore zresztą i dla nas są mało ciekawe, bo to pączki o niewiadomym wciąż jeszcze kolorze płatkow, nie do pomyślenia jest, by ktorakolwiek mogła zasiąść na dwunastym, pustym miejscu za tym stołem. Innymi słowy, nawet gdyby cały Kovir oszalał i był skłonny zaakceptować małżeństwo krolewicza z czarodziejką, nie znajdziemy takiej czarodziejki. Kto więc ma być ową Krolową Połnocy? — Dziewczyna z krolewskiego rodu — odrzekła spokojnie Filippa. - W żyłach ktorej płynie krew krolewska, krew kilku wielkich dynastii. Młodziutka i zdolna rodzić. Dziewczyna o niebywałych zdolnościach magicznych i wieszczych, nosicielka zwiastowanej przepowiedniami Starszej Krwi. Dziewczyna, ktora śpiewająco grała będzie swoją rolę bez dyrygentow, suflerow, poplecznikow i szarych eminencji, bo tego chce jej przeznaczenie. Dziewczyna, ktorej faktyczne zdolności znane są i będą znane tylko nam. Cirilla, corka Pavetty z Cintry, wnuczka Lwicy Calanthe. Starsza Krew, Lodowy Płomień Połnocy, Niszczycielka i Odnowicielka, nadejście ktorej wyprorokowano już przed setkami lat. Ciri z Cintry, Krolowa Połnocy. I jej krew, z ktorej narodzi się Krolowa Świata. ***** Na widok wypadających z zasadzki Szczurow dwoch eskortujących karetę jeźdźcow natychmiast zawrociło i rzuciło się do ucieczki. Nie mieli szans. Giselher z Reefem i Iskrą odcięli im odwrot i po krotkiej walce zarąbali bez ceregieli. Na dwoch pozostałych, gotowych desperacko bronić zaprzężonej w czworkę tarantow karety, wpadli Kayleigh, Asse i Mistle. Ciri poczuła rozczarowanie i przemożną złość. Nie zostawiono jej nikogo. Zanosiło się na to, że nie będzie miała kogo zabić. Ale był jeszcze jeden jeździec, jadący przed karetą jako laufer, lekkozbrojny, na szybkim koniu. Mogł uciec, ale nie uciekł. Zawrocił, zamłynkował mieczem i pomknął wprost na Ciri. Pozwoliła, by dojechał, wstrzymała nawet lekko konia. Gdy uderzył, unosząc się w strzemionach, zwisła z siodła, zręcznie unikając ostrza, natychmiast wynurkowała, ostro odpychając się od strzemienia. Jeździec był szybki i zręczny, zdołał uderzyć jeszcze raz. Tym razem sparowała ukośnie, gdy miecz się ześlizgnął, cięła jeźdźca z dołu krotko, w kiść ręki, zawinęła mieczem w fincie na twarzy gdy odruchowo zasłonił głowę lewą ręką, zwinnie odwrociła miecz w dłoni i chlasnęła go pod pachę, ciosem, ktory godzinami ćwiczyła w Kaer Morhen. Nilfgaardczyk zsunął się z siodła, upadł, podniosł na kolana, zawył dziko gwałtownymi ruchami probując tamować buchającą z pociętych arterii krew. Ciri przez chwilę przyglądała mu się jak zwykle zafascynowana widokiem człowieka zajadle i ze wszystkich sił walczącego ze śmiercią. Odczekała, aż się wykrwawi. Potem odjechała, nie oglądając się. Było po zasadzce. Eskorta wybita do nogi. Asse i Reef zatrzymali karetę, uczepiwszy się uzd pary lejcowych. Zepchnięty z prawego lejcowego foryś, młodziutki chłopak w kolorowj liberii, klęczał na ziemi, płakał i wołał litości. Stangret rzucił lejce i też błagał zmiłowania, składając ręce jak do modlitwy. Giselher, Iskra i Mistle podgalopowali do karety, Kayleigh zeskoczył z konia i szarpnął drzwiczki. Ciri podjechała bliżej, zsiadła, wciąż trzymając w dłoni pokryty krwią miecz. W karecie siedziała gruba matrona w robronie i czepcu, obejmująca młodą i przeraźliwie bladą dziewczynę w czarnej, zapiętej pod szyją sukience z gipiurowym kołnierzykiem. Do sukienki, jak zauważyła Ciri, przypiętą była gemma. Bardzo ładna. — Ale taranciki! — krzyknęła Iskra, oglądając zaprzęg. - Nakrapiatki śliczne, jak z obrazka! Dostaniemy za tę czworkę kilka florenow! — A karetkę — Kayleigh wyszczerzył się do kobiety i dziewczyny — pociągną do miasteczka stangret i foryś, nałożywszy sobie szorki. A gdy będzie pod gorkę, to obie paniusie pomogą! — Panowie zbojcy! — zajęczała matrona w robronie, ktorą obleśny uśmiech Kayleigha najwyraźniej przerażał bardziej niż okrwawione żelazo w ręku Ciri. - Apeluję do waszego honoru! Nie pohańbicie wszak tej młodej dziewicy. — Hej, Mistle — zawołał Kayleigh, uśmiechając się — kpiarsko. - Tu się, jak słyszę, apeluje do twojego honoru! — Zamknij gębę — skrzywił się Giselher, wciąż w siodle. - Nikogo nie śmieszą twoje facecje. A ty uspokoj się, kobieto. My jesteśmy Szczury. Nie wojujemy z niewiastami i nie krzywdzimy ich. Beef, Iskra, wyprzęgajcie kłusaki! Mistle, złap wierzchowe! I wiejemy! — My, Szczury, nie wojujemy z niewiastami — wyszczerzył znowu zęby Kayleigh, wpatrując się w pobladłą twarz dziewczyny w czarnej sukience. - Czasem tylko zabawiamy się z nimi, jeśli mają chęć. A ty masz, panienko? Nie świerzbi cię wypadkiem między nożkami? No, nie ma się czego wstydzić. Wystarczy kiwnąć głowką. — Więcej szacunku! — krzyknęła łamiącym się głosem dama w robronie. - Jak śmiesz tak mowić do jaśnie wielmożnej baronowny, panie zboju! Kayleigh zarechotał, po czym ukłonił się przesadnie. — Wybaczenia upraszam. Nie chciałem ubliżyć. Co, nawet spytać nie wolno? — Kayleigh! — zawołała Iskra. - Chodź tu! Czego tam mitrężysz? Pomoż nam taranty wyprząc! Falka! Rusz się! Ciri nie odrywała oczu od herbu na drzwiach karety, srebrnego jednorożca w czarnym polu. Jednorożec, myślała. Widziałam kiedyś takiego jednorożca… Kiedy? W innym życiu? A może to był tylko sen? — Falka! Co z tobą? — Jestem Falka. Ale nie zawsze nią byłam. Nie zawsze. Otrząsnęła się, zacięła wargi. Byłam niemiła dla Mistle, pomyślała. Uraziłam ją. Muszę ją jakoś przeprosić. - Postawiła nogę na stopniach karety, wpatrzona w gemmę na sukience bladej dziewczyny. — Dawaj to — powiedziała krotko. — Jak śmiesz? — zachłysnęła się matrona. - Czy wiesz, do kogo mowisz? To jaśnie urodzona baronowna Casadei! Ciri rozejrzała się, upewniła, czy nikt nie słyszy. — Baronowna? — syknęła. - Niski tytuł. A nawet gdyby szczeniara była kontessą, to powinna przede mną dygać, tak by tyłeczek był przy ziemi, a głowka nisko. Dawaj broszkę! Na co czekasz? Mam ją z ciebie zedrzeć razem z gorsetem? ***** Ciszę, ktora po oświadczeniu Pilippy zapadła przy stole, szybko zastąpiła wrzawa. Magiczki na wyprzodki wyrażaly zdziwienie i niedowierzanie, żądały wyjaśnień. Niektore bez wątpienia wiedziały wiele o owej przewidzianej na Władczynię Połnocy Cirilli czy Ciri, innym imię było nieobce, ale wiedziały mniej. Fringilla Vigo nie wiedziała nic, ale miała podejrzenia i gubiła się w domysłach, krążących głownie wokoł pewnego kosmyka włosow. Zagadnięta połgłosem Assire milczała jednak i jej rownież nakazała milczenie. Głos zabierała bowiem ponownie Filippa Eilhart. — Większość z nas widziała Ciri na Thanedd, gdzie swym wygłoszonym w transie jasnowidzeniem narobiła sporo zamieszania. Niektore z nas miały z nią bliski, a nawet bardzo bliski kontakt. Myślę głownie o tobie, Yennefer. Czas, byś przemowiła. Gdy Yennefer opowiadała zgromadzonym o Ciri, Triss Merigold z uwagą przyglądała się przyjaciołce. Yennefer mowiła spokojnie i bez emocji, ale Triss znała ją zbyt długo i zbyt dobrze. Widywała ją już w rożnych sytuacjach, rownież w takich, ktore wywoływały stres, męczyły i wiodły na granicę choroby, czasem w chorobę. Teraz właśnie bez wątpienia Yennefer była w takiej sytuacji. Wyglądała na przybitą, zmęczoną i chorą. Czarodziejka opowiadała, a Triss, ktora znała zarowno opowieść, jak i osobę, ktorej opowieść dotyczyła, dyskretnie przyglądała się wszystkim słuchającym. Zwłaszcza dwom czarodziejkom z Nilfgaardu. Niezwykle odmienionej Assire var Anahid, wypielęgnowanej, ale wciąż niepewnie czującej się w makijażu i modnej sukni. I Fringilli Vigo, tej młodszej, sympatycznej, naturalnie wdzięcznej i skromnie eleganckiej, o zielonych oczach i włosach czarnych jak włosy Yennefer, ale mniej bujnych, krocej ostrzyżonych i gładko zaczesanych. Obie Nilfgaardki nie sprawiały wrażenia zagubionych wśrod zawiłości historii Ciri, choć opowieść Yennefer była długa i dość zagmatwana, zaczynała się od osławionej afery miłosnej Pavetty z Cintry i młodzieńca zaklętego w Jeża, mowiła o roli Geralta i o Prawie Niespodzianki, o wiążącym wiedźmina i Ciri przeznaczenin. Yennefer opowiedziała o spotkaniu Ciri i Geralta w Brokilonie, o wojnie, o zaginięciu i odnalezieniu, o Kaer Morhen. O Riensie i tropiących dziewczynę nilfgaardzkich agentach. O nauce w świątyni Melitele, o zagadkowych zdolnościach Ciri. Słuchają z kamiennymi twarzami, pomyślała Trias, patrząc na Assire i Fringillę. Jak sfinksy. Ale w oczywisty sposob coś maskują. Ciekawe, co. Zdziwienie, nie wiedziały bowiem, kogo to Emhyr uprowadził do Nilfgaardu? Czy to, ze wiedzą o wszystkim od dawna, może nawet lepiej niż my? Yennefer za chwilę mowić będzie o przybyciu Ciri na Thanedd, o wygłoszonym w transie jasnowidzeniu, ktore narobiło tyle zamieszania. O krwawej walce w Garstangu, w wyniku ktorej Geralt został zmasakrowany, a Ciri uprowadzona. Skończy się wowczas czas udawania, pomyślała Triss, spadną maski. Wszyscy wiedzą, że za aferą na Thanedd stał Nilfgaard. A gdy wszystkie oczy skierują się na was, Nilfgaardki, nie będzie wyjścia, trzeba będzie mowić. A wowczas wyjaśni się kilka spraw, wowczas może i ja dowiem się więcej. Jakim sposobem Yennefer zniknęła z Thanedd, dlaczego pojawiła się nagle tu, w Montecalvo, w towarzystwie Franceski. Kim jest i jaką rolę gra Ida Emean, elka, Aen Saeyheme z Gor Sinych. Dlaczego mam wrażenie, że Filippa Eilhart wciąż mowi mniej, niż wie, choć deklaruje oddanie i wierność magii, a nie Dijkstrze, z ktorym nieustannie wymienia korespondencję. I może dowiem się nareszcie, kim naprawdę jest Ciri. Ciri, dla nich Krolowa Połnocy, a dla mnie popielatowłosa wiedzminka z Kaer Morhen, o ktorej wciąż myślę jak o młodszej siostrzyczce. Fringilla Vigo słyszała co nieco o wiedźminach, osobnikach zawodowo parających się zabijaniem potworow i bestii. Uważnie przysłuchiwała się opowieści Yennefer, wsłuchiwała w brzmienie jej głosu, obserwowała twarz. Nie dała się zwieść. Silny związek emocjonalny między Yennefer a ową tak interesującą wszystkich Ciri był oczywisty. Co ciekawe, związek między czarodziejką a wspomnianym przez nią wiedźminem był rownie oczywisty I rownie silny. Fringilla zaczęła się zastanawiać się, ale przeszkodziły jej podniesione głosy. Domyśliła się już, że niektore z zebranych znalazły się podczas rebelii na Thanedd we wrogich obozach, wcale nie zdziwiły ją zatem antypatie, odżywające za gtotoijt w postaci kąśliwych uwag, jakie padły nagle pod adresem relacjonującej Yennefer. Zanosiło się na kłotnię, ktorej jednak zapobiegła Filippa Eilhart, bezceremonialnie waląc otwartą dłonią w blat, aż zadzwoniły puchary i kielichy. — Dość! - krzyknęła. - Przymknij się, Sabrina! Nie daj się prowokować, Francesca! Dość już o Thanedd i Garstangu. To już historia! Historia, pomyślała z zaskakującym uczuciem przykrości Fringilla. Ale taka, na ktorą one, choć w rożnych obozach, wywierały wpływ. Liczyły się. Wiedziały, co czynili i dlaczego. A my, cesarskie czarodziejki, nie wiemy nic. Faktycznie jesteśmy jak dziewki na posyłki, pomyślała ktore wiedzą, po co są posyłane, ale nie wiedzą, dlaczego. Dobrze, pomyślała, że powstaje ta loża. Diabli wiedzą czym to się skończy, ale dobrze, że się zaczyna. — Kontynuuj, Yennefer — wezwała Filippa. — Nie mam nic więcej do powiedzenia — zacisnęła wargi czarnowłosa czarodziejka. - Powtarzam, to Tissaia Vries rozkazała mi przyprowadzić Ciri do Garstangu. — Najłatwiej zwalać wszystko na nieżyjących — warknęła Sabrina Glevissig, ale Filippa uciszyła ją gwałtownym gestem. — Nie chciałam mieszać się do tego, co stało się w Aretuzie — podjęła Yennefer, pobladła i wyraźnie zdenerwowana. - Chciałam zabrać Ciri i uciec z TtialwjSi. Ale Tissaia przekonała mnie, że pojawienie się dziewczyny w Garstangu będzie dla wielu szokiem, a jej wygłoszone w transie prorocze jasnowidzenie zażegna konflikt. Nie zrzucam na nią winy, bo ja myślałam podobnie. Obie popełniłyśmy błąd. Moj był jednak większy. Gdybym zostawiła Ciri pod opieką Rity… — Co się stało, to się nie odstanie — przerwała Filippa. - Błąd zdarzyć się może każdemu. Nawet Tissai de Vries. Kiedy Tissaia po raz pierwszy zobaczyła Ciri? — Trzy dni przed rozpoczęciem zjazdu — powiedziała Margarita Laux-Antille. - W Gors Velen. Ja też wtedy ją poznałam. I gdy tylko ją zobaczyłam, od razu wiedziałam, że to niezwykła osobka! — Niezwykle niezwykła — odezwała się milcząca do tej pory Ida Emean aep Sivney. - Skoncentrowało się w niej bowiem dziedzictwo niezwykłej krwi. Hen Ichaer, Starsza Krew. Materiał genetyczny przesądzający o niezwykłych zdolnościach nosicielki. Przesądzający o wielkiej roli, jaką odegra. Jaką musi odegrać. — Bo tego chcą elfie legendy, mity i proroctwa? — spytała z przekąsem Sabrina Glevissig. - Cała sprawa od początku trąciła mi bajką i fantazją! Teraz już wątpliwości nie mam. Szanowne panie, proponuję zająć się dla odmiany czymś poważnym, racjonalnym i realnym. — Chylę czoła przed trzeźwą racjonalnością, będącą siłą i źrodłem wielkich przewag waszej rasy — uśmiechnęła się lekko Ida Emean. - Jednak tu, w gronie osob zdolnych robić użytek z mocy, ktora nie zawsze poddaje się racjonalnej analizie i wytłumaczeniu, nieco niestosownym wydaje mi się lekceważenie proroctw elfow. Nasza rasa nie jest tak racjonalna i nie z racjonalności czerpie siłę. Mimo to istnieje od kilkudziesięciu tysięcy lat. — Materiał genetyczny, zwany Starszą Krwią, o ktorym mowimy, okazał się jednak nieco mniej odporny — zauważyła Sheala de Tancarrille. - Nawet elfie legendy i proroctwa, ktorych wcale nie lekceważę, uznają Starszą Krew za całkowicie zniszczoną, wymarłą. Nieprawdaż, pani Ido? Nie ma już na świecie Starszej Krwi. Ostatnią, ktora miała ją w żyłach, była Lara Dorren aep Shiadhal. Wszyscy znamy legendę o Larze Dorren i Cregennanie Lod. — Nie wszyscy — rzekła Assire var Anahid, po raz pierwszy zabierając głos. - Waszą mitologię studiowałam pobieżnie i nie znam tej legendy. — To nie legenda — powiedziała Filippa Eilhart. - To prawdziwa historia. Jest też wśrod nas ktoś, kto doskonale zna nie tylko historię Lary i Cregennana, ale i jej następstwa, te zaś z pewnością bardzo wszystkich zamteresują. Prosimy cię o zabranie głosu, Francesca. — Z tego, co mowisz — uśmiechnęła się krolowa elfka wynika, że znasz sprawy nie gorzej niż ja. — Nie wykluczam. Ale jednak to ciebie proszę o wypowiedź. — Aby przetestować moją szczerość i lojalność wobec loży — kiwnęła głową Enid an Gleanna. - Dobrze. Proszę panie o przybranie wygodnych pozycji, bo opowieść nie będzie krotka. — Historia Lary i Cregennana to historia prawdziwa obecnie jednak tak obrośnięta bajkowymi ornamentami, że mało rozpoznawalna. Istnieją też olbrzymie rozbieżności między ludzką a elfią wersją legendy, w obu pobrzmiewają szowinizm i nienawiść rasowa. Dlatego też odrzucę ozdobniki, ograniczę się do suchych faktow. I tak, Cregennan z Lod był czarodziejem. Lara Dorren aep Shiadhal elfią magiczką, Aen Saeyheme, Wiedzącą, jedną z zagadkowej nawet dla nas, elfow, nosicieli Hen Ichaer, Starszej Krwi. Przyjaźń, a potem związek miłosny obojga był początkowo z radością powitany przez obie rasy, wkrotce jednak pojawili się wrogowie, zdecydowani przeciwnicy koncepcji połączenia ludzkiej i elfiej magii. Tak wśrod elfow, jak i wśrod ludzi znaleźli się tacy, ktorzy uważali to za zdradę. Były też jakieś niejasne już dziś zatargi o charakterze osobistym, zazdrość i zawiść. Krotko: w wyniku uknutej intrygi Cregennan został zgładzony. Lara Dorren, zaszczuta i ścigana, zmarła z wycieńczenia na jakimś pustkowiu, rodząc corkę. Dziecko uratowano cudem. Przygarnęła je Cerro, krolowa Redanii. — Przerażona klątwą, ktorą rzuciła na nią Lara, gdy Cerro odmowiła jej pomocy i wypędziła na mroz — wtrąciła Keira Metz. - Gdyby nie przygarnęła dziecka, miały na nią i na cały jej rod spaść straszliwe klęski… — To właśnie są bajeczne ornamenty, z ktorych zrezygnowała Francesca — przerwała Filippa Eilhart. - Trzymajmy się faktow. — Prorocze zdolności Wiedzących ze Starszej Krwi są faktami — powiedziała Ida Emean, unosząc oczy na Filippę. - A powtarzający się we wszystkich wersjach legendy sugestywny motyw proroctwa daje do myślenia. — Daje do dziś i dawał niegdyś — potwierdziła Francesca. - Pogłoski o klątwie Lary nie cichły, przypomniano sobie o nich nawet po siedemnastu latach, gdy przygarnięta przez Cerro dziewczynka, nazwana Riannon, wyrosła na pannę o urodzie zaćmiewającej nawet legendarną urodę matki. Przysposobiona Riannon nosiła oficjalny tytuł redańskiej krolewny, a interesowało się nią wiele domow panujących. Gdy spośrod wielu konkurentow Bian Bon wybrała wreszcie Goidemara, młodego krola Temerii, niewiele brakowało, by plotki o klątwie zniweczyły mariaż. Z prawdziwie jednak zwielokrotnioną siłą pogłoski poszły w lud trzy lata po ślubie Goidemara i Riannon. Podczas rebelii Falki. Fringilla, ktora nigdy nie słyszała ani o Falce, ani o jej rebelii, uniosła brwi. Francesca zauważyła to. — Dla krolestw połnocnych — wyjaśniła — były to wydarzenia tragiczne i krwawe, do dziś żywe w pamięci, choć minęło ponad sto lat. W Nilfgaardzie, z ktorym podowczas Połnoc nie miała prawie żadnych kontaktow, sprawa zapewne znana nie jest, dlatego pozwolę sobie skrotowo przypomnieć pewne fakty. Falka była corką Vridanka, krola Redanii. Z małżeństwa, ktore rozwiązał, gdy w oko wpadła mu piękna Cerro, ta sama, ktora poźniej przygarnęła dziecko Lary. Zachował się dokument, rozwlekle i zawile podający przyczyny rozwodu, ale zachował się rownież więcej mowiący portrecik pierwszej żony Vridanka, szlachcianki kovirskiej, niewątpliwie połelfki, ale o zdecydowanej przewadze cech ludzkich. Oczy szalonej eremitki, włosy topielicy i usta jaszczurki. Krotko: brzydulę odesłano do Koviru razem z roczną corką, Falką. I wkrotce zapomniano o jednej i drugiej. — Falka — podjęła po chwili Enid an Gleanna — przypomniała o sobie po dwudziestu pięciu latach, wzniecając powstanie i własną jakoby ręką mordując ojca, Cerro i dwoch braci przyrodnich. Zbrojna rebelia wybuchła początkowo jako popierana przez część temerskiej i kovirskiej szlachty walka legalnej pierworodnej o należny jej tron, ale wkrotce przeistoczyła się w wojnę chłopską o ogromnym zasięgu. Obie strony dopuszczały się makabrycznych okrucieństw. Falka przeszła do legend jako krwawy demon, w istocie prawdopodobniejsze jest, że po prostu przestała panować nad sytuacją i nad wciąż nowymi hasłami, ktore wypisywano na powstańczych sztandarach. Śmierć krolom, śmierć czarodziejom, śmierć kapłanom, szlachcie, bogaczom i panom, wkrotce śmierć wszystkiemu, co żyje, bo pranej krwią czerni nie sposob było już okiełznać. Rebelia zaczęła się rozszerzać na inne kraje… — Nilfgaardzcy historycy pisali o tym — przerwała z wyraźnym przekąsem Sabrina Gleyissig. - A pani Assire i pani Vigo niewątpliwie czytały. Skracaj, Francesea, Przejdź do Riannon i trojaczkow z Houtborga. — Proszę uprzejmie. Riannon, przygarnięta przez Cerro corka Lary Dorren, teraz już żona Goidemara, krola Temerii, została przypadkowo pojmana przez rebeliantow Falki i uwięziona w zamku Houtborg. W chwili pojmania była ciężarna. Zamek bronił się jeszcze długo po stłumieniu buntu i po straceniu Falki, ale Goidemar wziął go wreszcie szturmem i oswobodził żonę. Z trojką dzieci, dwiema dziewczynkami, ktore już chodziły, i chłopcem, ktory probował. Riannon była obłąkana. Rozwścieczony Goidemar rozciągnął na torturach wszystkich jeńcow i ze strzępkow przerywanych wyciem zeznań ułożył się czytelny obraz. — Falka, ktora urodę przejęła raczej po elfiej babce niż po matce, hojnie obdarzała wdziękami wszystkich swych hetmanow, od szlachty po zwykłych watażkow i rezunow, zapewniając tym sobie ich wierność i lojalność. Zaszła wreszcie w ciążę i urodziła dziecko, dokładnie w tym samym czasie, gdy uwięziona w Houtborgu Riannon powiła bliźnięta. Falka rozkazała dołożyć swego niemowlaka do dzieci Riannon. Jak się podobno miała wyrazić, godne zaszczytu bycia mamkami jej bękartow są tylko krolowe, taki los czeka wszystkie koronowane samiczki w nowym porządku, ktore ona, Falka, zbuduje po zwycięstwie. — Problem polegał na tym, że nikt, włączając w to Riannon, nie wiedział, ktore z trojki jest dzieckiem Falki. Domniemywano z dużą dozą prawdopodobieństwa, że jest te jedna z dziewczynek, bo Riannon urodziła podobno dziewczynkę i chłopca. Powtarzam, podobno, albowiem pomimo chełpliwych deklaracji Falki dzieci karmiły zwyczajne, chłopskie mamki. Riannon, gdy wyleczono ją wreszcie z obłędu, prawie niczego nie pamiętała. Owszem, rodziła. Owszem, przynoszono jej czasami do łożka i pokazywano trojaczki. Nic więcej. — Wowczas wezwano czarodziejow, by zbadali trojkę i ustalili, kto jest kim. Goidemar był tak zawzięty, że po wykryciu bękarta Falki miał zamiar stracić dziecko, i to publicznie. Do tego dopuścić nie mogliśmy. Po stłumieniu powstania na pojmanych rebeliantach dopuszczano się niewypowiedzianych bestialstw, należało nareszcie położyć temu kres. Egzekucja mniej niż dwuletniego dziecka, wyobrażacie sobie? Dopiero powstałyby legendy! A już i tak zaczynała krążyć plotka, że sama Falka urodziła się potworem skutkiem klątwy Lary Dorren, co było oczywistą bzdurą, Falka urodziła się, zanim jeszcze Lara poznała Cregennana. Ale jakoś mało komu chciało się liczyć lata. Pamflety i bzdurne dokumenty pisano i publikowano cichcem nawet w akademii oxenfurckiej. Wracam jednak do badań, ktore zlecił nam Goidemar… — Nam? — uniosła głowę Yennefer. - To znaczy, komu? — Tissai de Vries, Auguście Wagner, Leticii Charbonneau i Henowi Gedymdeithowi — powiedziała spokojnie Francesca. - Do tego zespołu dołączono poźniej mnie. Byłam młodą czarodziejką, ale czystej krwi elfką. A moj ojciec… Biologiczny, albowiem wyrzekł się mnie… Był Wiedzącym. Wiedziałam, co to jest gen Starszej Krwi. - A taki gen odnaleziono u Riannon, gdy badaliście ją, i krola przed zbadaniem dzieci — stwierdziła Sheala de Tancaryille. - I u dwojki dzieci, co pozwoliło ujawnić pozbawionego genu bękarta Falki. Jak ocaliliście dziecko przed gniewem krola? — Bardzo prostym sposobem — uśmiechnęła się elfka. Udawaliśmy niewiedzę. Tłumaczyliśmy krolowi, że sprawa jest niełatwa, że wciąż badamy, ale takie badania wymagają czasu… Dużo czasu. Goidemar, człowiek w gruncie rzeczy dobry i szlachetny, ochłonął szybko i wcale nie ponaglał nas, a trojaczki rosły i biegały po pałacu, wzbudzając radość krolewskiej pary i całego dworu. Amav Fiona i Adela. Cała trojka podobna, jak trzy wroble. Przyglądano im się uważnie, rzecz jasna, co i rusz powstawały podejrzenia, zwłaszcza gdy ktoreś z dzieci narozrabiało Fiona wylała kiedyś z okna zawartość nocnika wprost na wielkiego konetabla, ten głośno nazwał ją diabelskim bękartem i pożegnał się z urzędem. Jakiś czas poźniej Acaavet wysmarował schody łojem, a pewna dama dworu, gdy wkładano jej rękę w łupki, wyjęczala coś o przeklętej krwi i pożegnała się z dworem. Niżej urodzeni pyskacze witali się natomiast z pręgierzem i kańczugiem, wszyscy zatem prędko nauczyli się trzymać język za zębami. Nawet pewien baron z bardzo starego rodu, ktorego Adela postrzeliła w tyłek z łuku, ograniczył się do… — Nie rozwodźmy się nad psotami milusińskich — ucięła Filippa Eilhart. - Kiedy wreszcie powiedziano Goidemarowi prawdę? — Nigdy mu jej nie powiedziano. Nie pytał o nią, a nam to konweniowało. — Ale ktore z dzieci było bękartem Falki, wiedzieliście? — Oczywiście. Adela. — Nie Fiona? — Nie. Adela. Zmarła na dżumę. Diabelski bękart, przeklęta krew, corka demonicznej Falki, podczas epidemii wbrew protestom krola pomagała kapłanom w szpitalu na podgrodziu, ratowała chore dzieci, sama zaraziła się i umarła. Miała siedemnaście lat. W rok poźniej jej pseudobrat Amavet wdał się w romans z hrabiną Anną Kameny i został zamordowany przez siepaczy najętych przez hrabiego. Tego samego roku umarła Riannon, przybita i załamana śmiercią dzieci, ktore uwielbiała. Wowczas to Goidemar wezwał nas znowu. Ostatnią bowiem ze słynnych trojaczkow, krolewną Fioną, interesował się krol Cintry, Coram. Chciał jej na żonę dla swego syna, też Corama, ale znał krążące plotki i nie chciał żenić syna z możliwym bękartem Falki. Zapewniliśmy go całym naszym autorytetem, że Fiona jest dzieckiem legalnym. Nie wiem, czy uwierzył, ale młodzi przypadli sobie do gustu i tym sposobem corka Riannon, prapraprababka waszej Ciri, została wkrotce krolową Cintry. — Wnosząc do dynastii Coramow słynny gen, ktory wy tropiliście nadal. — Fiona — powiedziała spokojnie Enid an Gleanna — nie była nosicielką genu Starszej Krwi. Ktory my już wowczas nazywaliśmy genem Lary. — Jak to? — Nosicielem genu Lary był Amavet, a nasz eksperyment trwał. Bo Anna Kameny, przez ktorą stracili życie kochanek i mąż, będąc jeszcze w żałobie po obydwu powiła bliźnięta. Chłopca i dziewczynkę. Ojcem był niewątpliwie Amavet, bo dziewczynka była nosicielką genu. Otrzymała imię Muriel. — Muriel Piękna Łotrzyca? — zdziwiła się Sheala de Tancarville. — Dużo poźniej — uśmiechęła się Francesca. - Z początku Muriel Milusia. Faktycznie, było to milutkie, słodkie dziecko. Gdy skończyła czternaście lat, mowiono już na nią Muriel Aksamitnooka. Niejeden w tych oczach utonął. Wydano ją wreszcie za Roberta hrabiego Garramone. — A chłopiec? — Crispin. Nie nosił genu, więc nie interesował nas. Zdaje się, że poległ na jakiejś wojnie, bo tylko wojaczka mu była w głowie. — Zaraz — Sabrina gwałtownym ruchem rozburzyła włosy. - Muriel Piękna Łotrzyca była przecież matką Adalii zwanej Wrożką… — Zgadza się — potwierdziła Francesca. - Ciekawa osoba, Adalia. Silne Źrodło, doskonały materiał na czarodziejkę. Niestety, nie chciała być czarodziejką. Wolała być krolową. — A gen? — spytała Assire var Anahid. - Nosiła go? — Ciekawe, ale nie. — Tak myślałam — kiwnęła głową Assire. - Gen Lary może być przekazywany w sposob ciągły tylko po linii żeńskiej. Jeśli nosicielem jest mężczyzna, gen zatraca się w drugim, najdalej w trzecim pokoleniu. — Ale po tym jednak się uaktywnia — rzekła Filippa Eilhart. - Pozbawiona genu Adalia była wszak matką Calanthe, a Calanthe, babka Ciri, była przecież nosicielką genu Lary. — Pierwszą po Riannon — odezwała się nagle Sheala de Tancarville. - Popełniliście błąd, Francesca. Były dwa geny. Jeden, ten właściwy, był utajony, latentny, przegapiliście go u Fiony, zmyleni silnym i wyraźnym genem Amaveta. Ale to, co miał Amavet, nie było genem, lecz aktywizatorem. Pani Assire ma rację. Idący z męskiej linii aktywizator był już u Adalii tak mało wyraźny, że nie wykryliście go. Adalia była pierwszym dzieckiem Łotrzycy, następne z pewnością nie miały nawet śladu aktywizatora. Latentny gen Fiony też zapewne zanikłby u jej męskich, potomkow najdalej w trzecim pokoleniu. Ale nie zanikł i ja wiem, dlaczego. — Jasna cholera — syknęła przez zęby Yennefer. — Zgubiłam się — oznajmiła Sabrina Gleyissig. - W gąszczu tej genetyki i genealogii. Francesca przysunęła do siebie paterę z owocami, wyciągnęła rękę, wymruczała zaklęcie. — Przepraszam za iście jarmarczną psychokinezę — uśmiechnęła się, każąc czerwonemu jabłku unieść się wysoko nad stoł. - Ale za pomocą lewitujących owocow będzie mi łatwiej wszystko objaśnić, w tym i błąd, jaki popełniliśmy. To czerwone jabłuszko to gen Lary, Starsza Krew. Zielone jabłko wyobraża gen latentny. Granat to pseudogen, aktywizator. Zaczynamy. Oto Riannon, czerwone jabłuszko. Jej syn, Amavet, granat. Corka Amavete, Muriel Piękna Łotrzyca, i jego wnuczka Adalia, wciąż granaty, przy czym ostatni w zaniku. A oto druga linia Fiona, corka Riannon, zielone jabłuszko. Jej syn Corbett, krol Cintry, zielony. Syn Corbetta i Elen Kaedweńskiej, Dagorad, zielony. Jak zauważyłyście, w dwoch kolejnych pokoleniach wyłącznie męscy potomkowie, gen zanika, jest już bardzo słabiutki. Na samym dole mamy oto teraz jednak granat i jabłuszko zielone. Adalia, księżna Mariboru i Dagorad, krol Cintry. I corka tych dwojga, Calanthe. Czerwone jabłuszko. Odrodzony, silny gen Lary. — Gen Fiony — kiwnęła głową Margarita Lauz-AntiIIe — spotkał się z aktywizatorem Amaveta poprzez małżeński incest. Nikt nie zwrocił uwagi na pokrewieństwo? Żaden z krolewskich heraldykow i kronikarzy nie zwrocił uwagi na jawne kazirodztwo? — Nie było to takie jawne. Anna Kameny wszakże nie rozgłaszała, że jej bliźnięta były bękartami, bo rodzina męża wnet wyzuła by ją i dzieci z herbu, tytułow i majątku. Plotki i owszem, pojawiły się i uporczywie krążyły, i te nie tylko wśrod plebsu. Męża dla skażonej incestem Calanthe trzeba było szukać aż w dalekim Ebbing, dokąd plotki nie dotarły. — Dodaj do twej piramidki dwa następne czerwone jabłka, Enid — powiedziała Margarita. - Teraz, zgodnie ze słuszną uwagą pani Assire, odrodzony gen Lary idzie gładko po linii żeńskiej. — Tak. Oto Pavetta, corka Calanthe. I corka Pavetty, Cirilla. Jedyna w tej chwili spadkobierczyni Starszej Krwi, nosicielka genu Lary. — Jedyna? — spytała ostro Sheala de Tancaryille. - Jesteś bardzo pewna siebie, Enid. — Co masz na myśli? Sheala uniosła się nagle, strzeliła upierścienionymi palcami w stronę patery i zmusiła do lewitacji resztę owocow, burząc i zamieniając w rożnokolorowy bałagan cały schemat Franceski. — To mam na myśli — powiedziała zimno, wskazując na owocowy chaos. - Bo to są możliwe genetyczne kombinacje. I tyle wiemy, ile tu widzimy. Czyli nic. Wasz błąd zemścił się, Francesko, spowodował lawinę błędow. Gen objawił się przypadkiem, po stu latach, w czasie ktorych mogły mieć miejsce wydarzenia, o ktorych nie mamy pojęcia. Wydarzenia sekretne, ukrywane, tuszowane. Dzieci przedmałżeńskie, pozamałżeńskie, tajnie przysposobiane, nawet podmieniane. Incesty. Krzyżowanie ras, krew zapomnianych przodkow odzywająca się w poźnych pokoleniach. Konkludując: sto lat temu mieliście gen w zasięgu ręki, w rękach nawet. I wymknął wam się. Błąd, Enid, błąd, błąd! Za dużo żywiołowości, za dużo przypadkow. Za mało kontroli, za mało ingerencji w przypadkowość. — Nie mieliśmy — zacisnęła wargi Enid an Gleazma do czynienia z krolikami, ktore można zamykać do klatek, dobierając w parki. Fringilla, idąc śladem wzroku Triss Merigold, dostrzegła, jak dłonie Yennefer zacisnęły się nagle na rzeźbionych poręczach krzesła. Oto, co łączy w tej chwili Yennefer i Franceskę, myślała gorączkowo Triss, wciąż unikając wzroku przyjacioki. Wyrachowanie. Bo wszakże nie obyło się bez kojarzenia w parki i hodowli. Tak, ich plany względem Ciri i krolewicza z Koviru, choć z pozoru nieprawdopodobne, są przecież całkiem realne. One już to robiły. Sadzały na tronach a kogo chciały, tworzyły związki i dynastie, jakich zapragnęły, jakie były dla nich wygodne. W ruch szły uroki, afrodyzjaki, eliksiry. Krolowe i krolewny zawierały nagle dziwaczne, często morganatyczne małżeństwa, często wbrew wszystkim planom, zamiarom i umowom. A poźniej tym, ktore chciały rodzić, a nie powinny, podawano tajemnie środki zapobiegające ciąży. Te, ktore rodzić nie chciały, a trzeba było, by rodziły, zamiast obiecanych środkow otrzymywały placebo, wodę z lukrecją. Stąd te wszystkie nieprawdopodobne koligacje. Calanthe, Pavetta… I Ciri. Yennefer była w to zaangażowana. A teraz żałuje. I ma słuszność. Do licha, jeśli Geralt się o tym dowie… Sfinksy, myślała Fringilla Vigo. Sfinksy, rzeźbione na poręczach foteli. Tak, to powinno zostać znakiem i godłem loży. Wiedza, tajemnica, milczenie. One są sfinksami. One bez trudu osiągną to, czego chcą. To dla nich fraszka, pożenić Kovir z tą ich Ciri. Mają moc. Mają wiedzę. I mają środki. Brylantowa kolia na szyi Sabriny Glevissig warta jest chyba bez mała tyle, ile cały bilans płatniczy lesistego i skalistego Kaedwen. Bez trudu osiągnęłyby to, co planują. Ale jest jeden szkopuł… Aha, pomyślała Trias Merigold, nareszcie zaczyna mowić się o tym, od czego należało zacząć. Od trzeźwiącego i chłodzącego zapał faktu, że Ciri jest w Nilfgaardzie, we władzy Emhyra. Bardzo daleko od czynionych tu planow… — Nie ulega kwestii — mowiła Filippa — że Emhyr polował na Cirillę od dawna. Wszyscy sądzili, że chodziło o polityczny mariaż z Cintrą i zawładnięcie lennem, będącym prawnym dziedzictwem dziewczyny. Nie można jednak wykluczyć, że tu chodzi nie o politykę, ale o gen Starszej Krwi, ktory Emhyr chce wprowadzić do cesarskiej linii. Jeśli Emhyr wie to, co my, może chcieć, by proroctwo ziściło się w jego rodzie, a przyszła Krolowa Świata urodziła się w Nilfgaardzie. — Poprawka — wtrąciła Sabrina Glevissig. - To nie Emhyr tego chce, lecz nilfgaardzcy czarodzieje. Tylko oni mogli wytropić gen i uświadomić Emhyrowi jego znaczenie. Obecne tu nilfgaardzkie panie zechcą zapewne to potwierdzić i wyjaśnić swą rolę w intrydze. — Dziwi mnie — nie wytrzymała Fringilla — tendencja pań do tropienia nici intryg w dalekim Nilfgaardzie, podczas gdy przesłanki każą szukać spiskowcow i zdrajcow znacznie bliżej was samych. — Uwaga rownie bezpośrednia, co celna — Sheala de Tancaryille ostrym spojrzeniem uciszyła gotowiącą się do riposty Sabrinę. - Informacja o Starszej Krwi przeciekła do Nilfgaardu od nas, wszystkie przesłanki na to wskazują. Czyżby zapomniały panie o Vilgefortzu? — Ja nie — w czarnych oczach Sabriny zapłonął na sekundę ogień nienawiści. - Ja nie zapomniałam! — Przyjdzie na niego czas — złowrogo błysnęła zębami Keira Metz. - Ale na razie nie o niego chodzi, lecz o to, że Ciri, tę tak ważną dla nas Starszą Krew, ma ręku Emhyr var Emreis, cesarz Nilfgaardu. — Cesarz — oświadczyła spokojnie Assire, rzucając okiem na Fringillę — niczego nie ma ręku. Przetrzymywana w Dam Rowan dziewczyna nie jest nosicielką żadnego ekstraordynaryjnego genu. Jest zwykła do pospolitości. Ponad wszelką wątpliwość nie jest to Ciri z Cintry. Nie jest to dziewczyna, ktorej cesarz poszukiwał. A poszukiwał tej, ktora nosiła gen. Dysponował nawet jej włosami. Włosy te zbadałam i znalazłam coś, czego nie rozumiałam. Ale teraz już rozumiem. — Ciri nie ma więc w Nilfgaardzie — powiedziała cicho Yennefer. - Nie ma jej tam. — Nie ma jej tam — potwierdziła poważnie Filippa Elihart. - Emhyra oszukano, podsunięto mu sobowtora sama wiem o tym od wczoraj. Cieszy mnie jednak swym wyznanie pani Assire. Potwierdza ono, że nasza loża już funkcjonuje. ***** Yennefer miała wielkie trudności z opanowaniem drzenia rąk i warg. Tylko spokojnie, powtarzała sobie, tylko spokojnie, nie demaskować się, czekać na sposobność. I słuchać, słuchać, zbierać informacje. Sfinks. Być sfinksem. — A zatem to Vilgefortz — Sabrina wyrżnęła pięścią w stoł. - Nie Emhyr, ale Vilgefortz, ten czaruś, ten przy stojny łajdak! Wykiwał i Emhyra, i nas! Yennefer uspokajała się głębokimi wdechami. Assir var Anahid, w sposob oczywisty nieswojo czująca się w obcisłej sukni czarodziejka z Nilfgaardu opowiadała o jakmś młodym niligaardzkim szlachcicu. Yennefer wiedziała, o kogo chodzi i bezwiednie zaciskała pięści. Czarny rycerz ze skrzydłami na hełmie, koszmar z majaczeń Ciri… Czuła na sobie wzrok Franceski i Filippy. Triss, ktorej spojrzenie starała się natomiast przyciągnąć, unikała jej oczu. Cholera, myślała Yennefer, z trudem przywołując na twarz obojętny wyraz, ale się wrobiłam. W jakąż cholerną matnię wplątałam tę dziewczynę. Cholera, jak ja spojrzę wiedźminowi w oczy… — Będzie zatem świetna okazja — zawołała podnieconym głosem Keira Metz — by odzyskać Ciri i zarazem dobrać się do skory Vilgefortzowi. Zapalmy łobuzowi grunt pod dupą! — Zapalanie gruntu musi poprzedzić odnalezienie kryjowki Vilgefortza — zadrwiła Sheala de Tancarville, czarodziejka z Koviru, ktorej Yennefer nigdy nie darzyła specjalną sympatią. - A dotychczas nikomu się to nie udało. Nawet niektorym siedzącym za tym stołem paniom, ktore wszakże nie skąpiły na poszukiwania ani czasu, ani swych nieprzeciętnych talentow. — Odnaleziono już dwie z licznych kryjowek Vilgefortza — odrzekła chłodno Filippa Eilhart. - Dijkstra intensywnie szuka pozostałych, a nie lekceważyłabym go. Niekiedy tam, gdzie zawodzi magia, sprawdzają się szpiedzy i konfidenci. ***** Jeden z towarzyszących Dijkstrze agentow zajrzał do lochu, cofnął się gwałtownie, oparł o mur i zbladł jak płotno, wyglądał, jakby za moment miał zemdleć. Dijkstra zanotował w pamięci, by przenieść delikacika do pracy papierkowej. Ale gdy sam zajrzał do celi, natychmiast zmienił zdanie. Żołądek podjechał mu do gardła. Nie mogł jednak skompromitować się przed podwładnymi. Nie spiesząc się wyjął z kieszeni perfumowaną chustkę, przyłożywszy ją do nosa i ust, pochylił się nad nagimi zwłokami leżącymi na kamiennej posadzce. — Brzuch i macica rozcięte — zdiagnozował, siląc się na spokoj i zimny ton. - Bardzo wprawnie, ręką chirurga. Z dziewczynki wyjęto płod. Gdy to robiono, żyła. Ale nie robiono tego tutaj. Wszystkie są w takim stanie? Lennep, mowię do ciebie. — Nie… — agent drgnął, oderwał wzrok od trupa. - Innym połamano karki zakręcaną garotą. Nie były ciężarne… Ale zrobimy sekcję… — Łącznie ile znaleziono? — Oprocz tej tutaj, cztery. Żadnej nie udało się zidentyfikować. — Nieprawda — zaprzeczył zza chustki Dijkstra. - Ja już zdążyłem zidentyfikować tę tutaj. To Jolie, najmłodsza corka grafa Laniera. Ta, ktora rok temu przepadła bez wieści. Rzucę okiem na pozostałe. — Niektore ogień nadtrawił — powiedział Lennep. Ciężko będzie poznać… Ale, panie, procz tego… Znaleźliśmy… — Gadaj, przestań się jąkać. — W tamtej studni — agent wskazał ziejącą w podłodze dziurę — są kości. Dużo kości. Nie zdążyliśmy wydobyć i zbadać, ale głowę stawię, że wszystko to będą kości młodych dziewek. Gdyby tak poprosić magikow, może dałoby się rozpoznać… I powiadomić tych rodzicow, ktorzy wciąż poszukują zaginionych corek… — Pod żadnym pozorem — Dijkstra odwrocił się gwałtownie. - Ani słowa o tym, co tu znaleziono. Nikomu. A zwłaszcza magikom. Po tym, co tu widziałem, tracę do nich zaufanie. Lennep, czy gorne poziomy zostały dokładnie zbadane? Nie odnaleziono niczego, co mogłoby pomoc w poszukiwaniach? — Niczego, panie — Lennep opuścił głowę. - Gdy tylko dotarło do nas doniesienie, pędziliśmy do zamku co koń wyskoczy. Ale przybyliśmy za poźno. Wszystko spłonęło. Ogień o straszliwej mocy. Magiczny, ani chybi. Jeno tutaj w lochach, czar nie ze wszystkim podziałał. Nie wiem dlaczego… — A ja wiem. Zapłonu nie odpalał Vilgefortz, lecz Rience albo inny totumfacki czarownika. Vilgefortz nie popełniłby błędu, nie zostawiłby nam nic procz czarnego nalotu na murach. Tak, on wie, że ogień oczyszcza… I zaciera ślady. — Ano, zaciera — mruknął Lennep. - Nie ma nawet dowodu, że ow Vilgefortz w ogole tu był… — Sfabrykujcie zatem takie dowody — Dijkstra odjął chustkę od twarzy. - Mam was uczyć, jak się to robi? Ja wiem, że Vilgefortz tu był. W podziemiu, oprocz trupow, nic nie ocalało? Co jest tam, za tymi żelaznymi drzwiami? — Pozwolcie, panie — agent wziął z rąk pomocnika pochodnię. - Pokażę wam. Nie było wątpliwości, że magiczny zapłon, mający spopielić wszystko, co znajdowało się w podziemiu, ulokowany był właśnie tutaj, w przestronnym pomieszczeniu za żelaznymi drzwiami. Błąd w zaklęciu w znacznej mierze zniweczył ten plan, ale pożar i tak był silny i gwałtowny. Ogień zwęglił regały zajmujące jedną ze ścian, porozsadzał i stopił szklane naczynia, zamienił wszystko w śmierdzącą masę. Tym, co w pomieszczeniu pozostało nienaruszone, był stoł z blaszanym blatem i dwa wmurowane w podłogę krzesła o dziwacznych kształtach. Dziwacznych, ale nie pozostawiających wątpliwości co do przeznaczenia. — To jest tak skonstruowane — przełknął ślinę Lennep, wskazując krzesła i zamocowane na nich uchwyty — by trzymać… nogi… w rozwarcia. Szerokim rozwarciu. — Skurwysyn — warknął przez zaciśnięte zęby Dijkstra. - Cholerny skurwysyn… — W ścieku pod drewnianym fotelem — kontynuował cicho agent — znaleźliśmy ślady krwi, kału i uryny. Stalowy fotel jest nowiutki, chyba nigdy nie używany. Nie wiem, co o tym sądzić… — A ja wiem — powiedział Dijkstra. - Ten stalowy szykowany był dla kogoś specjalnego. Kogoś, kogo Vilgefortz podejrzewał o specjalne zdolności. ***** — Wcale nie lekceważę Dijkstry i jego wywiadu — powiedziała Sheala de Tanvcarville. - Wiem, że odnalezienie Vilgefortza to kwestią czasu. Pomijając jednak motyw osobistej zemsty, zdający się pasjonować niektore z pań, pozwolę sobie zauważyć, że wcale nie jest pewne, że to Vilgefortz ma Ciri. — Jeżeli nie Vilgefortz, to kto ją ma? Była na wyspie. Żadna z nas, jak rozumiem, nie teleportowała jej stamtąd. Nie ma jej Dijkstra ani żaden z krolow, wiemy to. A w gruzach Wieży Mewy nie odnaleziono jej ciała. — Tor Lara — powiedziała wolno Idą Emean — kryła niegdyś bardzo silny portal. Czy wykluczacie, że dziewczyna uciekła z Thanedd tym portalem? Yennefer zakryła oczy rzęsami, wpiła paznokcie w głowy sfinksow na poręczach fotela. Tylko spokojnie, pomyślała. Tylko spokojnie. Poczuła na sobie wzrok Margarity, ale nie podnosiła głowy. — Jeżeli Ciri weszła w teleport z Tor Lara — powiedziała zmienionym nieco głosem rektorka Aretuzy — to obawiam się, że o naszych planach i projektach możemy zapomnieć. Obawiam się, że możemy już Ciri nigdy więcej nie zobaczyć. Nie istniejący już portal Wieży Mewy był uszkodzony, wypaczony. Zabojczy. — O czym my tu mowimy? — wybuchnęła Sabrina. Żeby w ogole wykryć teleport w wieży, żeby w ogole moc go zobaczyć, trzeba było użyć magii czwartego stopnia? A do uruchomienia portalu potrzeba było zdolności arcymistrzowskich! Nie wiem, czy Vilgefortz zdołałby tego dokonać, a co dopiero jakaś piętnastoletnia podfruwajka. Jak wy w ogole możecie zakładać coś takiego? Kim, według was, ta dziewczyna jest? Co w niej takiego jest? ***** — Czy to ważne — przeciągnął się Stefan Skellen, zwany Puszczykiem, koroner cesarza Emhyra var Emreisa — co w niej takiego jest, panie Bonhart? I czy w ogole coś w niej jest? Mnie interesuje, by jej w ogole nie było. Płacę wam za to sto florenow. Jeśli wola wasza, sprawdźcie, co w niej jest, po zabiciu lub przed, jak wolicie. Cena nie wzrośnie wszelakoż, nawet jeśli coś znajdziecie, uprzedzam solennie i lojalnie. — A jeśli dostarczę żywą? — Też nie. Olbrzymiego wzrostu, ale kościsty jak szkielet mężczyzna nazwany Bonhartem podkręcił siwego wąsa. Drugą dłoń opierał na mieczu, cały czas, jak gdyby chciał ukryć przed wzrokiem Skellena rzeźbę rękojeści. — Mam przywieźć głowę? — Nie — skrzywił się Puszczyk. - Na co mi jej głowa? Mam ją zakonserwować w miodzie? — Dowod. — Uwierzę waszemu słowu. Jesteście sławni, Bonhart. Także z solidności. — Dzięki za uznanie — łowca nagrod uśmiechnął się, a Skellen, choć przed oberżą miał dwudziestu uzbrojonych ludzi, poczuł na widok tego uśmiechu ciarki na plecach, — Niby powinno, a rzadko spotyka. Panom baronom i panom Varnhagenom muszę głowy wszystkich Szczurow pokazać, inaczej nie zapłacą. Jeśli wam głowa Falki zbędna, nie będziecie mieli, tuszę, nic przeciw, gdy ją do kompletu dołączę? — By skasować drugą nagrodę? A etyka zawodowa? — Ja, wielmożny panie Skellen — zmrużył oczy Bonhart — nie każę sobie płacić za zabijanie, ale za usługę, ktorą zabijaniem wyświadczam. A przecie wyświadczę i wam, i Vamhagenom. — Logiczne — zgodził się Puszczyk. - Robcie, jak uważacie. Kiedy mogę się was spodziewać po odbior zapłaty? — Rychło. — To znaczy? — Szczury jadą na Bandycki Szlak, myślą zimować w gorach. Przetnę im drogę. Dwadzieścia dni, nie dłużej. — Macie pewność co do ich trasy? — Byli pod Fen Aspra, ograbili tam konwoj i dwoch kupcow. Grasowali pod Tyffi. Potem wpadli nocą do Druigh, by potańcować na chłopskim festynie. Wreszcie zawitali do Loredo. Tam, w Loredo, owa Falka zarąbała człeka. Takim sposobem, że do dziś tam o tym gadają, zębami dzwoniąc. Dlatego i pytałem, co w tej Falce takiego siedzi. — Może coś takiego, co i w was — zadrwił Stefan Skellen. - Chociaż nie, wybaczcie. Wy wszak nie bierzecie pieniędzy za zabijanie, lecz za świadczone usługi. Prawdziwy z was rzemieślnik, Bonhart, solidny kawał profesjonała. Fach jak każdy inny? Robota do odwalenia? Płacą za to, a żyć trzeba? Hę? Łowca nagrod patrzył na niego długo. Tak długo, aż z warg Puszczyka znikł wreszcie uśmieszek. — Iście — powiedział. - Żyć trzeba. Jeden zarabia na to życie tym, co umie. Drugi robi to, co musi. Wżdy mnie poszczęściło się w życiu jak mało ktoremu rzemieślnikowi, chyba że niektorej kurwie. Płacą mi za rzemiosło, krore szczerze i prawdziwie lubię. ***** Przerwę na przekąskę i zwilżenie wysuszonych przemowami gardeł, ktorą zaproponowała Filippa, Yennefer powitała z ulgą, radością i nadzieją. Rychłe jednak okazało się, że nadzieje były płonne. Margaritę, wyraźnie pragnącą z nią porozmawiać, Filippa szybko odciągnęła w drugi koniec sali. Triss Merigold, ktora zbliżyła się do niej towarzyszyła Francesca. Elfka bez żenady kontrolowała rozmowę. Yennefer widziała jednak niepokoj w chabrowych oczach Triss i była pewna, że nawet w rozmowie bez świadkow daremne byłyby prośby o pomoc. Triss bez wątpienia była już całą duszą oddana loży. I bez wątpięnia wyczuwała, że lojalność Yennefer wciąż jest chwiejna. Triss probowała ją pocieszyć, zapewniła, że Geralt jest w Brokilonie bezpieczny i staraniem driad wraca do zdrowia. Jak zwykle, gdy mowiła o Geralcie, rumieniła się. Musiał jej wtedy dogodzić, pomyślała nie bez złośliwości Yennefer. Nie znała, wcześniej takich jak on. Prędko o nim nie zapomni. I bardzo dobrze. Zbyła rewelacje pozornie obojętnym wzruszeniem ramion. Nie przejmowała się tym, że ani Triss, ani Francesca nie uwierzyły w jej obojętność. Chciała być sama, chciała dać im to do zrozumienia. Zrozumiały. Stanęła w dalekim końcu bufetu, poświęciła się ostrygami. Jadła ostrożnie, wciąż czuła bole, skutki kompresji. Wina bała się pić, nie wiedziała, jak zareaguje. — Yennefer? Odwrociła się. Fringilla Vigo uśmiechnęła się lekko, patrząc na krotki noż, trzymany przez nią w zaciśniętej dłoni. — Widzę i czuję — powiedziała — że wolałabyś otworzyć mnie, miast ostrygi. Wciąż nieprzyjaźń? — Loża — odrzekła chłodno Yennefer — wymaga wzajemnej lojalności. Przyjaźń nie jest obowiązkowa. — Nie jest i nie powinna być — nilfgaardzka czarodziejka rozejrzała się po sali. - Przyjaźń albo powstaje w wyniku długotrwałego procesu, albo jest spontaniczna. — Podobnie jest z nieprzyjaźnią — Yennefer otworzyła ostrygę i połknęła zawartość rażeni z morską wodą. Czasem widzisz kogoś przez ułamek sekundy, tuż przed tym, zanim cię oślepią, i już nie lubisz. — Och, sprawa z nieprzyjaźnią jest znacznie bardziej skomplikowana — zmrużyła oczy Fringilla. - Dajmy na to ktoś, kogo w ogole nie rozpoznajesz na szczycie wzgorza, i rozwala na strzępy twego przyjaciela, na twoich oczach. W ogole nie widzisz i nie znasz, a nie lubisz. — Bywa tak — wzruszyła ramionami Yennefer. - Los, płata rożne figle. — Los — powiedziała cicho Fringilla — jest faktycznie nieobliczalny, jak psotne dziecko. Przyjaciele niekiedy odwracają się plecami, a z nieprzyjacioł jest pożytek. Można, dla przykładu, porozmawiać z nimi w cztery oczy. Nikt nie probuje przeszkodzić, nie przerywa nie podsłuchuje. Wszyscy myślą, o czym mogą rozmawiać te dwie nieprzyjaciołki? O niczym istotnym. Ot, prawią sobie rożne banały, wbijając od czasu do czasu szpile. — Niewątpliwie — kiwnęła głową Yennefer — tak wszyscy myślą. I mają absolutną rację. — Tym wygodniej — Fringilla nie speszyła się — będzie nam w takich warunkach poruszyć pewną kwestię, ważną i niebanalną. — Jakąż to kwestię masz na myśli? — Kwestię ucieczki, ktorą planujesz. Yennefer, właśnie otwierająca drugą ostrygę, o mało nie zacięła się w palec. Rozejrzała się ukradkiem, potem spojrzała na Nilfgaardkę spod rzęs. Fringilla Vigo uśmiechnęła się leciutko. — Bądź łaskawa użyczyć mi noża. Do ostrygi. Wasze ostrygi są wyśmienite. U nas, na południu, niełatwo takie dostać. Zwłaszcza teraz, w warunkach blokady wojennej… Blokada to rzecz bardzo niedobra. Prawda? Yennefer chrząknęła cicho. — Zauważyłam — Fringilla połknęła ostrygę, sięgnęła po drugą. - Tak, Filippa patrzy na nas. Assire też. Assire lęka się pewnie o moją lojalność wobec loży. Zagrożoną lojalność. Ona gotowa pomyśleć, że ulegnę wspołczuciu. Hmmm…. Kochany mężczyzna zmasakrowany. Dziewczyna, traktowana jak corka, zniknęła, może jest uwięziona… Może grozi jej śmierć? A może tylko te, że będzie wykorzystana jako karta w szulerskiej grze? Słowo daję, ja nie wytrzymałabym. Uciekłabym stąd natychmiast. Proszę, weź noż. Dość już tych ostryg, muszę dbać o linię. — Blokada, jak dopiero co raczyłaś zauważyć — szepnęła Yennefer, patrząc w zielone oczy nilfgaardzkiej czarodziejki — to rzecz bardzo niedobra. Wręcz wredna. Nie pozwala na zrobienie tego, na co ma się ochotę. Blokadę i można pokonać, jeśli się ma… środki. Ja ich nie mam. — Liczysz na to, że ci je dam? — Nilfgaardka przyjrzała gię kostropatej skorupce ostrygi, ktorą wciąż trzymała w dłoni. - O, to nie wchodzi w grę. Jestem lojalna wobec loży, a loża, to oczywiste, nie życzy sobie, byś spieszyła na ratunek kochanym osobom. Ponadto jestem twoją nieprzyjaciolką, jak mogłaś o tym zapomnieć, Yennefer? — W samej rzeczy. Jak mogłam? — Przyjaciołkę — powiedziała cicho Fringilla — ostrzegłabym, że nawet mając komponenty do zaklęć teleportacyjnych, nie zdoła niepostrzeżenie złamać blokady. Taka operacja wymaga czasu i zbyt rzuca się w oczy. Lepszy nieco jest jakiś niepozorny, żywiołowy przyciągacz. Powtarzam: nieco. Teleportacja na zaimprowizowany przyciągacz, jak bez wątpienia wiesz, jest bardzo ryzykowna. Przyjaciołce, gdyby decydowała się na takie ryzyko, odradzałabym. Ale ty nią nie jesteś. Fringilla przechyliła trzymaną w dłoni skorupkę i wylała na blat stołu odrobinę morskiej wody. — I na tym skończmy tę banalną rozmowę — powiedziała. - Loża wymaga od nas tylko wzajemnej lojalności. Przyjaźń, na szczęście, nie jest obowiązkowa. ***** — Teleportowała się — stwierdziła chłodno i bez emocji Francesca Findabair, gdy tylko uspokoiło się wywołane zniknięciem Yennefer zamieszanie. - Nie ma się co gorączkować, moje panie. Teraz już nic na to nie poradzimy. Jest za daleko. To moj błąd. Podejrzewałam, że jej obsydianewa gwiazda maskuje echo zaklęć… — Jak ona to zrobiła, cholera jasna? — wrzasnęła Filippa. - Echo mogła stłumić, to nie jest trudne. Ale jakim cudem otworzyła sobie portal? Montecalvo ma blokadę! — Nigdy jej nie lubiłam — wzruszyła ramionami Sheala de Tancarrille. - Nigdy nie pochwalałam jej stylu życia. Ale nigdy nie kwestionowałam jej zdolności. — Ona wyszczeka wszystko! — rozdarła się Sabrina Glevissig. - Wszystko o loży! Poleci wprost… — Bzdura — przerwała żywo Triss Merigold, patrząc na Franceskę i Idę Emean. - Yennefer nie zdradzi nas. Nie dlatego stąd uciekła, by nas zdradzić. — Triss ma rację — poparła ją Margarita Laux-Antflle. - Ja wiem, dlaczego ona uciekła, kogo chce ratować. Ja widziałam je obie, ją i Ciri, razem. I wszystko rozumiem. — A ja nic nie rozumiem! — wrzasnęła Sabrina i znowu zrobiło się głośno. Assire var Anahid nachyliła się ku przyjaciołce. — Nie pytam, dlaczego to zrobiłaś — szepnęła. - Nie pytam, jak to zrobiłaś. Pytam: dokąd? Fringilla Vigo uśmiechnęła się nieznacznie, głaszcząc palcami rzeźbioną głowę sfinksa na poręczy fotela. — A skąd ja mogę wiedzieć — odszepnęła — z ktorego wybrzeża pochodzą te ostrygi? Rozdział siodmy Itlina, właściwie Ithlinne Aegli corka Aeuenien, legendarna elfia uzdrowicielka, astrolożka i wrożbitka słynąca z wieszczb, wrożb i proroctw, z ktorych najsłynniejszą jest Aen Ithlinnespeath, Przepowiednia Itiliny. Wielokrotnie spisywana i w mnogich formach od dawana. Przepowiednia w rożnych okresach wielką się cieszyła popularnością, a komentarze, klucze i wyjaśnienia do niej dołączane dostosowywały tekst do bieżących wydarzeń, co umacniało przekonanie o wielkim jasnowidztwie. W szczegolności mniema się, że przepowiedziała I. Wojny Połnocne (1239–1268), Wielkie Zarazy (1268, 1272 i 1294), krwawą Wojnę Dwoch Jednorożcow (1309–1318) i najazd Haakow (1350). Jasnowidzieć miała też L obserwowane od końca XIII w, zmiany klimatyczne ("Białe Zimno"), ktore zabobon zawsze za początek końca świata uważał i łączył z wieszczonym nadejściem Niszczycielki (ob.). Tenże; passus z Przepowiedni I, dał asumpt do niesławnych, polowań na czarownice (1272-76) i przyczynił się do śmierci wielu niewiast i dziewcząt nieszczęsnych, za inkarnację Niszczycielki uważanych. Dziś L uważana jest przez licznych badaczy za postać legendową, a «proroctwa» za całkiem wspołcześnie sfabrykowany apokryf i przebiegłe literackie szalbierstwo. Effenberg i Talbot , Encyclopaedia Maxima Mundi, tom X Dzieci otaczające wianuszkiem wędrownego bajarza P^JjUMul^ WffVŁu)ť ^UŁ^ŁU^ ^ŁdlŁmŁl UUŁmiUŁU.W i ^ILLL' tyczny harmider. Wreszcie Connor, kowalow syn, najstarszy, najsilniejszy i najodważniejszy, a nadto będący tym, ktory dostarczył bajarzowi dwojak pełen kapuśniaku i okraszonych skwarkami ziemniakow, wystapił jako rzecznik i wyraziciel opinii ogołu. — Jakże to tak? — wrzasnął. - Jakże to tak, dziadu? Jakże to: koniec na dziś? Godzi się to, w takim miejscu baśń skończyć? W gorącości nas ostawić? Chcemy wiedzieć, co dalej było! Nie będziem czekać, aż znowu do wsi zawitacie, bo to za poł roku lubo za rok może być! Bajajcie dalej! — Słonko zaszło — odrzekł staruszek. - Do łożek wam pora, niedolatki. Gdy z jutra przy robocie ziewać będziecie a stękać, co rodziciele wasi rzekną? Wiem ja, co rzekną. Bajał im stary Pogwizd znowu do połnocka, głowy dzieciskom bylinami moroczył, wyspać się nie dał. Tegdy gdy znow do wsi zawita, nie dać jemu nic, ani kaszy, ani klusek, ani sperki, jeno napędzić jego, dziada, bo z jego bajek jeno szkoda a utrapienie… — Wżdy nie rzekną tak! — zakrzyknęły chorem dzieci. — Bajajcie jeszcze, dziadu! Prosim was! — Hmmmmm — zamamlał starzec, patrząc na słońce znikające za wierzchołkami drzew na drogim brzegu Jarugi. - Niechaj będzie. Ale umowa taka stanie: jeden niech kopnie się do chałupy i mleka zsiadłego przyniesie, bym miał czym gardło zwilżać. Reszta zasię niech zastanowi się, o czyich losach mam bajać, bo przecie o wszystkich opowiedzieć wam dziś nie zdolę, choćbym do jutrzni plotł. Trza będzie tedy wybrać: o kim tera, a o kim inszym razem. Dzieciaki znowu podniosły wrzask, przekrzykując się nawzajem. — Cicho! — krzyknął Pogwizd, machnąwszy kosturem. — Powiedziałżem, wybrać, a nie jako sojki: ret — ret, re — re — ret! Jakoże więc? O czyich losach opowiedzieć? — O Yennefer — zapiszczała Nimue, najmłodsza wśrod słuchaczy, z racji wzrostu zwana Łokietkiem, głaszcząca śpiącego na podołku kotka. - Opowiedzcież dalsze losy czarodziejki, dziadu. Jak to z owego kowe… kowenu na Łysej Gorze zbieżała magicznym sposobem, by Ciri ratować. Tego rada bym posłuchać. Bo ja, gdy urosnę, czarodziejką zostanę. — Akurat! — krzyknął Bronik, syn młynarza. - Smarki z nosa utrzyj. Łokietku, bo do czarodziejskiego terminu zasmarkanych nie bierą! A wy, dziadu, bajajcie nie o Yennefer, ale o Ciri i o Szczurach, jak to na rozboj chodzili a prali… — Cichajcie — rzekł Connor, zasępiony i zamyślony. - Głupiście są, i tyle. Jeśli co jeszcze dziś mamy usłyszeć, li niech to za porządkiem jakimś będzie. Opowiedzcie nam, dziadka, o wiedźminie i drużynie jego, jak znad Jarugi wyruszyli… — Ja chcę o Yennefer — pisnęła Nimue. — Ja też — odezwała się Orla, jej starsza siostra. O jej i wiedźmina kochaniu chcę. Jak się miłowali. Ale niech to się dobrze skończy, dziadku! Nie chcę, by o praniu było, nie! — Cichaj, głupia, kogo miłowanie obchodzi! O wojnie chcemy, o bojowaniu! — O wiedźmińskim mieczu! — O Ciri i o Szczurach! — Zawrzyjcie jadaczki — Connor rozejrzał się groźnie. Bo chycę kija a spiorę was, gnojki! Rzekłem: za porządkiem. Niechaj dziad dalej o wiedźminie prawi, o tym, jak wędrował z Jaskrem, Milvą… — Tak! — pisnęła znowu Nimue. - O Milvie chcę posłuchać, o Milvie! Bo ja, gdy mię czarodziejki nie zechcą, łuczniczką zostanę! — Tedy wybraliśmy — rzekł Connor. - I w sam czas, dziad, baczcie, zadrzemie wraz, już łbem siwym kiwa, nosem niby derkacz kłuje… Hejże, dziadu! Nie śpijcie! Bajajcie nam o wiedźminie Geralcie. Od tego miejsca, nad Jarugą drużyna powstała. — Wżdy pierwej — wtrącił Bronik — by nas tak ciekawość nie spierała, to rzeknijcie nam, dziadku, choć trochę o innych. Co z nimi bylo. Lekcej będzie czekać, aż wrocicie do wsi, by baśń ciągnąć. Choć krociutko powiedzcie o Yennefer i o Ciri. Prosim was. — Yennefer — zachichotał dziad Pogwizd — z czarodziejskiego zamku, co się zwał Gora Łysa, na zaklęciu uleciała. I prosto — prościutko w morze chlupła. W oceanu wzburzone fale, między skały ostre. Ale nie strachajcie się, dla magiczki fraszka to, nie utopiła się. Na Wyspy Skellge trafiła, tam sprzymierzeńcow naszła. Bo widzicie, wielka w niej złość rosła na czarodzieja Vilgefortza. Przekonana że to on Ciri porwał, umyśliła go wytropić, zemstę srogą wywrzeć, a Ciri uwolnić. I tyle. Kiedy indziej opowiem jak to było. — A Ciri? — Ciri cięgiem ze Szczurami grasowała, pod imieniem Falki się kryjąc. Lubiło się jej zbojeckie życie, bo choć nikt wonczas o tym nie wiedział, były w tej dziewczynie złość a okrucieństwo, wszystko, co najgorsze, co w każdym człeku ukryte, wyłaziło z niej i gorę nad dobrym pomału brało. Oj, wielki błąd popełnili wiedźmini z Kaer Morhen, że ją zabijać wyuczyli! Sama zaś Ciri ani podejrzewała, śmierć zadając, że jej samej kostucha po piętach depcze. Bo już straszny Bonhart za nią śledził, na tropie był. Pisane im było, że się spotkają, Bonhart a Ciri. Ale o tym kiedy indziej opowiem. Teraz zasię o wiedźminie posłuchajcie. Dzieci uciszyły się, obsiadły starca ciasnym kołem. Słuchały. Zapadał zmrok. Przyjazne w dzień konopie, maliniak i rosnące opodal chałupy malwy zamieniły się nagle w niesamowity, ciemny bor. Co w nim szuści? Czy to layez, czy straszny, piomiennooki elf? A może strzyga albo Baba Jaga, na dzieci zawzięta? Czy to woł w oborze tupie, czy to tętent bojowych koni okrutnych najeźdźcow, znowu, jak przed stu laty, przekraczających Jarugę? Czy i to lelek nad strzechą śmignął, czy może wampir, spragniony krwi? Czy może piękna czarodziejka, na magicznym zaklęciu lecąca ku dalekiemu morzu? — Wiedźmin Geralt — zaczął bajarz — razem ze swą nową kompanią ruszył na Angren, gdzie bagna i bory. Wonczas były tam bory, ho, ho, nie to, co nynie, nynie nie masz już takich borow, w Brokilonie chyba… Drużyna powędrowała na wschod, w gorę Jarugi, w stronę uroczysk Czarnego Lasu. Zrazu dobrze się im wiodło, ale poźniej, ho ho… Co było, opowiem… Płynęła, snuła się baśń o dawno minionych, zapomnianych czasach. Dzieci słuchały. ***** Wiedźmin siedział na pieńku, na szczycie urwiska, z ktorego roztaczał się widok na łęgi i trzcinowiska na brzegu Jarugi. Słońce zachodziło. Żurawie wzbiły się z mokradeł, zatrąbiły, lecąc klinem. Wszystko się popieprzyło, pomyślał Wiedźmin, oglądając się na ruinę drwalskiego szałasu i maleńki dymek, unoszący się z ogniska Milvy. Wszystko wzięło w łeb. A tak już dobrze szło. Dziwna ta moja kompania była, rtt była. Mieliśmy przed sobą cel, bliski, realny, konkretny. Przez Angren na wschod, ku Caed Dhu. Całkiem dobrze nam szło. Ale musiało się popieprzyć. Pech czy fatum? Żurawia trąbiły hejnał. Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy prowadził. Jadąc na gniadym nilfgaardzkim ogierze, zdobytym przez wiedźmina pod Armerią, Ogier, choć z początku boczył się nieco na wampira i jego ziołowy zapach, przyzwyczaił się szybko i nie sprawiał więcej kłopotow niż idąca obok niego Płotka, ktora ukąszona przez gza potrafiła tęgo bryknąć. Za Regisem i Geraltem podążał na Pegazie Jaskier z obandażowaną głową i wojowniczą miną. W drodze Poeta układał rytmiczną pieśń bohaterską, w ktorej bojowej melodii i rymach pobrzmiewały reminiscencje niedawnych przygod. Forma utworu sugerowała wyraźnie, że w czasie tych przygod właśnie autor i wykonawca okazał się najmężniejszym z mężnych. Pochod zamykali Milva i Cahir Mawr Dynryn aep Ceallach. Cahir jechał na odzyskanym cisku, ciągnąc za sobą siwka, objuczonego częścią ich skromnego ekwipunku. Wyjechali wreszcie z nadrzecznych mokradeł na wyżej położony i suchy teren, na wzgorza, z ktorych na południu mogli obserwować połyskliwą wstęgę Wielkiej Jarugi, na połnocy zaś wysokie i skaliste przedpole dalekiego masywu Mahakam. Pogoda była piękna, słonko przygrzewało, moskity przestały kłuć i brzęczeć koło uszu. Buty i nogawki wyschły. Na nasłonecznionych zboczach krzaki jeżyn czarne były od owocow, konie znajdywały trawę, spływające ze wzgorz strumyki niosły kryształowo czystą wodę i pełne były pstrągow. Gdy zapadła noc, można było rozpalić ognisko i nawet położyć się obok. Słowem, hsj wspaniale, a nastroje winny ulec natychmiastowej poprawie. Nie uległy. Dlaczego tak było, okazało się na jednym z pierwszych biwakow. — Zaczekaj chwilę, Geralt — zaczął poeta, rozglądając się i pochrząkując. - Nie spiesz się tak do obozu. Chcemy tu, na osobności, porozmawiać z tobą, ja i Milva. Chodzi o… No, o Regisa. — Aha — Wiedźmin położył na ziemi naręcze chrustu. - Zaczęliście się bać? Rychło w czas. — Przestań — skrzywił się Jaskier. - Zaakceptowaliśmy go jako towarzysza, zadeklarował nam pomoc w poszukiwaniach Ciri. Moją własną szyję wyciągnął z pętli, tego mu nie zapomnę. Ale, cholera, odczuwamy coś w rodzaju lęku. Dziwisz się? Całe życie tropiłeś i zabijałeś takich jak on. — Jego nie zabiłem. I nie zamierzam. Wystarczy ci ta deklaracja? Jeśli nie, to choć żal przepełnia mi serce, nie jestem w stanie uleczyć cię ze stanow lękowych. To paradoksalne, ale wśrod nas jedynym znającym się na leczeniu jest właśnie on, Regis. — Powiedziałem, przestań — zdenerwował się trubadur. Nie rozmawiasz z Yennefer, daruj sobie i nam pokrętną elokwencję. Odpowiedz prosto na proste pytanie. — Zadaj je. Bez pokrętnej elokwencji. — Regis to wampir. Nie jest tajemnicą, czym żywią się wampiry. Co będzie, gdy on porządnie zgłodnieje? Tak, tak, widzieliśmy, jadł rybną polewkę, od tamtej pory jada wraz z nami, zupełnie normalnie, jak każde z nas. Ale czy… czy będzie w stanie zapanować nad żądzą… Geralt, Czy ja cię muszę ciągnąć za język? — Zapanował nad żądzą krwi, choć był blisko, gdy twoja lała ci się ze łba. Gdy cię opatrzył, nawet palcow nie oblizał. A wtedy, podczas pełni, gdyśmy popili się mandragorowym bimbrem i pospali w jego szałasie, miał świetną okazję, by się do nas dobrać. Sprawdziłeś, czy masz ślady na twej łabędziej szyi? — Nie szydź, wiedźminie — burknęła Milva. - Ty przecie więcej wiesz o wąpierzach niźli my. Z Jaskra podkpiwasz, tedy mnie odpowiedz. Ja w puszczy wyrosłam, do szkoł nie chodziłam, ciemna jestem. Wżdy nie moja to wina, nie godzi się drwić. Ja, wstyd powiedzieć, toż trochę bojam się tego… Regisa. — Niebezpodstawnie — kiwnął głową. - To tak zwany wyższy wampir. Niezwykle niebezpieczny. Gdyby był naszym wrogiem, ja bałbym się go rownież. Ale, do diabła, on z nie znanych mi przyczyn jest naszym towarzyszem. Właśnie prowadzi nas na Caed Dhu, do druidow, ktorzy mogą pomoc mi w zdobyciu informacji o Ciri. Jestem zdesperowany, chcę tedy sprobować tej szansy, nie zrezygnuję z niej. Dlatego zgadzam się na jego wampirze towarzystwo. — Tylko dlatego? — Nie — odrzekł z lekkim ociąganiem, ale wreszcie zdecydował się na szczerość. - Nie tylko. On… On zachowuje się w sposob prawy. W obozie nad Chotlą, podczas sądu nad dziewczyną, nie zawahał się działać. Choć wiedział, że go to zdemaskuje. — Wyciągnął rozżarzoną podkowę z ognia — przypomniał sobie Jaskier. - Ba, przez kilka bitych chwil trzymał ją w dłoni i nawet się nie skrzywił. Żadne z nas nie zdołałoby powtorzyć tej sztuki nawet z pieczonym kartoflem. — Jest niewrażliwy na ogień. — Co jeszcze potrafi? — Może, gdy zechce, stać się niewidzialny. Może spojrzeniem zauroczyć, wprawić w głęboki sen, zrobił to z wartownikami w obozie Vissegerda. Przybierać postać nietoperza i latać jak nietoperz. Myślę, że może tych rzeczy dokonywać tylko nocą i tylko w czasie pełni. Ale mogę się mylić. Już ładnych kilka razy mnie zaskoczył, może jeszcze coś mieć w zanadrzu. Podejrzewam, że on jest niezwykły nawet wśrod wampirow. Doskonale upodabnia się de człowieka, i to od lat. Konie i psy, mogące wyczuć jego prawdziwą naturę, myli zapachem zioł, ktore stale ma przy sobie. Ale moj medalion też na niego nie reaguje, a powinien. Powtarzam, jego nie można mierzyć zwykłą miarką. O resztę zapytajcie go sami. To nasz towarzysz, Nie powinno być między nami niedomowień, a tym bardziej wzajemnych nieufności i obaw. Wracamy do obozu. Pomożcie mi z tym chrustem. — Geralt? — Słucham, Jaskier. — Gdyby… No, pytam czysto teoretycznie… Gdyby… — Nie wiem — odpowiedział uczciwie i szczerze. - Nie wiem, czy zdołałbym go zabić. Doprawdy wolałbym nie sprobować. — Jaskier wziął sobie do serca radę wiedźmina, postanowił wyjaśnić niejasności i rozwiać wątpliwości. Uczynił to, gdy tylko wyruszyli w dalszą drogę. Uczynił to z właściwym sobie taktem. — Milva! — zawołał nagle w czasie jazdy, zezując na wampira. - Mogłabyś ruszyć przodem z twoim łukiem, kropnąć strzałą jakiegoś jelonka albo kabana. Dosyć mam, cholera, jeżyn i grzybow, ryb i szczeżui. Zjadłbym dla odmiany kawałek prawdziwego mięsa. Co ty na to, Regis? — Słucham? — wampir podniosł głowę znad szyi konia. — Mięso! — powtorzył dobitnie poeta. - Namawiam Milvę na polowanie. Zjadłbyś świeżego mięsa? — Zjadłbym. — A krwi, świeżej krwi popiłbyś? — Krwi? — Regis przełknął ślinę. - Nie. Jeśli chodzi o krew, dziękuję. Ale wy, jeśli macie ochotę, nie krępujcie się. Geralt, Milva i Cahir zachowywali ciężkie, grobowe milczenie. — Wiem, w czym rzecz. Jaskier — powiedział wolno Regis. - I niech mi będzie wolno uspokoić cię. Jestem wampirem, owszem. Ale nie piję krwi. — Milczenie stało się ciężkie jak ołow. Ale Jaskier nie byłby Jaskrem, gdyby rownież milczał. — Chyba źle mnie zrozumiałeś — rzekł pozornie niefrasobliwie. - Nie chodzi mi o… — Ja nie piję krwi — przerwał Regis. - Od dawna. Odzwyczaiłem się. — Jak to, odzwyczaiłeś? — Zwyczajnie. — Doprawdy, nie pojmuję… — Wybacz. To sprawa osobista. — Ale… — Jaskier — Wiedźmin nie wytrzymał, odwrocił się w siodle. - Regis przed chwilą powiedział ci, byś się odpieprzył. Ujął to tylko grzeczniej. Bądź tedy uprzejmy zamknąć wreszcie gębę. ***** Posiane ziarno niepokoju i niepewności zakiełkowało jednak i wzeszło. Gdy zatrzymali się na nocleg, atmosfera wciąż była ciężka i napięta, nie rozładowała jej nawet strzelona przez Milvę nad rzeczką tłusta, ośmiofuntowa chyba gęś bemikla, ktorą oblepili gliną, upiekli i zjedli, ogryzając do czyste najmniejszą nawet kosteczkę. Zabili głod, ale niepokoj pozostał. Rozmowa nie kleiła się pomimo tytanicznych wysiłkow Jaskra. Gadanie poety stało się monologiem, tak wyraźnie oczywistym, że wreszcie on sam też też zauważył i zamknął się. Panującą przy ognisku grobową ciszę zakłocał jedynie chrzęst żutego przez konie siana. Mimo poźnej pory nikt jednak nie sposobił się jakoś do snu. Milva grzała wodę w zawieszonym nad ogniem kociołku i rozprostowywała nad parą zmięte lotki strzał Cahir reperował zerwaną klamrę buta. Geralt strugał patyk. A Regis wodził oczami po wszystkich po kolei. — No, dobrze — powiedział wreszcie. - Widzę, że to nieuniknione. Zdaje się, że już dawno powinienem był wam wyjaśnić pewne sprawy… — Nikt od ciebie tego nie wymaga — Geralt wrzucił do ogniska długo i namiętnie strugany kołek i podniosł głowę. - Ja nie potrzebuję twoich wyjaśnień. Jestem typem staromodnym, gdy wyciągam do kogoś rękę i akceptuję jako kompana, te dla mnie znaczy więcej, niż kontrakt zawarty w przytomności notariusza. — Też jestem staromodny — odezwał się Cahir, wciąż schylony nad butem. — Nie znam inszych mod — rzekła sucho Milva, wsuwając kolejną strzałę w unoszącą się z kociołka parę. — Gadaniem Jaskra się nie przejmuj — dodał wiedźmin. - On już taki jest. A nam zwierzać się ani tłumaczyć nie musisz. Myśmy też ci się nie zwierzali. — Mniemam jednak — uśmiechnął się lekko wampir — że zechcecie wysłuchać tego, co chcę powiedzieć, wcale nie musząc? Odczuwam potrzebę szczerości wobec osob, do ktorych wyciągam rękę i akceptuję jako kompanow. Tym razem nikt się nie odezwał. — Zacząć należy od tego — powiedział po chwili Regis — Że bezzasadne są wszelkie obawy, mogące się wiązać z moją wampirzą naturą. Nie rzucę się na nikogo, nie podkradnę nocą, by zatopić zęby w szyi śpiącego. I nie chodzi tylko o mych towarzyszy, do ktorych mam stosunek nie mniej staromodny niż inni obecni tu staromodni. Ja nie tykam krwi. W ogole i nigdy. Odzwyczaiłem się od niej, gdy stała się dla mnie problemem. Groźnym problemem, ktory niełatwo było mi rozwiązać. — Problem — podjął po chwili — w gruncie rzeczy pojawił się i nabrał złych cech iście podręcznikowo, Już w młodych latach lubiłem… hmmm… zabawić się w dobrej kompanii, nie rożniłem się zresztą pod tym względem od większości moich rowieśnikow. Wiecie, jak to jest, też byliście młodzi. Wśrod was jednak istnieje system zakazow i ograniczeń: władza rodzicielska, opiekunowie, przełożeni i starszyzna, obyczaj wreszcie. Wśrod nas tego nie ma. Młodzież ma pełną swobodę i korzysta z niej. I tworzy własne wzorce zachowań, głupie, ma się rozumieć, iście młodzieńczą głupotą. Nie napijesz się? To co z ciebie za wampir? Nie pije? To nie zapraszać go, psuje zabawę! Nie chciałem psuć zabawy, a możliwość utraty akceptacji towarzyskiej przerażała mnie. No i była zabawa. Hulanka i swawola, biba i popijawa, w każdą pełnię księżyca latało się do wsi i piło, z kogo popadło. Najpaskudniejszą, najgorszego gatunku… hmm… ciecz. Nie czyniło nam rożnicy, z kogo, byle… hmmm… hemoglobina… Bez krwi nie ma wszak zabawy! Do wampirek też jakoś śmiałości się nie miało, nim się nie łyknęło. Regis zamilkł, zadumał się. Nikt nie komentował. Geralt czuł, że ma straszną ochotę się napić. — Robiło się coraz huczniej — podjął wampir. - I w miarę upływu czasu coraz gorzej. Niekiedy jak się poszło w cug, to trzy, cztery noce nie wracałem do krypty. Śmieszna dawniej ilość… płynu pozbawiała mnie kontroli, co nie przeszkadzało w kontynuowaniu imprezy. Koledzy, jak to koledzy. Jedni przyjaźnie mitygowali, więc się na nich obraziłem. Inni namawiali, wyciągali z krypty na hulanki, ba, podsuwali… hmm… obiekty. I bawili się moim kosztem. Milva, wciąż zajęta odnawianiem zgniecionych lotek strzał, zamruczała gniewnie. Cahir skończył reperować but i sprawiał wrażenie, że śpi. — Poźniej — ciągnął Regis — wystąpiły alarmujące objawy. Zabawa i towarzystwo zaczęły pełnić rolę absolutnie drugorzędną. Zauważyłem, że mogę się bez nich obyć. Wystarczająca i naprawdę ważna stała się krew, nawet pita… — Do lustra? — wtrącił Jaskier. — Gorzej — odrzekł spokojnie Regis. - Ja nie odbijam się w lustrach. Milczał czas jakiś. — Poznałem pewną… wampirkę. Mogło to być, i chyba było, coś poważnego. Przestałem szaleć. Ale nie na długo, Odeszła ode mnie. A ja zacząłem pić w dwojnasob. Rozpacz, żal, jak wiecie, to doskonałe usprawiedliwienia. Wszystkim się wydaje, że rozumieją. Nawet mnie wydawało się, że rozumiem. A wyłącznie dopasowywałem teorię do praktyki. Nudzę was? Już kończę. Zacząłem wreszcie robić rzeczy niedopuszczalne, absolutnie nieakceptowalne, takie, jakich nie robi żaden wampir. Zacząłem latać po pijanemu. Ktorejś nocy chłopaki posłali mnie do wsi po krew, a ja chybiłem dziewczyny idącej ku studni, z rozpędu wyrżnąłem w cembrowinę… Chłopi mało mnie nie zatłukli, na szczęście nie wiedzieli, jak się do tego zabrać… Podziurawili mnie kołkami, odrąbali głowę, oblali wodą święconą i zakopali. Przedstawiane sobie, jak czułem się po przebudzeniu? — Przedstawiamy — powiedziała Milva, oglądając strzałę. Wszyscy popatrzyli na nią dziwnie. Łuczniczka chrząknęła i odwrociła głowę. Regis uśmiechnął się nieznacznie. — Już kończę — powiedział. - W grobie miałem dość czasu na zastanowienie się nad sobą… — Dość? - spytał Geralt. - Jak wiele? Regis spojrzał na niego. — Ciekawość profesjonalna? Około pięćdziesięciu lat. Gdy zregenerowałem się, postanowiłem wziąć się w garść. Łatwo nie było, ale poradziłem sobie. Od tamtego czasu nie piję. — W ogole? — Jaskier zająknął się, ale ciekawość przemogła. - W ogole? Nigdy? Przecież… — Jaskier — Geralt uniosł lekko brwi. - Opanuj się. I zastanow. W milczeniu. — Przepraszam — burknął poeta. — Nie przepraszaj — rzekł pojednawczo wampir. - A ty, Geralt, nie strofuj go. Rozumiem jego ciekawość. Ja, a dokładniej biorąc ja i moj mit, uosabiamy wszystkie jego ludzkie lęki. Trudno wymagać od człowieka, by wyzbył się lękow. Lęki pełnią w psychice człowieka rolę nie mniej ważną od wszystkich pozostałych stanow emocjonalnych. Psychika pozbawiona lękow byłaby psychiką kaleką. — Wystaw sobie — powiedział Jaskier, odzyskując kontenans — że nie budzisz we mnie zgrozy. Byłbym więc kaleką? Geralt przez chwilę sądził, że Regis zademonstruje zęby i uleczy Jaskra z mniemanego kalectwa, ale mylił się. Wampir nie miał inklinacji do teatralnych gestow. — Mowiłem o lękach zakorzenionych w świadomości i podświadomości — wyjaśnił spokojnie. - Niech cię nie dotknie metafora, ale wrona nie boi się zawieszonych na kiju kapelusza i kapoty, gdy już przełamie lęk i usiądzie. Ale gdy wiatr szarpnie strachem, ptak zareaguje ucieczką. — Zachowanie wrony tłumaczy walka o byt — zauważył z ciemności Cahir. — Tłumaczy — sraczy — parsknęła Milya. - Nie stracha wrona się boi, ino człeka, bo człek kamień ma i strzały na nią. — Walka o byt — przytaknął Geralt. - Tyle, że w ludzkim, nie wronim wydania. Dziękujemy ci za wyjaśnienia, Regis, akceptujemy je w pełni. Ale nie kop w otchłaniach ludzkiej podświadomości. Milva ma rację. Powody, dla ktorych ludzie paniczną zgrozą reagują na widok sprałniemego wampira, nie są irracjonalne, lecz wynikają z chęci przetrwania. — Słyszymy głos specjalisty — wampir ukłonił się lekko w jego stronę. - Zawodowca, ktoremu duma zawodowa nie pozwoliłaby wszakże brać pieniędzy za walkę z lękami urojonymi. Szanujący się Wiedźmin najmuje się wyłącznie do walki ze złem rzeczywistym i bezpośrednio zagrażającym. Zawodowiec zechce więc zapewne nam wyjaśnić, dlaczego wampir jest większym złem niż smok czy wilk. Wszakże dwaj ostatni też mają kły. — Może dlatego, że dwaj ostatni używają kłow z głodu lub w obronie własnej, nigdy zaś gwoli zabawy ani przełamywania lodow towarzyskich i nieśmiałości wobec płci przeciwnej? — Ludzie nie wiedzą o tym — odparował z miejsca Regis. - Ty o tym wiesz od dawna, reszta kompanii od chwili zaledwie. Pozostała większość jest głęboko przekonana, że wampiry nie bawią się, lecz żywią krwią, wyłącznie krwią i wyłącznie krwią ludzką. A krew to płyn życiodajny, jego utrata wiąże się z osłabieniem organizmu, siły witalnej. Rozumujecie tak: stwor, ktory rozlewa naszą krew, jest naszym śmiertelnym wrogiem. A stwor, ktory na naszą krew czyha, bo się nią żywi, jest stworem w dwojnasob złym: wzmaga własną siłę witalną kosztem naszej, żeby jego gatunek kwitł, nasz musi gasnąć. Wreszcie, taki stwor jest obrzydliwy, bo choć znamy życiodajną wartość krwi, jest ona nam wstrętna. Czy ktoreś z was napiłoby się krwi? Wątpię. A są ludzie, ktorzy na sam widok krwi słabną lub mdleją. W niektorych społecznościach kobiety przez kilka dni w miesiącu uważa się za nieczyste i izoluje… — Chyba wśrod dzikich — przerwał Cahir. - A mdleje się na widok krwi chyba tylko u was, Nordlingow. — Błądzimy po manowcach — uniosł głowę Wiedźmin — zbaczając z prostej ścieżki w gąszcz wątpliwej filozofii. Sądzisz, Regis, że ludziom zrobiłoby rożnicę, gdyby wiedzieli, że traktujecie ich nie jako żer, lecz jako wyszynk? Gdzie tu widzisz irracjonalność lękow? Wampiry wysysają z ludzi krew, tego akurat faktu podważyć się nie da. Człowiek potraktowany przez wampira jak gąsiorek wodki traci siły, to rownież oczywiste. Człowiek, że się tak wyrażę, osuszony, traci witalność definitywnie. Zwyczajnie umiera. Wybacz, ale lęku przed śmiercią nie można pakować do tego samego wora, co odrazę wobec krwi. Miesięcznej lub innej. — Gadacie tak mądrze, że aż łeb kręgiem wiruje — parsknęła Milva. - A przecie i tak wszystkie te mądrości koło tego się kręcą, co u baby pod kiecką. Filozofy zasrane. — Zostawmy na chwilę symbolikę krwi — powiedział Regis. - Bo ta rzeczywiście mity mają pewne uzasadnienie w faktach. Skupmy się na mitach, uzasadnienia w faktach nie mających, a przecież rozpowszechnionych. Wszakże każdy wie, że ukąszony przez wampira, jeśli przeżyje, sam musi zostać wampirem. Prawda? — Prawda — rzekł Jaskier. - Była taka ballada… — Znasz podstawy arytmetyki? — Studiowałem wszystkie siedem sztuk wyzwolonych. A dyplom uzyskałem summa cum laude. — W waszym świecie po Koniunkcji Sfer zostało około tysiąca dwustu wyższych wampirow. Całkowitych abstynentow, bo oprocz mnie jest takich niemało, rownoważy liczba pijących ponad miarę, jak ja swego czasu. Uśredniając, statystyczny wampir pije w każdą pełnię księżyca, bo pełnia jest dla nas świętem, ktore zwykliśmy… — hmmm… oblewać. Sprowadzając rzecz do ludzkiego kalendarza i przyjmując dwanaście pełni w roku, otrzymujemy teoretyczną liczbę czternastu tysięcy czterystu ukąszonych ludzi rocznie. Od Koniunkcji, ponownie licząc według waszej rachuby czasu, minęło około tysiąca pięciuset lat. Z rezultatu prostego mnożenia wynika, że w chwili obecnej na świecie winno teoretycznie egzystować dwadzieścia jeden milionow sześćset tysięcy wampirow. Jeśli zaś rachunek uzupełnić o przyrost geometryczny… — Dość — westchnął Jaskier. - Nie mam abakusa, ale liczbę wyobrażam sobie. A raczej nie wyobrażam. Znaczy, zarażanie wampiryzmem to bzdura i wymysł. — Dziękuję — Regis ukłonił się. - Przejdźmy do następnego mitu, ktory głosi: wampir to człowiek, ktory umarł ale nie całkiem. W grobie nie gnije i nie obraca w proch. Leży sobie w mogile świeżutki i rumiany, gotow do wyjścia i kąsania. Skąd bierze się taki mit, Jeśli nie z waszej podświadomej a irracjonalnej odrazy wobec czcigodnych zmarłych? Otaczacie zmarłych czcią i pamięcią, marzycie o nieśmiertelności, w waszych mitach i legendach co i rusz ktoś zmartwychwstaje, zwycięża śmierć. Ale gdyby wasz czcigodny nieboszczyk pradziadek faktycznie w ylazł nagle z grobu i zażądał piwa, powstałaby panika. I nie dziwię się. Materia organiczna, w ktorej ustają procesy życiowe, ulega nieprzyjemnie objawiającej się degradacji. Śmierdzi, rozpływa się w maź. Nieśmiertelny duch, nieodzowny element waszych mitow, ze wstrętem porzuca śmierdzącą padlinę i ulatuje. Jest czysty, można spokojnie go czcić. Wymyśliliście jednak taki odrażający rodzaj ducha, ktory nie odlatuje, nie opuszcza zewłoka ba, nie chce nawet śmierdzieć. To wstrętne i mesatssJ'SJfi- ne! Żywy umarły to dla was najobrzydliwsza z obrzydliwych anomalii. Jakiś kretyn ukuł nawet termin «martwiak», ktorym tak chętnie nas obdarzacie. — Ludzie — uśmiechnął się lekko Geralt — są rasą prymitywną i zabobonną. Trudno im w pełni zrozumieć i właściwie nazwać istotę, ktora zmartwychwstaje, choć podziurawiono ją kołkami, pozbawiono głowy i zakopano na pięćdziesiąt lat w ziemi. — Ano, trudno, w samej rzeczy — wampir nie przejął się szyderstwem. - Wasza zmutowana rasa regeneruje, paznokcie, włosy i naskorek, niezdolna jest wszakże zaakceptować faktu, że istnieją rasy pod tym względem doskonalsze. Niezdolność ta nie wynika jednak z prymitywizmu. Wręcz przeciwnie: z egocentryzmu i przekonania o własnej doskonałości. Coś, co jest od was doskonalsze, musi być obrzydliwą aberracją. A obrzydliwe aberracje wpisuje się do mitow. W celach socjologicznych. — Gowno z tego wszystkiego rozumiem — oznajmiła spokojnie Milva, odgarniając włosy z czoła brzechwą strzały. - Wżdy pojmuję, że o bajkach gadacie, a bajki przede i ja znam, chociażem głupia dziewka z lasu. Wielce mnie dziwuje, że ty się wcale słońca nie lękasz, Regis. W bajkach sionce wampira na popioł pali. Mam li i to między bajki włożyć? — Jak najbardziej — potwierdził Regis. - Wierzycie, że wampir jest groźny tylko w nocy, pierwszy promień słońca obraca go w proch. U podstaw mitu, ukutego przy pierwotnych ogniskach, leży wasza solarność, to znaczy ciepłolubność i rytm dobowy, zakładający aktywność dzienną. Noc jest dla was zimna, ciemna, zła, groźna, pełna niebezpieczeństw, wschod słońca oznacza zaś kolejne zwycięstwo w walce o przetrwanie, nowy dzień, kontynuację egzystencji. Światło słoneczne niesie jasność i ciepło, ożywcze dla was promienie słońca niosą zagładę wrogim wam monstrom. Wampir rozpada się w popioł, troll ulega petryfikacji, wilkołak odwilkołacza się, goblin umyka, zasłaniając oczy. Nocne drapieżniki wracają na swe leże, przestają zagrażać. Aż do zachodu słońca świat należy do was. Powtarzam i podkreślam: mit powstał przy pradawnych obozowych ogniskach. Obecnie jest tylko mitem, bo oświetlacie i ogrzewacie już swoje siedziby, choć wciąż rządzi wami rytm solarny, zdołaliście zaanektować noc. My, wyższe wampiry, też odeszliśmy nieco od naszych pierwotnych krypt. Zaanektowaliśmy dzień. Analogia jest pełna. Czy wyjaśnienie zadowala cię, droga Milvo? — Nijak — łuczniczka odrzuciła strzałę. - Ale chyba pojęłam. Uczę się. Umna będę. Socjolocja, aktywocja, srututucja, wilkołacja. W szkołach, powiadają, rozgą bija, Z wami uczyć się przyjemniej. Głowa boli krzynkę, ale rzyć cała. — Jedna rzecz kwestii nie ulega i łatwo ją zauważyć — rzekł Jaskier. - Promienie słońca nie obracają cię w popioł, Regis, ciepło słoneczne ma na ciebie wpływ rownie mały, co tamta rozpalona podkowa, ktorą gracko wyciągnąłeś z ognia gołą ręką. Powracając jednak do twoich analogii, dla nas, ludzi, dzień zawsze pozostanie naturalną porą aktywności, a noc naturalną porą odpoczynku. Taka jest nasza konstrukcja fizyczna, za dnia, dla przykładu, widzimy lepiej niż nocą. Wyjątkiem jest Geralt, ktory zawsze widzi rownie dobrze, ale on jest mutantem. Czy u wampirow to też była sprawa mutacji? — Można to i tak nazwać — zgodził się Regis. - Choć uważam, że mutacja rozłożona na odpowiednio długi czas przestaje być mutacją, staje się ewolucją. Ale to, co mowiłeś o konstrukcji fizycznej, jest trafne. Zaadaptowanie do światła słonecznego było dla nas przykrą koniecznością. Aby przetrwać, musieliśmy upodobnić się pod tym względem do ludzi. Mimikra, rzekłbym. Mająca zresztą konsekwencje. Używając metafory: położyliśmy się do łożka chorego. — Słucham? — Są podstawy, by mniemać, że światło słoneczne jest na długą metę zabojcze. Jest teoria, że za jakieś pięć tysięcy lat, skromnie licząc, ten świat będą zamieszkwač tylko stworzenia lunarne, aktywne nocą. — Dobrze, że nie dożyję — westchnął Cahir, po czym ziewnął mocno. - Nie wiem, jak wam, ale mnie wzmożona aktywność dzienna właśnie przypomina o konieczności nocnego snu. — Mnie też — przeciągnął się Wiedźmin. - A do wschodu morderczego słońca zostało już tylko kilka godzin. Zanim nas jednak sen zmorzy… Regis, w ramach nauki i poszerzania wiedzy, rozwiej jeszcze jakiś mit o wampiryzmie. Bo założę się, że jeszcze jakiś ci został. — Owszem — kiwnął głową wampir. - Jeszcze jeden. Ostatni, ale zgoła nie najmniej ważny. Jest to mit, ktory podyktowały wam wasze fobie seksualne. Cahir parsknął z cicha. — Mit zostawiłem na koniec — Regis zmierzył go wzrokiem — i sam taktownie nie napomykałbym o nim, to Geralt wyzwał mnie, nie oszczędzę go wam zatem. Ludźmi najsilniej powodują lęki o podłożu seksualnym. Dziewica, omdlewająca w uścisku ssącego ją wampira, młodzieniaszek, wydany na pastwę wstrętnych praktyk wampirki, błądzącej ustami po jego ciele. Tak to sobie wyobrażacie. Gwałt oralny. Wampir paraliżuje ofiarę strachem i zmusza ją do seksu oralnego. Czy raczej obrzydliwej parodii seksu oralnego. A taki seks, wykluczający wszak prokreację, jest czymś wstrętnym. — Mow za siebie — mruknął Wiedźmin. — Akt, ukoronowany nie prokreacją, ale rozkoszą i śmiercią — kontynuował Regis. - Uczyniliście z tego złowrogi mit. Sami podświadomie marzycie o czymś takim, ale wzdragacie się, by coś takiego dać partnerowi lub partnerce. Robi to więc za was ow mitologiczny wampir, urastając przez to do fascynującego symbolu zła. — A nie mowiłam? — wrzasnęła Milva, gdy tylko Jaskier skończył jej objaśniać, o co szło Regisowi. - Nic, jeno o tym! Mądrze zaczynają, a zawżdy na dupie kończą! ***** Trąbienie żurawi powoli cichło w oddali. Nazajutrz, przypomniał sobie Wiedźmin, w znacznie poprawionych nastrojach wyruszyliśmy na szlak. I wtedy, całkiem niespodzianie, znowu doścignęła nas wojna. Podrożowali przez porośnięty dzikim borem, praktycznie bezludny i strategicznie mało ważny kraj, nie mogący nęcić najezdnikow. Chociaż do Nilfgaardu było blisko, a od ziem cesarskich oddzielała ich tylko płań Wielkiej Jarugi, była to rubież niełatwa do pokonania. Tym większe było ich zaskoczenie. Wojna objawiła się w sposob mniej spektakularny, niż w Brugge i Sodden, gdzie nocami horyzont jaśniał od łun, a za dnia słupy czarnego dymu przekreślały błękit. Tu, w Angrenie, nie było tak widowiskowo. Było gorzej. Nagle zobaczyli stado wron, z dzikim krakaniem krążące nad lasem, a wkrotce potem natknęli się na trupy. Choć obdarte z odzieży i niemożliwe do zidentyfikowania, zwłoki nosiły nieomylne i wyraźne ślady bardzo gwałtownej śmierci. Ludzie ci zostali zabici w boju. I nie tylko. Większość trupow leżała w zaroślach, ale niektore, makabrycznie okaleczone, wisiały za ręce lub za nogi na gałęziach drzew, wyciągały zwęglone kończyny z wygaśniętych stosow, sterczały na palach. I śmierdziały. Cały Angren zaczął nagle śmierdzieć potwornym, wstrętnym odorem barbarzyństwa. Nie trwało długo, a musieli już taić się w jarach i chaszczach, bo z prawa i lewa, z przodu i z tyłu ziemia rozhuczala się od kopyt kawaleryjskich koni, a coraz to inne oddziały mijały ich kryjowkę, wzbijając kurz. — Znowu — kręcił głową Jaskier. - Znowu nie wiemy kto bije kogo i dlaczego. Znowu nie wiemy, kto jest za nami, a kto przed nami, kto w jakim kierunku zmierza. Kto jest w natarciu, a kto w odwrocie. Zaraza niech to porwie. Nie pamiętam, czy mowiłem wam to już, ale stwierdzam: że wojna zawsze przypomina burdel ogarnięty pożarem…. — Mowiłeś — przerwał Geralt. - Dobrą setkę razy. — O co tutaj się biją? - poeta splunął soczyście. - O jałowce i piachy? Niczym więcej wszakże nie dysponuje ta przepiękna kraina! — Wśrod tych, co leżeli w krzach — powiedziała Milva — były elfy. Komanda Scoia'tael chodzą tędy, zawsze chodziły. Tędy droga im wypada, gdy ochotniki z Dol Blathanna i Gor Sinych ciągną do Temerii. Ktoś im tę drogę zagrodzić chce. Tak sobie myślę. — Nie jest wykluczone — przyznał Regis — że temerskie wojsko robi tu obławy na Wiewiorki. Ale za dużo coś tego wojska w okolicy. Podejrzewam, że Nilfgaardczycy przeszli jednak Jarugę. — Też tak podejrzewam — skrzywił się lekko wiedźmin patrząc na zachowującego kamienne oblicze Cahira. Trupy, ktore widzieliśmy rano, nosiły ślady nilfgaardzkiego sposobu wojowania. — Jedni od drugich nie lepsi — warknęła Milva, niespodzianie biorąc młodego Nilfgaardczyka w obronę. - A na Cahira oczu nie koś, boście teraz obaj jednaką a przedziwną dolą złączeni. Jemu śmierć, gdy Czarnym w łapy wpadnie, a tyś niedawno Temerczykom ze stryczka się urwał. Prożno tedy dociekać, jakie wojsko za nami, jakie przed nami, ktorzy swoi, ktorzy cudzy, ktorzy dobrzy, a ktorzy źli. Nynie wszyscy nasi to wspolni niedrugowie, zajedno, jakie barwy noszą. — Masz rację. — Ciekawe — rzeki Jaskier, gdy następnego dnia znowu utaili się w jarze, przeczekując kolejną kawalkadę. - Wojsko cwałuje po wzgorzach, aż ziemia dudni, a z dołu, od Jarugi, słychać siekiery. Drwale rąbią las, jak gdyby nigdy nic. Słyszycie? — Może to nie drwale — zastanowił się Cahir. - Może to też wojsko? Jakieś saperskie roboty? — Nie, to drwale — stwierdził Regis. - Najwyraźniej nic nie jest w stanie przerwać eksploatacji angreńskiego złota. — Jakiego złota? — Przyjrzyjcie się tym drzewom — wampir po raz kolejny przybrał pełen wyższości ton wszystkowiedzącego mędrca pouczającego maluczkich i nierozgarniętych. Ton taki zdarzało mu się przybierać dość często, co trochę Geralta złościło. — Te drzewa — powtorzył Regis — to cedry, jawory i sosny angrenskie. Bardzo cenny materiał. Wszędzie są tu bindugi, z ktorych spławia się pnie w doł rzeki. Wszędzie są wyręby, a topory stukają dzień i noc. Wojna, ktorą obserwujemy i słyszymy, nabiera sensu. Nilfgaard, jak wiecie, opanował ujście Jarugi, Cintrę i Verden, także Gorne Sodden. W tej chwili rownież prawdopodobnie Brugge i część Dolnego Sodden. To oznacza, że spławiane z Angrenu drewno zaopatruje już cesarskie tartaki i stocznie. Połnocne krolestwa probują więc wstrzymać spław, Nilfgaardczycy przeciwnie, chcą, by rąbano i spławiano jak najwięcej. — A my, jak zwykle, mamy pecha — pokiwał głową Jaskier. - Bo nam trzeba na Caed Dhu, akuratnie przez Sam środek Angrenu i tej drewnianej wojny. Nie ma, cholera, innej drogi? ***** To samo pytanie, przypomniał sobie Wiedźmin, wpatrzony w zachodzące nad Jarugą słońce, zadałem Regisowi, gdy tylko łomot kopyt ścichł w oddali, uspokoiło się i mogliśmy wreszcie wyruszyć w dalszą drogę. — Inna droga do Caed Dhu? — zamyślił się wampir — Żeby ominąć wzgorza, zejść z drogi wojskom? Owszem jest taka droga. Niezbyt wygodna i niezbyt bezpieczna. Dłuższa. Ale wojsk, gwarantuję, nie napotkamy tam. — Mow. — Możemy skręcić na południe i sprobować przedostać się przez depresję w meandrze Jarugi. Przez Ysgith Znasz Ysgith, wiedźminie? — Znam. — Przejeżdżałeś kiedyś przez grądy? — Owszem. — Spokoj w twoim głosie — wampir — odchrząknął — zdaje się świadczyć, że akceptujesz pomysł. Coż, jest nas piątka, w tym Wiedźmin, wojownik i łuczniczka. Doświadczenie, dwa miecze i łuk. Za mało, by stawić — czoła nilfgaardzkiemu zagonowi, ale na Ysgith powinno wystarczyć. Ysgith, pomyślał Wiedźmin. Trzydzieści kilka mil kwadratowych bagien i błot, upstrzonych oczkami jeziorek. I rozdzielające trzęsawiska mroczne grądy, na ktorych, rosną dziwaczne drzewa. Jedne mają pnie pokryte łuską u nasady bulwiaste jak cebule, smuklejące ku gorze, ku płaskim i gęstym koronom. Inne są niskie i koślawe, siedzą na kupach pokręconych jak ośmiornice korzeni, a na ich gołych konarach wiszą brody mchow i wyschłych bagiennych porostow. Brody te stale poruszają się, ale to nie wiatr, lecz trujący błotny gaz. Ysgith, czyli Blotniaiti Nazwa "Śmierdziuch" byłaby trafniejsza. A w błotach, trzęsawiskach, w zarośniętych rzęsą i moczarką stawkach i jeziorkach tętni życie. Bytują tam tam tylko bobry, żaby, żołwie i ptactwo wodne. Ysgith roi się od stworzeń znacznie niebezpieczniejszych, wyposażonych w kleszcze, macki i chwytne odnoża, za pomocą ktorych zwykły łapać, kaleczyć, topić i rozszarpywać. Stworzeń tych jest tyle, że nikt nigdy nie zdołał wszystkich poznać i sklasyfikować. Nawet wiedźmini. On sam też rzadko polował w Ysgith i w ogole w Dolnym Angrenie. Kraina była mało zaludniona, nieliczni mieszkający na obrzeżu bagien ludzie przyzwyczaili się traktować potwory jako element krajobrazu. Mieli przed nimi respekt, ale rzadko przychodziło im do głowy, by wynajmować wiedźmina, by je tępił. Rzadko, ale nie nigdy. Geralt znał więc Ysgith i jego grozę. Dwa miecze i łuk, pomyślał. I doświadczenie, moja wiedźmińska praktyka. W grupie powinno się udać. Zwłaszcza gdy ja pojadę w awangardzie i będę miał baczenie na wszystko. Na przegniłe pnie, kupy wodorostow, krzaki, kępy traw, rośliny, nawet orchidee. Bo na Ysgith nawet orchidea czasami tylko wygląda na kwiat, w rzeczywistości jest jadowitym krabopająkiem. Trzeba będzie trzymać Jaskra krotko, pilnować, by czegoś nie dotknął. Tym bardziej, że nie brakuje tam roślin, lubiących uzupełniać chlorofilową dietę kawałkiem mięsa. Takich, ktorych pędy w kontakcie ze skorą działają rownie skutecznie jak jad krabopająka. No i gaz, oczywiście. Trujący opar. Trzeba pomyśleć o zasłonach na usta i nos… — Jakże więc? — Regis wyrwał go z zamyślenia. - Akceptujesz plan? — Akceptuję. Ruszajmy. — Coś mnie wowczas tknęło, przypomniał sobie wiedźmin, by nie mowić reszcie kompanii o projekcie przeprawy przez Ysgith. Żeby poprosić Regisa, by też się tym nie — chwalił. Sam nie wiem, dlaczego się ociągałem. Dzisiaj, gdy wszystko rowno i totalnie się popieprzyło, mogłbym sobie wmawiać, że zwrociłem uwagę na zachowanie Milvy. Na problemy, ktore miewała. Na ewidentne objawy. Ale to nie byłaby prawda. Niczego nie zauważyłem, a to, co zauważyłem, zlekceważyłem. Jak bałwan. I jechaliśmy nadal na wschod, ociągając się ze skręceniem ku bagnom. … Z drugiej strony dobrze, że się ociągaliśmy, pomyślał, dobywając miecza i dotykając kciukiem ostrej jak brzytwa klingi. Gdybyśmy wowczas od razu pojechali ku Ysgith, nie miałbym dziś tej broni. Od świtu nie widzieli ani nie słyszeli żadnych wojsk. Milva jechała przodem, daleko przed resztą kompanii. Regis, Jaskier i Cahir gadali. — Oby tylko ci druidzi zechcieli się wysilić, by nam pomoc w sprawie Ciri — martwił się poeta. - Zdarzało mi się spotykać druidow i wierzcie mi, były to mruki nieużyte zdziwaczałe odludki. Może zdarzyć się tak, że w ogole nie zechcą z nami gadać, a co dopiero używać magii. — Regis — przypomniał Wiedźmin — zna kogoś wśrod tych z Caed Dhu. — A nie datuje się aby ta znajomość sprzed trzystu lub czterystu lat? — Jest znacznie młodsza — zapewnił z zagadkowym uśmiechem wampir. - Zresztą, druidzi są długowieczni. Stale przebywają na powietrzu, wśrod pierwotnej i nieskażonej przyrody, a to znakomicie wpływa na zdrowie. Oddychaj pełną piersią, Jaskier, wypełniaj płuca leśnymi, powietrzem, też będziesz zdrowy. — Od tego leśnego powietrza — rzekł z przekąsem Jaskier — niedługo sierścią porosnę, cholera. Po nocach śnią mi się karczma, piwo i łaźnia. A pierwotną przyrodę niech pierwotna zaraza porwie, powątpiewam zresztą w jej zbawienny wpływ na zdrowie, zwłaszcza psychiczne. Rzeczeni druidzi są tu najlepszym przykładem, albowiem są to zdziwaczali pomyleńcy. Mają absolutnego chyzia na punkcie tej ich przyrody i jej ochrony. Mało to razy byłem świadkiem, jak zanosili petycje do władz? Nie polować, drzew nie wycinać, gnojowek do rzek nie spuszczać i temu podobne bzdury. A szczytem głupoty było zjawienie są całej ich przybranej w jemiołowe wieńce delegacji u krola Ethaina w Cidaris. Byłem tam akurat… — Czego chcieli? — zaciekawił się Geralt. — Cidaris, jak wiecie, to jedno z krolestw, w ktorym większość ludności utrzymuje się z rybołowstwa. Druidzi zażądali, by krol nakazał używać sieci o określonej wielkości ok i surowo karał tych, ktorzy będą stosować sieci o okach mniejszych, niż nakazane. Ethainowi szczęka opadła, a jemiolarze wyjaśnili, że te oka to jedyny sposob, by uchronić zasoby rybne przed wyczerpaniem. Krol wyprowadził ich na taras, pokazał morze i opowiedział, jak to najśmielszy z jego żeglarzy płynął kiedyś na zachod dwa miesiące i zawrocił, bo słodka woda kończyła się na korabiu, a lądu na horyzoncie i śladu nie było. Czy oni, druidzi, wyobrażają sobie, zapytał, że można wyczerpać zasoby rybne z takiego morza? Jak najbardziej, potwierdzili jemiolarze, choć niezawodnie rybołowstwo morskie najdłużej przetrwa jako sposob pozyskiwania żywności wprost z natury, to nastanie czas, gdy ryb zabraknie i głod zajrzy w oczy. Trzeba tedy bezwzględnie łowić sieciami o większych okach, chwytać wyrośnięte ryby, chroniąc narybek. Ethain spytał, kiedy to, zdaniem drnidow, nastąpi ten straszny, głodowy czas, a oni na to, że za dwa tysiące lat, według ich prognoz. Krol pożegnał ich grzecznie i poprosił, by wpadli znowu za jakieś tysiąc lat, wtedy się pomyśli. Jemiolarze żartu nie zrozumieli i zaczęli się stawiać, więc wyrzucono ich za bramę. — Oni już tacy są, ci druidzi — potwierdził Cahir. - U nas, w Nilfgaardzie… — Tuś mi! — krzyknął triumfalnie Jaskier. - U nas, w Nilfgaardzie! Jeszcze wczoraj, gdy nazwałem cię Nilfgaardczykiem, toś podskakiwał, jakby cię szerszeń użądlił! Ty może zdecyduj się wreszcie, Cahir, kim jesteś. — Dla was — wzruszył ramionami Cahir — muszę być Nilfgaardczykiem, nic was, jak widzę, nie przekona. Gwoli ścisłości wiedzcie jednak, że takie miano w Cesarstwie przysługuje tylko rdzennym mieszkańcom stolicy i jej najbliższych okolic, położonych nad dolną Albą. Moj rod wywodzi się z Vicovaro, a zatem… — Zamknąć gęby! — skomenderowała raptownie i mało grzecznie jadąca w awangardzie Milva. Wszyscy zamilkli natychmiast i wstrzymali konie, nauczeni już, że jest to znak, że dziewczyna widzi, słyszy lub wyczuwa instynktem coś, co można będzie zjeść, gdy da się to podejść i trafić strzałą. Milva w samej rzeczy przysposobiła łuk, ale nie zeskoczyła z siodła. Nie chodziło zatem o polowanie. Geralt zbliżył się ostrożnie. — Dym — powiedziała krotko. — Nie widzę. — Nosem pociągnij. Węch nie mylił łuczniczki, choć zapach dymu był nikły. Nie mogł to też być dym pożaru ani pogorzeliska. Ten dym, skonstatował Geralt, pachniał miło. Pochodził z ogniska, na ktorym coś pieczono. — Ominiemy? — spytała połgłosem Milva. — Ale rzuciwszy okiem — odpowiedział, zsiadając z klaczy i podając wodze Jaskrowi. - Dobrze będzie wiedzieć co ominęliśmy. I kogo mamy za plecami. Chodź ze mną. Reszta niech zostanie w siodłach. Bądźcie czujni. Z zarośli na skraju lasu roztaczał się widok na rozległy wyrąb, na ustawione w rowne sągi pnie. Cieniutkie pasemko dymu unosiło się właśnie spomiędzy sągow. Geralt uspokoił się nieco — w zasięgu wzroku nic się nie poruszało, a między sągami za mało było miejsca, by mogła się tam kryć jakaś większa grupa. Milva też to spostrzegła. — Nie ma koni — szepnęła. - To nie wojsko. Drwale, widzi mi się. — Mnie też. Ale pojdę sprawdzić. Osłaniaj mnie. Gdy zbliżył się, ostrożnie klucząc między zwałami pni, usłyszał glosy. Podszedł bliżej. I bardzo się zdumiał. Ale słuch nie zwodził go. — Poł placka w kule! — Mała kupa w dzwonki! — Gwint! — Akces. Wist! Wyłożcie wychodek. O żeż — Ha-ha-ha! Jeno niżnik z małymi. W miętkie trafione! Pierwej prawdziwie usrasz się, nim małą kupę uskładasz! — Uwidzim jeszcze. Niżnika kładę. Co, wziął? Ech, Yazon, pograłeś jak rzyć kacza! — Czemuś panny nie położył, zasrańcze? Ech, wziąłbym pałę… Wiedźmin, być może, byłby nadal ostrożny — ostatecznie w gwinta grywać mogło wielu rożnorakich osobnikow, a imię Yazon też nosić moglo wielu. W podniecone glosy karciarzy wdarł się jednak nagle znany mu dobrze chrapliwy skrzek. — Rrrr… wa mać! — Witajcie, chłopaki — Geralt wyszedł zza sągu. - Rad jestem was widzieć. Zwłaszcza znowu w pełnym składzie, nawet z papugą. — Jasna cholera! — Zoltan Chivay z wrażenia upuścił karty, po czym szybko zerwał się z ziemi, tak gwałtownie, że siedzący na jego ramieniu Feldmarszałek Duda zatrzepotał skrzydłami i wrzasnął przestraszony. - Wiedźmin, — jak pragnę dobrobytu! Czy też to fatamorgana? Percival, widzisz to samo co ja? Percival Schuttenbach, Munro Bruys, Yazon Yarda i Figgs Merluzzo obiegli Geralta i mocno nadwerężyli mu prawicę uściskami. A gdy zza zwałow pni wyłoniła się reszta drużyny, hałaśliwa radość wzmogła się odpowiednio. — Milva! Regis! — wykrzykiwał Zoltan, ściskając wszystkich. - Jaskier, żywy, choć z bandażem na łbie! I co powiesz, grajku zatracony, na kolejny melodramatyczny banał? Życie, wychodzi, to nie poezja! A wiesz, dlaczego? Bo nie poddaje się krytyce! — A gdzie — rozejrzał się Jaskier — Caleb Stratton? Zoltan i reszta zamilkli nagle i spoważnieli. — Caleb — powiedział wreszcie krasnolud, pociągnąwszy nosem — w ziemi pod brzezinką śpi, daleko od jego ukochanych wierchow i gory Carbon. Jak nas Czarni nad Iną dopadli, zbyt wolno nogami przebierał, lasu nie dobiegł… Wziął po łbie mieczem, gdy upadł, skłuli go rohatynami. No, rozchmurzcie się, my już jego opłakali, dość będzie. Cieszyć się nam raczej. Wyście wszak w komplecie z tumultu w obozie wyszli. Ba, nawet powiększyła się drużyna, jak widzę. Cahir skłonił lekko głowę pod uważnym spojrzeniem krasnoluda, nic nie powiedział. — No, siadajcie — zaprosił Zoltan. - My tu owieczkę pieczemy. Napotkaliśmy parę dni temu, samotną i smutną, nie daliśmy złą śmiercią zginąć, z głodu albo w wilczej paszczy, litościwie zarżnęliśmy i na strawę przerabiamy. Siadajcie. Ciebie zaś, Regis, na stronę na chwilkę poproszę. Geralt, ty pozwol rownież. Za sągiem siedziały dwie kobiety. Jedna karmiła piersią niemowlę, na widok podchodzących odwrociła się skromnie. Opodal młoda dziewczyna z owiniętą niezbyt czystymi szmatami ręką bawiła się na piasku z dwojką dzieci. Tę Wiedźmin poznał natychmiast, gdy tylko podniosła na niego zamglone, obojętne oczy. — Odwiązaliśmy ją od wozu, ktory już się palił — wyjaśnił krasnolud. - Mało brakowało, by jednak skończyła tak, jak chciał ow zawzięty na nią kapłan. Chrzest ogniowy wszelakoż przeszła. Liznął ją płomień, przypiekł do żywego mięsa. Opatrzyliśmy, jak umieliśmy, pomazawszy sadłem, ale to się paprze krzynkę. Cyruliku, jeśli mogłbyś… — Bezzwłocznie. Gdy Regis chciał odwinąć opatrunek, dziewczyna zakwiliła, cofając się i zasłaniając twarz zdrową ręką. Geralt zbliżył się, by ją przytrzymać, ale wampir pohamował go gestem. Spojrzał głęboko w błędne oczy dziewczyny, a ta natychmiast uspokoiła się, zmiękła. Głowa lekko opadła jej na pierś. Nawet nie drgnęła, gdy Regis ostrożnie odkleił brudną szmatę i posmarował przypieczone ramię ostro i dziwnie pachnącą maścią. Geralt odwrocił głowę, popatrzył na obie kobiety, na dwojkę dzieci, potem na krasnoluda. Zoltan chrząknął. — Na baby — wyjaśnił połgłosem — i tę parkę małolatow natrafiliśmy już tu, w Angrenie. Zagubiło się toto w ucieczce, samo było, zestrachane i głodne, no to przygarnęliśmy, opiekujemy się. Jakoś tak wyszło. — Jakoś tak wyszło — powtorzył Geralt, uśmiechając się leciutko. - Jesteś niepoprawnym altruistą, Zoltanie Chivay. — Każdy ma jakieś wady. Ty przecie nadal dziewczynie twojej na ratunek spieszysz. — Nadal. Choć sprawy się pokomplikowały. — Przez tego Nilfgaardczyka, co dawniej za tobą śledził, a teraz do kompanii doszlusował? — Częściowo. Zoltan, skąd są ci uciekinierzy? Przed kim uciekali? Przed Nilfgaardem czy Wiewiorkami? — Ciężko wymiarkować. Dzieciaki gowno wiedzą, baby jakoś mało rozmowne i boczą się nie wiedzieć czemu. Zaklniesz przy nich, względnie pierdniesz, jak te buraki czerwienieją… Nieważne. Ale spotkaliśmy innych zbiegow, drwali, od nich wiemy, że grasuje tu Nilfgaard. Starzy nasi znajomi chyba, zagon, ktory od zachodu nadciągnął, zza Iny. Ale są tu też podobno oddziały, ktore przyszły od południa. Zza Jarugi. — A z kim walczą? — To jest zagadka. Drwale mowili o armii, ktorej jakaś Biała Krolowa przewodzi. Owa krolowa Czarnych bije. Podobno nawet na tamten brzeg Jarugi się zapuszcza ze swym wojskiem, na cesarskie ziemie nosi ogień i miecz. — O jakie wojska może chodzić? — Nie mam przedstawienia — Zoltan podrapał się w ucho. - Widzisz, co dnia jacyś zbrojni kopytami tu dukty orzą, ale nie pytamy, kto oni. W krzaki się chowamy… Rozmowę przerwał Regis, ktory uporał się z poparzonym ramieniem dziewczyny. — Opatrunek trzeba codziennie zmieniać — powiedział do krasnoluda. - Zostawiam wam maść i tiul, ktory nie lepi się do oparzeliny. — Dzięki, cyruliku. — Ręka się jej zagoi — powiedział cicho wampir, patrząc na wiedźmina. - Z czasem nawet blizna zniknie z młodej skory. Gorzej z tym, co dzieje się w głowie tej nieszczęsnej. Tego moje maści nie wykurują. Geralt milczał. Regis wytarł ręce szmatką. — Fatum albo przekleństwo — powiedział połgłosem. - Moc wyczuwać we krwi chorobę, całą istotę choroby, a nie potrafić wyleczyć… — Ano — westchnął Zoltan — skorę łatać to jedno, ale gdy rozum popsowany, nie poradzi się nic. Jeno dbać a opiekować się… Dzięki ci za pomoc, cyruliku. Ty, jak widzę, też do wiedźminowej kompanii się przyłączyłeś? — Jakoś tak wyszło. — Hmm — Zoltan pogładził brodę. - I kędyż to zamiarujecie Ciri szukać? — Idziemy na wschod, na Caed Dhu, do druidzkiego kręgu. Liczymy na pomoc druidow… — Znikąd pomocy — odezwała się dźwięcznym, metalicznym głosem siedząca pod sągiem dziewczyna z zabandażowanym ramieniem. - Znikąd pomocy. Tylko krew. - I ogniowy chrzest. Ogień oczyszcza. Ale i zabija. Regis mocno chwycił za ramię osłupiałego Zoltana, gestem nakazał mu milczenie. Geralt, ktory wiedział, co to jest hipnotyczny trans, milczał i nie poruszał się. — Kto krew rozlewał i kto krew pił — mowiła dziewczyna, nie podnosząc głowy — ten krwią zapłaci. Trzy dni nie miną, jedno umrze w drugim, a wtedy coś umrze w każdym. Po trochu będą umierać, po troszeczku… A gdy w końcu zetrą się chodaki żelazne i wyschną łzy, wtedy umrze ta reszteczka, ktora zostanie. Umrze nawet to, co nigdy nie umiera. — Mow — powiedział cicho i łagodnie Regis. - Mow, co widzisz. — Mgłę. Wieże we mgle. To jest Wieża Jaskołki… Na jeziorze, ktore skuwa lod. — Co jeszcze widzisz? — Mgłę. — Co czujesz? — Bol… Regis nie zdążył zadać następnego pytania. Dziewczyn na szarpnęła głową, zakrzyczała dziko, zakwiliła. Gdy podniosła oczy, faktycznie była w nich już tylko mgła. Zoltan, przypomniał sobie Geralt, wciąż wodząc palcami po pokrytym runami brzeszczocie, po tym wydarzeniu nabrał do Regisa respektu, porzucił familiarny ton, ktorym zwykł był zwracać się do cyrulika. Zgodnie z prośbą Regisa, nie powiedzieli pozostałym ani słowa o dziwnym wydarzeniu. Wiedźmin niezbyt się tym wszystkim przejął. Widywał już podobne transy i skłaniał się ku poglądowi, że gadanina zahipnotyzowanych nie była wieszczeniem, lecz powtarzaniem przechwyconych myśli i podświadomych sugestii hipnotyzera. Co prawda, w tym przypadku nie była to hipnoza, lecz wampirzy urok, i Geralt trochę zastanawiał się, co też jeszcze zauroczona dziewczyna wychwyciłaby z myśli Regisa, gdyby trans trwał dłużej. — Przez poł dnia wędrowali razem z krasnoludami i ich podopiecznymi. Potem Zoltan Chivay zatrzymał pochod i wziął wiedźmina na stronę. — Trzeba się rozstać — oświadczył krotko. - Myśmy, Geralt, podjęli decyzję. Na połnocy niebieszczy się już Mahakam, ta zaś dolina wprost w gory wiedzie. Dość przygod. Wracamy do swoich. Pod gorę Carbon. — Rozumiem. — Miło, że chcesz rozumieć. Życzę ci szczęścia, tobie i twojej kompanii. Dziwnej kompanii, ośmielę się zauważyć. — Chcą mi pomoc — rzekł cicho Wiedźmin. - To dla mnie coś nowego. Dlatego postanowiłem nie dociekać pobudek. — Mądrze — Zoltan ściągnął z plecow swoj krasnoludzki sihill w pochwie z laki, omotanej kocimi skorkami. - Masz, bierz. Nim się nasze drogi rozejdą. — Zoltan… — Nie gadaj, tylko bierz. My w gorach tę wojnę przesiedzimy, na nic nam żelazo. Ale przyjemnie będzie nieraz przy piwie wspomnieć, że kuty w Mahakamie sihill w dobrym ręku i w dobrej sprawie świszczy. Że nie zhańbi się. A i ty, gdy tą klingą krzywdzicieli twojej Ciri będziesz płatał, płatnij choć jednego za Caleba Strattona. I wspomnij Zoltana Chivaya i krasnoludzkie kuźnie. — Możesz być pewien — Geralt przyjął miecz, przewiesił go przez plecy. - Możesz być pewien, że będę wspominał. Na tym parszywym świecie, Zoltanie Chivay, dobro, uczciwość i prawość mocno zapadają w pamięć. — A i owszem — krasnolud zmrużył oczy. - Dlatego ja nie zapomnę ani ciebie i maruderow na leśnej porębie, ani Regisa i podkowy w żarze. Jeśli zaś chodzi o wzajemność pod tym względem… Zawiesił głos, chrząknął, charknął i splunął. — Myśmy, Geralt, obrobili kupca pod Dillingen. Bogacza, co się na hayekarskim handlu upasł. Gdy załadował złoto i klejnoty na woz i z miasta uciekał, zasadziliśmy się na niego. Jako lew majątku bronił, pomocy wzywał, więc razy kilka obuszkiem w czerep wziął i potem już spokojny był i cichutki. Pamiętasz kuferki, ktoreśmy taszczyli, na wozie wieźli, a na koniec nad rzeczką O w ziemi zaryli? Tam właśnie było zrabowane havekarskie dobro. Złodziejski łup, na ktorym naszą przyszłość zamiarujemy pobudować. — Dlaczego mi to mowisz, Zoltan? — Bo ciebie, jak mniemam, oszukańcze pozory zwiodły nie tak dawno. To, co za dobro i prawość miałeś, okazało — się podłym i niegodziwym pod ładną maską. Ciebie łatwo oszukać, wiedźminie, bo ty nie dociekasz pobudek. Ale ja nie chcę cię oszukiwać. Tedy nie patrz na te baby i dzieci… nie miej krasnoluda, ktory przed tobą stoi, za prawego i szlachetnego. Stoi przed tobą złodziej, rabuś, a może i morderca. Bo nie wykluczam, że obity hayekar skapiał w rowie przy dillingeńskim gościńcu. Milczeli długo, patrząc na dalekie, tonące w chmurach gory na połnocy. — Bywaj, Zoltan — rzekł wreszcie Geralt. - Być może siły, w istnienie ktorych powoli przestaję wątpić, pozwolą nam się jeszcze kiedyś spotkać. Chciałbym, by tak było. Chciałbym moc przedstawić ci Ciri, chciałbym, by mogła cię poznać. Ale nawet jeśli się nie uda, wiedz, że nie zapomnę cię. Bywaj, krasnoludzie. — Podasz mi rękę? Złodziejowi i bandycie? — Bez wahania. Bo mnie już nie tak łatwo oszukać Jak niegdyś. Choć nie dociekam pobudek, pomału uczę się sztuki zaglądania pod maszkary. ***** Geralt machnął sihillem i przeciął w połowie przelatującą obok ćmę. Po rozstaniu z Zoltanem i jego grupą, przypomniał sobie, nadybaliśmy w lasach grupę wędrujących chłopow. Część na nasz widok pierzchła, ale kilku Milva powstrzymała, grożąc im łukiem. Chłopi, jak się okazało, byli do niedawna jeńcami Nilfgaardczykow. Zapędzono ich do wyrębu cedrow, ale przed kilkom dniami strażnikow zaatakował i rozbił jakiś oddział i wyzwolił ich. Teraz wracali do domow. Jaskier uparł się, by wyjaśnić, kim byli owi wyzwoliciele, indagował ostro i dociekliwie. — Owi wojacy — powtorzył chłop — Białej Krolowej służą. Gromią Czarnych, że hej! Powiadali, że są jako goryle na tyłach wrażych. — Jako kto? — Przecie mowię. Jako goryle. — Goryle, psiakrew — Jaskier skrzywił się i machnął ręką. - Oj, ludzie, ludzie… Jakie znaki, pytałem, owo wojsko nosiło? — Rozmaite, panie. Osobliwie konni. Piechota zasię takie krasne coś. Chłop wziął patyk i wyskrobał na piasku kształt rombu. — Raut — zdziwił się oblatany w heraldyce Jaskier. - Nie temerska lilia, ale raut. Godło Rivii. Ciekawe. Do Rivii stąd dobre dwieście mil. Nie wspominam już o fakcie, że armia Lyrii i Rivii została całkowicie unicestwiona podczas walk o Dol Angra i pod Aldersbergiem, a kraj okupuje Nilfgaard. Nic z tego nie rozumiem! — To normalne — uciął Wiedźmin. - Dość gadania. W drogę. ***** — Ha! — krzyknął poeta, ktory cały czas rozmyślał i analizował wydobyte od chłopow informacje. - Połapałem się! Nie goryle, ale gerylasi! Partyzantka! Na tyłach wroga, uważacie? — Uważamy — kiwnął głową Cahir. - Jednym słowem, na tych terenach działa partyzantka Nordlingow. Jakieś oddziały, zapewne sformowane z resztek wojsk Lyrii i Rivii, rozbitych w połowie lipca pod Aldersbergiem. Słyszałem o tej bitwie, gdy byłem u Wiewiorek. — Wieść uważam za pocieszającą — oświadczył Jaskier, dumny, że to jemu udało się rozszyfrować zagadkę o gorylach. - Nawet jeśli chłopom pomyliły się heraldyczne godła, to raczej nie mamy do czynienia z armią Temerii. A nie sądzę, by do ryskich gerylasow dotarła już wieść o dwoch szpiegach, ktorzy niedawno tajemniczo zbiegli spod szubienicy marszałka Vissegerda. Gdybyśmy napatoczyli się na tych partyzantow, mamy szansę się wyłgać. — Można na to liczyć — powiedział Geralt, uspokajając brykającą Płotkę. - Ale, szczerze mowiąc, wolałbym się nie napatoczyć. — To wszakże twoi rodacy, wiedźminie — rzekł Regis. - Przecież nazywają cię Geraltem z Rivii. — Poprawka — odrzekł zimno. - To ja sam się tak nazywam, żeby było ładniej. Imię z takim dodatkiem budzi u moich klientow większe zaufanie. — Pojmuję — uśmiechnął się wampir. - Dlaczego jednak wybrałeś właśnie Rivię? — Ciągnąłem patyki, oznaczone rożnymi dźwięcznymi nazwami. Zasugerował mi tę metodę moj wiedźmińaki preceptor. Nie od razu. Dopiero wowczas, gdy uparłem się przybrać nazwisko Geralt Roger Eryk du Haute-Bellegarcie. Vesemir uznał to za śmieszne, pretensjonalne i kretyńskie. Zdaje się, że miał rację. Jaskier parsknął głośno, wymownie patrząc na wampira i Nilfgaardczyka. — Moje wieloczłonowe nazwisko — rzekł nieco urażony spojrzeniem Regis — jest nazwiskiem prawdziwym. I zgodnym z wampirzą tradycją. — Moje rownież — pospieszył z wyjaśnieniem Cahir. - Mawr to imię mojej matki, a Dyffryn pradziadka. I nie ma w tym nic śmiesznego, poeto. A ty sam, ciekawość, jak się nazywasz? Przecież Jaskier to oczywisty pseudonim. — Nie mogę używać i zdradzać prawdziwego nazwiska — odrzekł tajemniczo bard, zadzierając dumnie nos. - Jest zbyt słynne. — A mię — włączyła się nagle do rozmowy Milva, od dłuższego czasu ponura i milcząca — srodze źliło, gdy mię spieszczali na Maja, Mania albo Marilka. Gdy ktoś takie imię słyszy, zara duma, że wolno po tyłku klepać. ***** Ciemniało. Żurawie odleciały, ich trąbienie ucichło w oddali. Uciszył się wiaterek, wiejący od wzgorz. Wiedźmin schował sihill do pochwy. To było dziś rano. Dziś rano. A po południu zaczęła się afera. Mogliśmy zacząć podejrzewać wcześniej, pomyślał. Ale kto z nas, oprocz Regisa, znał się na takich sprawach? Owszem, wszyscy zauważyli, że Milva często wymiotuje o świcie. Ale jedliśmy nieraz takie rzeczy, że wszystkim flaki się przewracały. Jaskier też rzygał raz czy dwa razy, a Cahir kiedyś dostał takiej sraczki, że przeraził się, iż złapał czerwonkę. To zaś, że dziewczyna co i rusz złazi z siodła i chodzi w krzaki, brałem za przeziębienie pęcherza… Bałwan byłem. Regis, wydaje się, domyślał się prawdy. Ale milczał. Milczał do chwili, gdy nie mogł już dłużej milczeć. Gdy zatrzymaliśmy się na biwak w opuszczonym drwalskim szałasie, Milva odciągnęła go w las, rozmawiała z nim dość długo i momentami dość głośno. Wampir wrocił z lasu sam. Warzył i mieszał jakieś zioła, potem nagle wezwał nas wszystkich do szałasu. Zaczął ogrodkowo, swym denerwującym mentorskim tonem. ***** — Zwracam się do wszystkich — powtorzył Regis. - Stanowimy wszakże drużynę i ponosimy wzajemną odpowiedzialność. Niczego nie zmienia tu fakt, że najprawdopodobniej nie ma wśrod nas tego, ktory ponosi odpowiedzialność najwyższą. Bezpośrednią, że się tak wyrażę. — Wyrażaj się jaśniej, do cholery — zdenerwował się Jaskier. - Drużyna, odpowiedzialność… Co jest Milvie? Na co jest chora? — To nie jest choroba — powiedział cicho Cahir. — Przynajmniej nie w ścisłym znaczeniu tego słowa — potwierdził Regis. - Dziewczyna jest w ciąży. Cahir kiwnął głową na znak, że się domyślał. Jaskier natomiast osłupiał. Geralt zagryzł wargi. — Ktory miesiąc? — Odmowiła mi, i to w dość niegrzecznej formie, podania jakiejkolwiek daty, w tym i daty ostatniej miesiączki. Ale ja się na tym znam. To będzie dziesiąty tydzień. — Poniechaj więc patetycznych odwołań do odpowiedzialności bezpośredniej — powiedział posępnie Geralt — to żaden z nas. Jeśli miałeś pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości, niniejszym je rozwiewam. Miałeś jednak bezwzględną rację, mowiąc o odpowiedzialności zbiorowej. Ona jest teraz z nami. Nagle wszyscy awansowaliśmy do roli mężow i ojcow. Słuchamy w napięciu, co powie medyk. — Porządne, regularne odżywianie się — zaczął wyliczanie Regis. - Żadnych stresow. Zdrowy sen. A niedługo koniec z jazdą konną. Wszyscy milczeli długo. — Zrozumieliśmy — rzekł wreszcie Jaskier. - Mamy problem, panowie mężowie i ojcowie. — Większy, niż myślicie — powiedział wampir. - Lub mniejszy. Wszystko zależy od punktu widzenia. — Nie rozumiem. — A powinieneś — mruknął Cahir. — Zażądała — podjął po małej chwili Regis — bym przyrządził i dał jej pewien silnie i radykalnie działający… medykament. Uważa to za remedium na kłopot. Jest zdecydowana. — Dałeś? Regis uśmiechnął się. — Bez porozumienia z innymi ojcami? — Lek, o ktory ona prosi — odezwał się cicho Cahir — nie jest cudownym panaceum. Mam trzy siostry, wiem, co mowię. Ona, zdaje się, myśli, że z wieczora wypije odwar, a nazajutrz ruszy z nami w dalszą drogę. Nie z tego. Przez jakieś dziesięć dni nie ma co nawet marzyć o tym, by zdołała usiedzieć na koniu. Zanim podasz jej ten lek Regis, musisz jej o tym powiedzieć. A podać medykament możesz jej dopiero wtedy, gdy znajdziemy dla niej łożko. Czyste łożko. — Zrozumiałem — kiwnął głową Regis. - Jeden głos za. A ty, Geralt? — Co, ja? — Moi panowie — wampir powiodł po nich swymi ciemnymi oczami. - Nie udawajcie, że nie rozumiecie. — W Nilfgaardzie — powiedział Cahir, czerwieniejąc i opuszczając głowę — o takich sprawach decyduje wyłącznie kobieta. Nikt nie ma prawa wpływać na jej decyzję. Regis powiedział, że Milva jest zdecydowana na… medykament. Tylko dlatego, wyłącznie dlatego zacząłem niechcący myśleć o tym jako o fakcie dokonanym. I o skutkach tego faktu. Ale ja jestem cudzoziemcem, nie znającym… Nie powinienem się w ogole odzywać. Przepraszam was. — Za co? — zdziwił się trubadur. - Czy ty nas masz za dzikusow, Nilfgaardczyku? Za prymitywne plemiona, stosujące się do jakichś szamańskich tabu? To oczywiste, że tylko kobieta może podjąć taką decyzję, to jej niezbywalne prawo. Jeśli Milva decyduje się na… — Zamknij się, Jaskier — warknąl Wiedźmin. - Zamknij się, bardzo cię proszę. — Uważasz inaczej? — uniosł się poeta. - Chciałbyś jej zakazać albo… — Zamknij się, do cholery, bo nie ręczę za siebie! Regis, ty, jak mi się zdaje, przeprowadzasz wśrod nas coś w rodzaju plebiscytu. Po co? To ty jesteś medykiem. Środek, o ktory ona prosi… Tak, środek, słowo medykament jakoś mi nie leży… Tylko ty możesz jej ten środek przyrządzić i dać. I zrobisz to, gdy poprosi ponownie. Nie odmowisz. — Środek już przyrządziłem — Regis pokazał wszystkim maleńką buteleczkę z ciemnego szkła. - Jeśli poprosi ponownie, nie odmowię. Jeśli poprosi ponownie. — O co więc chodzi? O naszą jednomyślność? O powszechną akceptację? Tego oczekujesz? — Dobrze wiesz, o co chodzi — rzekł wampir. - Doskonale czujesz, co należy zrobić. Ale ponieważ pytasz, odpowiem. Tak, Geralt, o to właśnie chodzi. Tak, to właśnie należy zrobić. Nie, to nie ja tego oczekuję. — Czy możesz mowić jaśniej? — Nie, Jaskier — odrzekł wampir. - Jaśniej już nie mogę. Tym bardziej, że nie ma potrzeby. Prawda, Geralt? — Prawda — Wiedźmin oparł czoło na złączonych dłoniach. - Tak, psiakrew, prawda. Ale dlaczego patrzysz na mnie? Ja mam to zrobić? Ja tego nie umiem. Nie potrafię. Kompletnie nie nadaję się do tej roli… Kompletnie, rozumiecie? — Nie — zaprzeczył Jaskier. - Kompletnie nie rozumiemy. Cahir? Czy ty rozumiesz? Nilfgaardczyk spojrzał na Begisa, potem na Geralta. — Chyba tak — powiedział wolno. - Tak sądzę. — Aha — kiwnął głową trubadur. - Aha. Geralt zrozumiał w lot, Cahir sądzi, że rozumie. Ja w oczywisty sposob wymagam oświecenia, ale najpierw rozkazuje mi się milczeć, potem słyszę, że nie ma potrzeby, bym rozumiał. Dziękuję. Dwadzieścia lat w służbie poezji, dostateczniej długo, by wiedzieć, że są rzeczy, ktore albo rozumie się w lot, nawet bez słow albo nigdy się ich nie zrozumie. Wampir uśmiechnął się. — Nie znam nikogo — powiedział — kto potrafiłby piękniej to ująć. ***** Ściemniało zupełnie. Wiedźmin wstał. Raz kozie śmierć, pomyślał. Nie ucieknę przed tym, Nie ma co dłużej zwlekać. Trzeba to zrobić. Trzeba i koniec. Milva siedziała samotnie obok maleńkiego ogniska, ktore rozpaliła w lesie, w wykrocie, z dala od drwalskiego szałasu, w ktorym nocowała reszta kompanii. Nie drgnęła, słysząc jego kroki. Zupełnie, jakby się go spodziewała. Posunęła się tylko, robiąc mu miejsce na zwalonym pniaku. — No i co? — rzekła ostro, nie czekając, aż on powie cokolwiek. - Narobiło się, hę? Nie odpowiedział. — Aniś przypuszczał, gdyśmy wyruszali, co? Gdyś mię do kompanii brał? Dumałeś sobie, co z tego, że chamka, że głupia wsiowa dziewucha? Pozwoliłeś jechać. Pogadać, dumałeś, w drodze z nią o mądrościach nie pogadasz, ale może się przydać. Ona zdrowa, krzepka rzepa, z łuku szyje, rzyci w siodle nie odparzy, a niebezpiecznie się zrobi, nie zesmrodzi się w gacie, będzie z niej pożytek. A pokazało się, że nie pożytek, jeno zawada. Kłoda u nogi. Rozebrało głupią dziewkę iście na dziewczyńską modłę! — Dlaczego pojechałaś ze mną? - spytał cicho. - Dlaczego nie zostałaś w Brokilonie? Przecież wiedziałaś… — Wiedziałam — przerwała szybko. - Przecie wśrod driad byłam, a one w mig poznają, co dziewce jest, nie zataisz przed nimi. Prędzej się poznały, niźli ja sama… Alem nie spodziewała się, że mnie tak rychło słabość dopadnie. Dumałam, będzie okazja, wypiję sporyszu albo innego odwaru, ani się spostrzeżesz, ani wymiarkujesz… — To nie takie proste. — Wiem. Wampir mi to rzekł. Za długo zwłoczyłam, medytowałam, wahałam się. Teraz gładko nie pojdzie… — Nie to miałem na myśli. — Zaraza — powiedziała po chwili. - Podumaj tylko. Jaskra w odwodzie miałam! Bom baczyła, że on miną nadrabia, ale przecie miętki, słaby, do trudu nie nawykły, tylko patrzeć, jak dalej iść nie zdoła i mus go będzie ostawić. Dumałam, będzie źle, wrocę z Jaskrem… A tu masz: Jaskier chwat, a ja… Głos załamał jej się nagłe. Geralt objął ją. I z miejsca wiedział, że był to gest, aa ktory czekała, ktorego ogromnie potrzebowała. Szorstkość i twardość brokilonskiej łuczniczki znikły momentalnie, została drżąca, delikatna miękkość przerażonej dziewczyny. Ale jednak to ona przerwała przedłużające się milczenie. — Takeś mi i wtedy rzekł… W Broklionie. Że potrzebowała będę… ramienia. Że w noc będę krzyczeć, w ciemność… Jesteś tu, czuję twoje ramię podłe mego… A krzyczeć wciąż się chce… Jejku, jej… Czemu drżysz? — Nic. Wspomnienie. — Co ze mną będzie? Nie odpowiedział. Pytanie nie było skierowane do niego. — Tatko mi raz pokazał… U nas nad rzeką taka czarna osa żyje, co w żywą gąsienicę jaja składa. Z jaj osięta się lęgną, gąsienicę za żywo zjadają… Od środka… Teraz we mnie takie coś siedzi. We mnie, wewnątrz, w moim własnym brzuchu. Rośnie, wciąż rośnie i za żywo mnie zeżre… — Milva… — Maria. Jestem Maria, nie Milva. Jaka ze mnie Kania? Kwoka z jajem jestem, nie Kania… Milva z driadami śmiała się na pobojowisku, wyrywała strzały z okrwawionych trupow, dobrej brzechwie nie przepadać przecie, żal dobrego grotu! A jeśli ktory dychał jeszcze, piersiami robił, to nożem po gardle! Na taki los zdradą wodziła tamtych ludzi Milva i Śmiała się… Ich krew wola teraz. Tamta krew, jak osi jad, żre teraz Marię od środka. Maria płaci za Milvę. Milczał. Głownie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć. Dziewczyna silniej oparła się o jego ramię. — Wiodłam do Brokilonu komando — powiedziała cicho. - Na Wypalankach to było, w czerwcu, w niedzielę przed Sobotką. Zgonili nas, była bitka, uszliśmy w siedem koni pięciu elfow, jedna elfka i ja. Do Wstążki z poł mili, ale konni za nami, konni przed nami, dookoła ćma, młaka, bagno… Nocą skryliśmy się w łozinie, odetchnąć trza było dać koniom i sobie. Wtedy to elfka rozdziała się bez słowa, pokładła… a pierwszy elf do niej… Mnie zmroziło, ani wiem, co czynić… Odejść, zali udawać, że nie widzę? Krew mi w skroniach wali, a ona mowi nagle: "Kto wie, co jutro będzie? Kto Wstążkę przejdzie, a kto ziemię obłapi? En'ca minne." Tak rzekła: maleńko miłości. Tylko tak rzecze, można zwyciężyć śmierć. I strach. Oni się bali, ona się bała, i ja się bałam… I rozdziałam się takoż i pokładłam opodal, derkę sobie pod plecy podścieliłam… Gdy mnie pierwszy objął, zęby zwarłam, bom niegotowa była, przerażona i sucha… Ale on mądry był, przecie elf, z pozoru jeno młodzik… Mądry… Czuły… Mchem pachniał, trawami i rosą… Ku drugiemu sama ramiona wyciągłam… Z chęcią… Maleńko miłości? Bies jeden wie, ile w tym było miłości, a ile strachu, ale strachu było więcej tegom pewna… Bo miłość udawana była, choć dobrze, ale udawana przecie, jako w jarmarcznej igrze, jako w jace, bo tam, jeśli aktorowie zdolni, to wnet zapominasz, co udawaniem, a co prawdą. A strach był. Prawdziwie był. Milczał. — A śmierci takoż nie udało się nam pokonać. O świcie dwoch ubili, zanimeśmy brzegu Wstążki doszli. Z tych trzech, co przeżyli, żadnegom więcej na oczy nie widziała. Matula moja powiadała, że dziewka zawsze wie, czyj owoc w żywocie nosi… Ale ja nie wiem. Ja nawet i ich tamtych elfow nie znałam, jak mi wiedzieć? Powiedz, jak? Milczał. Pozwalał ramieniu, by mowiło za niego. — A zresztą po co mi to wiedzieć. Wampir wnet sporyszu nagotowi… Przyjdzie wam ostawić nmie gdzie w jakiej wsi… Nie, nie gadaj nic, milcz. Ja wiem, jakiś ty. Ty nawet twej narowistej kobyły nie porzucisz, nie ostawisz, na inną nie wymienisz, choć odgrażasz się cięgiem. Tyś nie z takich, co ostawiają. Ale teraz mus. Po sporyszu na kulbace nie usiedzę. Ale i to wiedz, że gdy ozdrowieję, ruszę za wami w ślad. Bo chciałabym, byś twoją Ciri odnalazł, wiedźminie. Byś ją z moją pomocą odnalazł i odzyskał. — To dlatego pojechałaś ze mną — powiedział, trąc czoło. - Dlatego. Opuściła głowę. — Dlatego właśnie powędrowałaś ze mną — powtorzył. - Wyruszyłaś, by pomoc w ratowaniu cudzego dziecka. Chciałaś płacić. Spłacić dług, ktory już wowczas, wyruszając, zamierzałaś zaciągnąć… Cudze dziecko za własne. A ja obiecałem ci pomoc w potrzebie. Milva, ja nie potrafię ci pomoc. Wierz mi, nie potrafię. Tym razem ona milczała. On nie mogł. Czuł, że nie wolno. — Wtedy, w Brokilonie, ja zaciągnąłem wobec ciebie dług i przyrzekłem, że go spłacę. Nierozsądnie. Głupio. Okazałaś mi pomoc w chwili, gdy bardzo pomocy potrzebowałem. Nie sposob spłacić takiego długu. Nie można zapłacić za coś, co nie ma ceny. Niektorzy twierdzą, że każda, absolutnie każda rzecz na świecie ma swoją cenę. To nieprawda. Są rzeczy, ktore ceny nie mają, są bezcenne. Najłatwiej poznać takie rzeczy po tym, że raz utracone, są utracone na zawsze. Sam straciłem wiele takich rzeczy. Dlatego dziś nie potrafię ci pomoc. — Wlaśnie pomogłeś — odrzekła, bardzo spokojnie. - Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś, teraz odejdź, proszę. Zostaw mnie samą. Odejdź, wiedźminie. Odejdź, zanim do końca rozwalisz moj świat. ***** Gdy o brzasku ruszyli w dalszą drogę, Milva pojechała przodem, spokojna i uśmiechnięta. A kiedy jadący za nią Jaskier zaczął brzdąkać na lutni, pogwizdywała w tak t melodii. Geralt i Regis zamykali pochod. W pewnym momencie wampir spojrzał na wiedźmina, uśmiechnął się, pokiwał głową z uznaniem i podziwem. Bez słowa. Potem wyciągnął ze swej medycznej torby maleńką buteleczkę z ciemnego szkła, pokazał ją Geraltowi. Uśmiechnął się znowu i cisnął buteleczkę w krzaki. Wiedźmin milczał. Gdy zatrzymali się, by napoić konie, Geralt odciągnął Regisa w ustronne miejsce. — Zmiana planow — zakomunikował sucho. - Nie jedziemy przez Ysgith. Wampir milczał przez chwilę, wiercąc go czarnymi oczami. — Gdybym nie wiedział — rzekł wreszcie — że jako Wiedźmin lękasz się jedynie zagrożeń rzeczywistych, pomyślałbym, że przejąłeś się niedorzecznym gadaniem nienormalnej. — Ale wiesz. Więc pomyślisz logiczniej. — Owszem. Chciałbym jednak zwrocić twą uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, stan, w jakim znajduje się Milva, to nie choroba ani upośledzenie. Dziewczyna musi oczywiście o siebie dbać, ale jest całkowicie zdrowa i w pełni sprawna. Powiedziałbym, nawet sprawniejsza. Hormony… — Porzuć mentorski i zabarwiony wyższością ton — przerwał Geralt. - Bo zaczyna on działać mi na nerwy. — To była pierwsza sprawa — przypomniał Regis — z dwoch, ktore zamierzałem poruszyć. Oto druga: gdy Milva dostrzeże twoją nadopiekuńczość, gdy zorientuje się, że cackasz się i trzęsiesz nad nią jak nad jajkiem, po prostu się wścieknie. A potem pogrąży się w stresie, ktory jest dla niej absolutnie niewskazany. Geralt, ja nie chcę być mentorem. Chcę być racjonalny. Nie odpowiedział. — Jest też trzecia sprawa — dodał Regis, wciąż wiercąc go oczami. - Przez Ysgith nie pchają nas entuzjazm i żądza przygod, lecz konieczność. Po wzgorzach hulają wojska, a my musimy dostać się do druidow w Caed Dhu. Zdawało mi się, że to pilne. Że zależy ci, by jak najszybciej zdobyć informacje i ruszyć twojej Ciri na ratunek. — Zależy mi — odwrocił wzrok. - Bardzo mi zależy. Chcę uratować i odzyskać Ciri. Do niedawna myślałem, że za każdą cenę. Ale nie. Za tę jedną nie. Tej ceny nie zapłacę, tego ryzyka nie zgadzam się podjąć. Nie pojdziemy przez Ysgith. — Alternatywa? — Tamten brzeg Jarugi. Pojedziemy w gorę rzeki, daleko za trzęsawiska. Przeprawimy się przez Jarugę ponownie na wysokości Caed Dhu. Jeśli to będzie trudne, przeprawimy się do druidow tylko we dwoch. Ja przepłynę, ty przelecisz pod postacią nietoperza. Czemu mi się tak przyglądasz? Przecież to, że rzeka jest dla wampira przeszkodą, to kolejny mit i zabobon. A może się mylę? — Nie, nie mylisz się. Ale latać mogę tylko w czasie pełni. — To tylko dwa tygodnie. Gdy dotrzemy we właściwe miejsce, będzie już prawie pełnia. — Geralt — rzekł wampir, nadal nie spuszczając z wiedźmina wzroku. - Dziwny z ciebie człowiek. Dla wyjaśnienia, to nie było określenie pejoratywne. Dobrze więc. Rezygnujemy z Ysgith, niebezpiecznego dla kobiet w odmiennym stanie. Przeprawiamy się na tamten brzeg Jarugi, w twoim mniemaniu bezpieczniejszy. — Umiem oceniać stopnie ryzyka. — Nie wątpię. — Milvie i pozostałym ani słowa. Gdyby pytali, to jest część naszego planu. — Oczywiście. Rozpoczynamy poszukiwania łodzi. Nie szukali długo, a rezultat poszukiwań przeszedł oczekiwania. Znaleźli nie łodź, lecz prom. Ukryty wśrod wierzb, sprytnie zamaskowany gałęziami i pękami sitowia prom zdradziła lina łącząca go z lewym brzegiem. Znalazł się też przewoźnik. Gdy nadjeżdżali, szybko ukrył się w krzakach, ale Milva wyśledziła go i wywlekła z chaszczy za kołnierz, wypłaszając rownież pomocnika, potężnie nie zbudowanego chłopaka o barach waligory i twarzy patentowanego idioty. Przewoźnik trząsł się ze strachu, a oczy latały mu jak para myszy po pustym spichrzu. — Na tamten brzeg? — jęknął, gdy dowiedział się, czego od niego chcą. - Za nic! Tam nilfgaardzka ziemia, a tera wojenny czas! Pochwycą, na pal posadzą! Nie popłynę! Ubijcie, nie popłynę! — Ubić możem — zgrzytnęła zębami Milva. - Obić przedtem też możem. Rozewrzyj no jeszcze raz gębę, a obaczysz, że możem. — Wojenny czas — wampir przewiercił przewoźnika wzrokiem — z pewnością nie przeszkadza w przemycie, co, dobry człowieku? Temu wszakże służy twoj prom, chytrze zainstalowany z dala od krolewskich i nilfgaardzkich fordonow, nie mylę się? Dalejże więc, spychaj go na wodę. — Tak będzie rozsądniej — dodał Cahir, głaszcząc rękojeść miecza. - Będziesz się ociągał, to przeprawimy się sami, bez ciebie, a wowczas twoj prom zostanie na tamtym brzegu, by go odzyskać, będziesz musiał pływać żabką. A tak przeprawisz nas i wrocisz. Godzinka strachu, potem zapomnisz. — A będziesz się stawiał, kpie jeden — zawarczała znowu Milva — to tak ci przyłożę, że do zimy nas nie zapomnisz! W obliczu twardych, nie podlegających dyskusji argumentow przewoźnik ustąpił i wkrotce cała kompania znalazła się na promie. Niektore wierzchowce, zwłaszcza Płotka, opierały się i nie chciały się zaokrętować, ale przewoźnik i jego głupawy pomocnik nałożyli im dudki z patykow i sznurkow. Wprawa, z jaką to uczynili, dowodziła, że nie po raz pierwszy przemycają przez Jarugę kradzione konie. Głupek — waligora wziął się za kręcenie napędzającym prom kołem i rozpoczęła się przeprawa. Gdy wypłynęli na płań i owiał ich wiatr, nastroje poprawiły się. Przeprawa przez Jarugę była czymś nowym, wyraźnym etapem, wskazującym na postęp w podroży. Przed nimi byl nilfgaardzki brzeg, rubież, granica. Wszyscy ożywili się nagle. Udzieliło się to nawet głupawemu pomocnikowi przewoźnika, ktory zaczai nagle pogwizdywać i nucić jakąś kretyńską melodyjkę. Geralt też czuł dziwną euforię, jak gdyby lada moment z olszyn na lewym brzegu miała wyłonić się Ciri i krzyknąć radośnie na jego widok. Zamiast tego krzyknął przewoźnik. I bynajmniej nie radośnie. — Bogowie! Przepadli my! Geralt spojrzał we wskazanym kierunku i zaklął. Wśrod olszyn na wysokim brzegu błysnęły zbroje, zadudniły kopyta. Za moment lewobrzeżna przystań promowa zaroiła się od konnych. — Czarni! — wrzasnął przewoźnik, blednąc i puszczając koło. - Nilfgaardczyki! Śmierć! Ratujcie, bogowie! — Trzymaj konie. Jaskier! — rozdarła się Milva, probując jedną ręką wydobyć łuk z lubu. - Trzymaj konie! — To nie cesarscy — powiedział Cahir. - Nie wydaje mi się… Jego głos zagłuszyły okrzyki konnych z przystani i wrzask przewoźnika. Ponaglony wrzaskiem głupowaty pomocnik porwał za topor, zamachnął się i z impetem spuścił ostrze na linę. Przewoźnik pomogł mu z drugim toporem. Jeźdźcy na przystani dostrzegli to, też zaczęli wrzeszczeć. Kilku wjechało do wody, chwyciło powroz. Niektorzy rzucili się wpław w stronę promu. — Zostawcie tę linę! - krzyknął Jaskier. - To nie Nilfgaard! Nie przecinajcie… Było jednak za poźno. Przerąbana lina ciężko pogrążyła się w wodzie, prom obrocił się lekko i zaczął spływać w doł rzeki. Konni na brzegu podnieśli straszliwy ryk. — Jaskier ma rację — rzekł ponuro Cahir. - To nie cesarscy… Są na nilfgaardzkim brzegu, ale to nie Nilfgaard. — Pewnie, że nie! — zawołał Jaskier. - Przecież poznaję znaki! Orły i rauty! To godła Lyrii! To lyrijscy gerylasi! Hej, ludzie… — Kryj się za burtą, głupku! — Poeta, jak zwykle, zamiast usłuchać ostrzeżenia, chciał dowiedzieć się, w czym rzecz. I wowczas w powietrzu zawyły strzały. Część z nich ze stukiem wbiła się w burtę promu, część przeleciała wyżej i chlupnęła w wodę. Dwie leciały wprost na Jaskra, ale Wiedźmin już miał w ręku miecz, skoczył, szybkimi uderzeniami odbił obie. — Na Wielkie Słońce — stęknął Cahir. - Odbił… dwie strzały! Niebywałe! Nigdy czegoś takiego nie widziałem… — I nie zobaczysz! Po raz pierwszy w życiu udało mi się odbić dwie! Kryć się za burty! Wojacy z przystani zaprzestali jednak ostrzału, widząc że prąd pcha uwolniony prom wprost na ich brzeg. Woda spieniła się u bokow wpędzanych w rzekę koni. Przystań promowa wypełniała się dalszymi konnymi. Było ich przynajmniej ze dwie setki. — Pomożta! — zaryczał przewoźnik. - Bierta się za tyki, jaśnie pany! Do brzega nas niesie! Pojęli w lot, a tyk było na szczęście dość. Regis i Jaskier trzymali konie, Milva, Cahir i Wiedźmin wspomogli wysiłki przewoźnika i jego głupawego akolity. Odepchnięty pięcioma tykami prom obrocił się i zaczął spływać szybciej, wyraźnie sunąc w stronę środka nurtu. Wojacy na brzegu znowu podnieśli wrzask, znowu sięgnęli po łuki, kilka strzał znowu zaawiszczało, jeden z koni zarżał dziko. Porwany silniejszym prądem prom spływał szczęściem szybko i coraz bardziej oddalał się od brzegu, poza zasięg skutecznego strzału. Płynęli już środkiem rzeki, płanią. Prom kręcił się jak gowno w przerębli. Konie tupały i rżały, targając uczepionymi wodzy Jaskrem i wampirem. Konni na brzegu darli się i wygrażali im pięściami. Geralt dostrzegł nagle wśrod nich jeźdźca na białym wierzchowcu, wymachującego mieczem i wydającego rozkazy. "W chwilę potem kawalkada cofnęła się w las i pocwałowała skrajem wysokiego brzegu. Zbroje błyskały wśrod nadbrzeżnych chaszczy. — Nie poniechają nas — zajęczał przewoźnik. - Wiedzą że za zakrętem bystrzyna znowu do brzega nas przepchnie… Dzierżcie tyki na gotowiu, wielmożni! Gdy się ku prawemu brzegowi obroci, trza krypie pomoc, przemoc prąd i wylądować… Inaczej gorze nam… Płynęli, obracając się, dryfując lekko ku prawemu brzegowi, ku wysokiej, stromej, najeżonej krzywymi sosnami skarpie. Lewy brzeg, ten, od ktorego się oddalali, zrobił się płaski, wnikał w rzekę połokrągłym, piaszczystym cyplem. Na cypel galopem wypadli jeźdźcy, z rozpędu wjeżdżając w wodę. Przy cyplu była najwyraźniej płycizna, przykosa, nim woda sięgnęła koniom do brzuchow, konni wjechali w rzekę dość daleko. — Dotrą na strzał — oceniła ponuro Milya. - Kryjcie się. Strzały znowu zaświszczały, niektore łomotnęły w deski. Ale odbijający od przykosy nurt szybko poniosł jednostkę w stronę ostrego zakrętu na prawym brzegu. — Tera do tyk! — wezwał trzęsący się przewoźnik. - Żywo, lądujmy, nim nas bystrzyca porwie! Nie było to takie łatwe. Prąd był wartki, woda głęboka, prom wielki, ciężki i niezgrabny. Z początku w ogole nie reagował na ich wysiłki, ale wreszcie tyki chwyciły mocniej dno. Wyglądało, że się uda, gdy Milva puściła nagle żerdź i bez słowa wskazała na prawy brzeg. — Tym razem… — Cahir otarł pot czoła. - Tym razem to jednak z pewnością Nilfgaard. Geralt też to widział. Jeźdźcy, ktorzy pojawili się nagle na prawym brzegu, nosili czarne i zielone płaszcze, konie miały charakterystyczne okularowe uzdy. Była ich co najmniej setka. — Przepadli my tera z kretesem… — zajęczał przewoźnik. - Mateńko moja, to Czarni! — Do tyk! — ryknął Wiedźmin. - Do tyk, na nurt! Dalej od brzegu! Ponownie okazało się to zadaniem niełatwym. Prąd pod prawym brzegiem był silny, pchał prom prosto pod wysoką skarpę, z ktorej słyszeli już okrzyki Nilfgaardczykow. Gdy po chwili wsparty na tyce Geralt spojrzał w gorę, zobaczył nad głową gałęzie sosen. Puszczona ze szczytu skarpy strzała wbiła się w pokład promu prawie pionowo, dwie stopy od niego. Drugą, lecącą na Cahira, odbił uderzeniem miecza. Milva, Cahir, przewoźnik i jego pomocnik odpychali się już nie od dna, ale od brzegu, od skarpy. Geralt rzucił miecz, chwycił tykę i pomogł im, a prom zaczął znow dryfować w stronę płani. Ale wciąż byli niebezpiecznie blisko prawego brzegu, a brzegiem cwałował pościg. Nim zdołali się oddalić, skarpa skończyła się, a na płaski zatrzciniony brzeg wpadli Nilfgaardczycy. W powietrzu zawyły lotki strzał. — Kryć się! Pomocnik przewoźnika zakasłał nagle dziwnie, upuszczając żerdź w wodę. Geralt zobaczył okrwawiony grot i cztery cale brzechwy, sterczącej mu z plecow. Cisek Cahira stanął dęba, zarżał boleśnie, miotając przestrzeloną szyją, obalił Jaskra i wyskoczył za burtę. Pozostałe wierzchowce też rżały i ciskały się, prom dygotał od uderzeń kopyt. — Trzymajcie konie! — krzyknął wampir. - Trzy… Urwał nagle, upadł plecami na burtę, usiadł, pochylił głowę. Z piersi sterczała mu czarnopiora strzała. Milva też to zobaczyła. Wrzasnęła wściekle, sięgnęła po łuk, wysypała pod nogi brzechwy z kołczana. I zaczęła szyć. Szybko. Strzałą po strzale. Ani jedna nie chybiła celu. Na brzegu zakotłowało się, Nilfgaardczycy cofnęli się w las, zostawiając w trzcinach zabitych i wyjących rannych. Ukryci w gąszczu, strzelali nadal, ale groty już ledwo donosiły, wartki prąd niosł prom w stronę środka rzeki. Odległość była za duża na celny strzał dla nilfgaardzkich łukow. Ale nie dla łuku Milvy. Wśrod Nilfgaardczykow pojawił się nagle oficer w czarnym płaszczu, w hełmie, na ktorym chwiały się krucze skrzydła. Krzyczał, wymachiwał buzdganem, wskazywał w doł rzeki. Milva szerzej rozstawiła nogi, dociągnęła cięciwę do ust, mierzyła krotko. Strzała zaszumiała w powietrzu, oficer wygiął się w tył na kulbace, obwisł w ramionach podtrzymujących go żołnierzy. Milva ponownie napięła łuk, wypuściła cięciwę z palcow. Jeden z podtrzymujących oficera Nilfgaardczykow krzyknął rozdzierająco i zleciał z konia. Pozostali znikli w lesie. — Mistrzowskie strzały — powiedział spokojnie Regis zza plecow wiedźmina. - Ale lepiej chwyćcie za żerdzie. Wciąż jesteśmy zbyt blisko brzegu, a niesie nas na mieliznę. Łuczniczka i Geralt odwrocili się. — Żyjesz? — spytali jednym głosem. — Sądziliście — wampir pokazał im czarnopiorą brzechwę — że można wyrządzić mi krzywdę byle kawałkiem patyka? Nie byle czasu na dziwienie się. Prom znowu kręcił się w nurcie i spływał piania. Ale na zakręcie rzeki ponownie pojawiła się plaża, piaszczysta łacha i płytka przykosa, a na brzegu zaczerniało od Nilfgaardczykow. Niektorzy wjeżdżali w rzekę i sposobili łuki. Wszyscy, nie wyłączając Jaskra, rzucili się do tyk. Wkrotce drągi przestały łapać dno, prąd wyniosł prom na ploso. — Dobra — sapnęła Milva, rzucając żerdź. - Teraz nas już nie dostaną… — Jeden dotarł do łachy! — wskazał Jaskier. - Szykuje się do strzału! Kryjmy się! — Nie trafi — oceniła zimno Milva. Strzała plusnęła w wodę dwa sążnie od dziobu promu. — Znowu napina! — wrzasnął trubadur, zerkając zza burty. - Uwaga! — Nie trafi — powtorzyła Milva, poprawiając ochraniacz na lewym przedramienia. - Łuk ma dobry, ale łucznik z niego jak z koziej rzyci waltornia. Gorączkuje się. Po strzale dryga i trzęsie się jak baba, ktorej ślimak wpełzł między połdupki. Dzierżcie konie, by mnie ktory nie trącił. Tym razem Nilfgaardczyk zgorował, strzała świsnęła i nad promem. Milva uniosła łuk, stanęła w rozkroku, szybko naciągnęła cięciwę do policzka i spuściła ją delikatnie, nawet na ułamek cala nie zmieniając pozycji. Nilfgaardczyk runął w wodę jakby rażony piorunem, zaczął spływać z prądem. Jego czarny płaszcz wydął się jak balon. — Tak się to robi — Milva opuściła łuk. - Ale jemu poźno już na naukę. — Pozostali cwałują za nami — Cahir wskazał na prawy brzeg. - I zaręczam, że nie ustaną w pościgu. Nie po tym, jak Milva postrzeliła oficera. Rzeka wije się, na kolejnym zakręcie prąd przyniesie nas znowu pod ich brzeg. Oni wiedzą o tym i będą czekali… — Na razie inszy mamy frasunek — zajęczał przewoźnik, podnosząc się z kolan, porzucając zabitego pomocnika. - Pcha nas tera rychtyk ku lewemu brzegowi… Bogwie, we dwa ognie nas wzięli… A to wszystko przez was wielmożni! Na wasze głowy krew ta spadnie… — Zamknij gębę i chwyć za tykę! Na lewym, płaskim, teraz już bliższym brzegu kłębili się konni, zidentyfikowani przez Jaskra jako lyrijscy partyzanci. Wrzeszczeli, wymachiwali rękami. Geralt dostrzegł wśrod nich jeźdźca na białym koniu. Nie był pewien, ale wydało mu się, że jeździec jest kobietą. Jasnowłosa kobietą w zbroi, ale bez hełmu. — Co oni krzyczą? - nadstawił ucha Jaskier. - Coś o krolowej, czy jak? Wrzaski na lewym brzegu wzmogły się. Wyraźnie usłyszeli szczęk żelaza. — To bitwa — ocenił krotko Cahir. - Spojrzcie. Z lasu wypadają cesarscy. Nordlingowie uciekali przed nimi. A teraz są w pułapce. — Wyjściem z tej pułapki — Geralt splunął do wody — był prom. Chcieli, zdaje mi się, ocalić chociaż swą krolową i starszyznę, przewożąc ich promem na drugi brzeg. A myśmy ten prom porwali. Oj, nie lubią nas oni teraz nie lubią… — A powinni — rzekł Jaskier. - Prom nie ocaliłby nikogo, lecz zaniosł prosto w łapy Nilfgaardczykom na prawym brzegu. My też unikajmy prawego brzegu. Z Lyryjczykami podejmuję się paktować, ale Czarni zatłuką nas bez litości… — Niesie nas coraz szybciej — oceniła Milva, też spluwając do wody i przyglądając się oddalającej plwocinie. I środkiem plosa. Mogą nas w rzyć pocałować, jedni i drudzy. Zakręty łagodne, brzegi rowne i całe w wiklinie. Płyniem w doł Jarugi, nie dościgną nas. Rychło im się znudzi. — Łajno — jęknął przewoźniki — Przed nami Czerwona Binduga… Tamoj most! I mielizna! Prom utknie… Jeśli nas wyprzedzą, będą tam czekali… — Nordlingowie nas nie wyprzedzą — Regis wskazał z rufy lewy brzeg. - Mają własne zmartwienia. Faktycznie, na prawym brzegu wrzała zaciekła walka. Jej centrum było ukryte w lesie i dawało o sobie znać jedynie bitewnym wrzaskiem, ale w wielu miejscach czarni i kolorowi jeźdźcy prali się mieczami w przybrzeżnej wodzie, trupy z pluskiem padały w nurt Jarugi. Zgiełk i szczęk żelaza cichły, prom majestatycznie, ale dość szybko spływał w doł rzeki. Płynęli środkiem nurtu, a na zarośniętych brzegach nie widać było zbrojnych, nie słychać było odgłosow pościgu. Geralt już zaczynał mieć nadzieję, że wszystko dobrze we skończy, gdy zobaczyli przed sobą drewniany most, spinający oba brzegi. Rzeka pod mostem opływała łachy lewyspy, na największej z takich wysp opierał się jeden z mostowych filarow. Na prawym brzegu była binduga — widzieli zwały pni, sągi, sterty drewna. — Tam wszędzie miałko — wydyszał przewoźnik. - Jeno środkiem da się przepłynąć, prawo od wyspy. Nurt tam. właśnie nas niesie, ale chwyćcie tyk, mogą się przywodzić, gdybyśmy utknęli… — Na tym moście — Cahir przysłonił oczy dłonią — jest wojsko. Na moście i na bindudze… Wszyscy już widzieli owo wojsko. I wszyscy zobaczyli, jak na owo wojsko wypada nagle z lasu za binduga wataha konnych w czarnych i zielonych płaszczach. Byli już na tyle blisko, by moc usłyszeć bitewny wrzask. — Nilfgaard — stwierdził sucho Cahir. - Ci, ktorzy nas ścigali. W takim razie ci na bindudze to Nordlingowie… — Za tyki! — krzyknął przewoźnik. - Poki się biją może przemkniem się! Nie przemknęli się. Byli już bardzo blisko mostu, gdy ten załomotał nagle od stop biegnących żołdakow. Żołdacy nosili na kolczugach białe jaki, ozdobione znakiem czerwonego rauta. Większość miała kusze, ktore teraz oparli na balustradzie i wycelowali w zbliżający się do mostu prom. — Nie strzelać, wiara! — wrzasnął co sił w gardle Jaskier. - Nie strzelać! My swoi! Żołdacy nie dosłyszeli. Lub nie chcieli słuchać. Salwa z kusz okazała się tragiczna w skutkach. Z ludzi trafiony został tylko przewoźnik, wciąż usiłujący sterować tyką. Bełt przeszył go na wylot. Cahir, Milva i Regis skryli się w porę za burtami. Geralt porwał za miecz i odbił jeden bełt, ale bełtow było dużo. Jaskier, ktory wył wrzeszczał i machał rękoma, nie został trafiony niewytłumaczalnym cudem. Prawdziwą masakrę grad pociskow wyrządził jednak wśrod koni. Ugodzony trzema grotami siwy luzak runął na kolana. Padł, wierzgając, karosz Milvy, padł gniady ogier Regisa. Postrzelona w kłąb Płotka stanęła dęba i wyskoczyła za burtę. — Nie strzelaaaać! - darł się Jaskier. - My swoi! Tym razem poskutkowało. Zniesiony prądem prom ze zgrzytem wrył się w łach i znieruchomiał. Wszyscy wyskoczyli na wyspę lub w wodę, uciekając przed kopytami wierzgających w męce koni. Milva była ostatnia, albowiem jej ruchy stały się nagle przerażająco wolne. Dostała bełtem, pomyślał wiedźmin widząc, jak dziewczyna niezgrabnie gramoli się przez burtę, jak bezwładnie wali się na piasek. Doskoczył do niej, ale wampir był szybszy. — Cosik się we mnie urwało — powiedziała dziewczyna bardzo powoli. I bardzo nienaturalnie. A potem przycisnęła ręce do krocza. Geralt zobaczył, jak nogawka wełnianych spodni ciemnieje od krwi. — Lej mi to na ręce — Regis podał mu wyciągniętą z torby buteleczkę. - Lej mi to na ręce, prędko. — Co jej jest? — Roni. Daj mi noż, muszę rozciąć jej odzienie. I odejdź. — Nie — powiedziała Milva. - Chcę, by był przy nas… Po jej policzku pociekła łza. Most nad nimi zahuczał od żołnierskich butow. — Geralt! — wrzeszczał Jaskier. Wiedźmin, widząc, co wampir robi Milvie, z zażenowaniem odwrocił głowę. Zobaczył, jak po moście pędzą na łeb na szyję żołnierze w białych jakach. Z prawego brzegu, od bindugi, wciąż słychać było wrzask. — Uciekają — wydyszał Jaskier, doskakując i szarpiąc go za rękaw. - Nilfgaardczycy sa już na prawym przedmościu! Tam wciąż trwa bitwa, ale większość wojska pierzcha na lewy brzeg! Słyszysz? My też musimy uciekać! — Nie możemy — zacisnął zęby. - Milva poroniła. Nie będzie mogła iść. Jaskier zaklął wrednie. — Trzeba więc ją nieść — oświadczył. - To jedyna szansa… — Nie jedyna — powiedział Cahir. - Geralt, na most. — Po co? — Powstrzymamy ucieczkę. Jeżeli ci Nordlingowie dostatecznie długo utrzymają prawe przedmoście, może nam uda się wymknąć lewym. — Jak chcesz powstrzymać ucieczkę? — Dowodziłem już wojskiem. Właź na filar i na most! Na moście Cahir z miejsca wykazał, że istotnie ma doświadczenie w opanowywaniu paniki wśrod wojska. — Dokąd, psiewiary! Dokąd, skurwysyny! — zaryczał, akcentując każdy ryk ciosem pięści, zwalającym zbiega na dyle mostu. - Stać! Stać, łajdaki pieprzone! Niektorzy z uciekających — daleko nie wszyscy — zatrzymali się, przerażeni rykiem i błyskami miecza, ktorym Cahir malowniczo wywijał. Inni usiłowali przemknąć się za jego plecami. Ale Geralt też już dobył miecza i włączył się do przedstawienia. — Dokąd? — krzyknął, mocnym chwytem osadzając jednego z żołnierzy w miejscu. - Dokąd? Stać! Zawracać! — Nilfgaard, panie! — krzyknął knecht. - Tam rzeź! Puszczajcie! — Tchorze! — ryknął włażący na most Jaskier głosem, jakiego Geralt nie słyszał nigdy. - Niegodziwi tchorze! Zajęcze serca! Zmykacie, ratujecie skory? By w sromocie życie przeżyć, podłoty? — Siła ich, panie rycerzu! Nie dostoimy! — Setnik ubity… — wystękał drugi. - Dziesiętniki pierzchły! Śmierć idzie! — Głowy nam unosić! — Wasi towarzysze — krzyknął Cahir, wywijając mieczem — wciąż biją się na przedmościu i na bindudze! Wciąż walczą! Hańba temu, kto im z pomocą nie ruszy! Za mną! — Jaskier — syknął Wiedźmin. - Złaź na wyspę. Musicie z Regisem jakoś dotaszczyć Milvę na lewy brzeg, czego tu jeszcze stoisz? — Za mną, chłopy! — darł się Cahir, wywijając mieczem. - Za mną, kto w bogow wierzy! Na bindugę! Bij zabij! Kilkunastu żołnierzy potrząsnęło bronią i podjęli okrzyk, głosami wyrażającymi bardzo rożne stopnie, zdecydowania. Kilkunastu z tych, ktorzy już uciekli, zawstydziło się, zawrociło i dołączyło do mostowej armii. Armii na ktorej czele stanęli nagle Wiedźmin i Nilfgaardczyk Armia może i rzeczywiście, ruszyłaby na bindugę, ale na przedmościu zaczerniały nagle płaszcze konnych. Nilfgaardczycy przebili się przez obronę i wdarli na most o dyle załomotały podkowy. Część powstrzymanych żołnierzy znowu rzuciła się do ucieczki, część zatrzymała niezdecydowanie. Cahir zaklął. Po niligaardzkn. Ale nikt oprocz wiedźmina nie zwrocił uwagi. — Co się zaczęło, trzeba skończyć — warknął Geralt, ściskając miecz w garści. - Idziemy na nich! Trzeba zagrzać do boju nasze wojsko. — Geralt — Cahir zatrzymał się, spojrzał na niego niepewnie. - Chcesz, bym… bym zabijał swoich? Nie mogę… — Ja sram na tę wojnę — zgrzytnął zębami Wiedźmin. - Ale tu chodzi o Milvę. Przyłączyłeś się do kompanii, podejmij decyzję. Idziesz ze mną albo stajesz po stronie tamtych w czarnych płaszczach. Szybko. — Idę z tobą. I stało się tak, że jeden Wiedźmin i jeden sprzymierzony z nim Niligaardczyk ryknęli dziko, zamłynkowali mieczami i skoczyli bez zastanowienia, dwaj towarzysze, dwaj druhowie i kompani, na spotkanie wspolnych wrogow, na nierowny boj. I to był ich chrzest ognia. Chrzest wspolnej walki, wściekłości, szaleństwa i śmierci. Szli na śmierć, oni, dwaj towarzysze. Tak myśleli. Nie mogli przecież wiedzieć, że nie umrą tego dnia, na tym właśnie moście, przerzuconym nad rzeką Jarugą. Nie wiedzieli że przeznaczona jest im obu inna śmierć. W innym miejscu i w innym czasie. Nilfgaardczycy mieli na rękawach srebrne hafty, wyobrażające skorpiony. Cahir zarąbał dwoch szybkimi ciosami swego długiego miecza, Geralt zasiekł dwoch udeżeniami sihilla. Potem wskoczył na balustradę mostu, biegnąc po niej zaatakował pozostałych. Był wiedźminem, utrzymanie rownowagi było dla niego fraszką, ale akrobatyczny wyczyn zdumiał i zaskoczył atakujących Nilfgaardczykow. I umarli, zdumieni i zaskoczeni, od cięć krasnoludzkiego brzeszczotu, dla ktorego kolczugi były jak wełna. Krew zbryzgała wyślizgane deski i dyle mostu. Obserwująca orężne przewagi dowodcow silna już liczebnie mostowa armia wzniosła choralny okrzyk, ryk, w ktorym słychać było powracające morale i wzbierający duch bojowy. I stało się tak, że niedawni spanikowani zbiegowie rzucili się na Niligaardczykow jak zajadłe wilki, rąbiąc mieczami i toporami, dźgając dzidami, tłukąc maczugami i halabardami. Pękły balustrady, konie poleciały do rzeki razem z jeźdźcami w czarnych płaszczach. Rycząca armia wwaliła się na przedmoście, nadal pchając przed sobą Geralta i Cahira, przypadkowych dowodcow, nie pozwalając im zrobić tego, co chcieli zrobić. A chcieli wycofać się chyłkiem, wrocić po Milvę i dać nogę na lewy brzeg. Na bindudze wrzała walka. Nilfgaardczycy otoczyli i odcięli od mostu żołnierzy, ktorzy nie zbiegli, ci bronili się zaciekle zza barykad zbudowanych z cedrowych i sosnowych klocow. Na widok nadciągającej odsieczy garstka broniących się podniosła radosny wrzask. Nieco zbyt pochopnie i przedwcześnie. Zwarty klin odsieczy wypchnął i wymiotł Nilfgaardczykow z mostu, teraz jednak, na przedmościu, runęło na nich flankowe kontruderzenie jazdy. Gdyby nie barykady i sągi bindugi, hamujące zarowno ucieczkę, jak i impet kawalerii, piechota w mgnieniu oka poszłaby w rozsypkę. Przyparci do sągow, żołnierze podjęli zacięty boj. Dla Geralta było to coś, czego nie znał, zupełnie nowy rodzaj walki. Nie było mowy o fechtunku i pracy nog, była tylko chaotyczna rąbanina i nieustanne parowanie ciosow, ktore leciały ze wszystkich stron. Wciąż jednak korzystał z niezbyt zasłużonego przywileju dowodcy — żołnierze kupili się do niego, osłaniali boki, chronili plecy wymiatali front przed nim, robiąc miejsce, w ktore mogł uderzyć i ukąsić na śmierć. Ale tłok robił się coraz większy. Wiedźmin i jego wojsko nie wiedzieć kiedy walczył już ramię w ramię z pokrwawioną i wycieńczoną garstką obrońcow barykady, w większości krasnoludzkimi najemnikami. Walczyli w pierścieniu okrążenia. A potem przyszedł ogień. Jednym z bokow barykady, usytuowanym między bindugą a mostem, była wielka, kolczasta jak jeż kupa sosnowych konarow i gałęzi, niepokonana przeszkoda dla koni i piechoty. Teraz ta kupa stanęła w ogniu — ktoś cisnął na nią pochodnię. Obrońcy cofnęli się, uderzeni zsaeaS i dymem. Stłoczeni, oślepieni, przeszkadzający sobie wzajem, zaczęli umierać pod ciosami szturmujących Nilfgaardczykow. Sytuację, uratował Cahir. Mając doświadczenie wojenne, nie pozwolił okrążyć na barykadzie skupionego wokoł siebie wojska. Dał się odciąć od grupy Geralta, ale teraz wracał. Zdobył nawet konia w czarnym kropierzu, teraz rąbiąc dookoła mieczem, uderzał na flankę. Za nim, wrzeszcząc opętańczo, wdzierali się w lukę halabardnicy i oszczepnicy w jakach z czerwonym rautem. Geralt złożył palce i uderzył w gorejący stos Znakiem Aard. Nie liczył na wielki efekt, od tygodni pozbawiony był wiedźmińskich eliksirow. Ale efekt był. Stos eksplodował i rozsypał się, tryskając iskrami. — Za mną! - ryknął, tnąc w skroń wdzierającego się na barykadę Nilfgaardczyka. - Za mną! Przez ogień! I poszli, rozrzucając oszczepami wciąż palącą się stertę, ciskając w nilfgaardzkie konie chwytanymi gołą ręką głowniami. Chrzest ognia, pomyślał Wiedźmin, jak szalony rąbiąc i parując ciosy. Miałem przejść przez ogień dla Ciri. A idę przez ogień w bitwie, ktora w ogole mnie nie obchodzi. Ktorej w ogole nie rozumiem. Ogień, ktory miał mnie oczyścić, zwyczajnie pali mi włosy i twarz. Krew, ktorą był zbryzgany, syczała i parowała. — Naprzod, wiara! Cahir! Do mnie! — Geralt! — Cahir zmiotł z siodła kolejnego Nilfgaardczyka. - Na most! Przebijaj się z ludźmi na most! Zewrzemy obronę… Nie dokończył, bo runął na niego w galopie jeździec w czarnym napierśniku, bez hełmu, z rozwianymi, zakrwawionymi włosami. Cahir sparował cios długiego miecza, ale zwalił się z przysiadającego na zadzie konia. Nilfgaardczyk schylił się, by przygwoździć go do ziemi. Lecz nie zrobił tego, wstrzyma! cios. Na jego naramienniku Błyszczał srebrny skorpion. — Cahir! — krzyknął zdumiony. - Cahir aep Ceallach! — Morteisen… — w głosie rozciągniętego na ziemi Cahira było nie mniej zdumienia. Biegnący obok Geralta krasnoludzki najemnik w osmalonej i nadpalonej jace z czerwonym rautem nie tracił czasu na dziwienie się czemukolwiek. Z rozmachem wbił rohatynę w brzuch Nilfgaardczyka, pchając drzewce zwalił go z kulbaki. Drugi doskoczył, przydeptał czarny napierśnik obalonego ciężkim butem, wraził grot oszczepu prosto w gardło. Nilfgaardczyk zacharczał, rzygnął krwią i zaorał piasek ostrogami. W tym samym momencie Wiedźmin dostał w krzyże czymś bardzo ciężkim i bardzo twardym. Kolana ugięły się pod nim. Upadł, słysząc wielki triumfalny ryk. Widział, jak jeźdźcy w czarnych płaszczach pierzchają w las. Słyszał, jak most huczy pod kopytami nadciągającej z lewego brzegu konnicy, niosącej sztandar z orłem otoczonym czerwonymi rautami. I tak skończyła się dla Geralta wielka bitwa o most na Jarudze, bitwa, ktorej poźniejsze kroniki nie poświęciły, rzecz jasna, najmniejszej nawet wzmianki. ***** — Nie turbujcie się, wielmożny panie — powiedział felczer, opukując i obmacując plecy wiedźmina. - Most zniesiony. Nie zagrozi nam pościg z tamtego brzegu. Wasi druhowie i owa niewiasta też w bezpieczności. To małżonka wasza? — Nie. — Ach, a jam myślał… Wżdy straszne to, panie, gdy wojna białogłowy brzemienne krzywdzi… — Milczcie, ani słowa o tym. Co to za chorągwie? — Nie wiecie, dla kogo walczyliście? Dziw, dziw… To armia Lyrii. Widzicie, lyrijski orzeł czarny i ryskie taiB(|E czerwone. No, gotowym. To jeno stłuczenie. Krzyż &odat boleć będzie, ale nic to. Ozdrowiejecie. — Dzięki. — To mnie wam dziękować. Gdybyście wy mostu nie udzierżyli, Nilfgaard w pień wyciąłby nas na tamtym brzegu, do rzeki przyparłszy. Nie zdołalibyśmy ujść pogoni… Krolową ocaliliście! No, bywajcie, panie. Idę, inni ranni pomocy wyglądają. — Dzięki. Siedział na pniu bindugi, zmęczony, obolały i zfshoyjffr maty. Sam. Cahir gdzieś zniknął. Między palami przełamanego w połowie mostu płynęła zielonozłota Jaruga, połyskując w blasku zmierzającego na zachod słońca. Uniosł głowę, słysząc kroki, stuk podkow i chrzęst pancerzy. — To on, miłościwa pani. Pozwolcie, pomogę wam zsiąść… — Zoftaw. Geralt podniosł głowę. Stała przed nim kobieta w zbroi kobieta o bardzo jasnych włosach, prawie tak jasnych, jak jego własne. Zrozumiał, że włosy nie były jasne, lecz siwe choć twarz kobiety nie nosiła znamion starości. Wieku dojrzałego, owszem. Ale nie starości. Kobieta przyciskała do ust batystową chusteczkę z koronkowymi rąbkami. Chusteczka była silnie zakrwawiona. — Wstańcie, panie — szepnął do Geralta jeden ze stojących obok rycerzy. - I złożcie hołd. To krolowa. Wiedźmin wstał. I ukłonił się, pokonując bol w krzyżach. — Tyf obronił moft? — Słucham? Kobieta odjęła chustkę od ust, splunęła krwią. Kilka czerwonych kropelek osiadło na ornamentowanym napierśniku. — Jej wysokość Meve, krolowa Lyrii i Rivii — powiedział stojący obok kobiety rycerz w fioletowym płaszczu zdobionym złotymi haftami — zapytuje, czy to wy bohatersko dowodziliście obroną mostu na Jarudze? — Jakoś tak wyszło. — Wyfło! — krolowa usiłowała się zaśmiać, ale nie bardzo jej się udało. Wykrzywiła się, zaklęła brzydko, acz niewyraźnie, splunęła znowu. Zanim zdążyła zasłonić usta, zobaczył paskudną ranę, zauważył brak kilku zębow. Złowiła jego spojrzenie. — Atak — powiedziała zza chusteczki, patrząc mu w oczy. - Jakif fkurwyfyn walnął mnie profto w gębę. — Krolowa Meve — oznajmił z emfazą ten w fioletowym płaszczu — biła się w pierwszej linii, jak mąż, jak rycerz, stając przeciw przeważającym siłom Nilfgaardu! Ta rana boli, ale nie szpeci! A wy uratowaliście i ją, i nasz korpus. Gdy jacyś zdrajcy opanowali i porwali prom, ten most był dla nas jedynym ratunkiem. A wyście go bohatersko obronili… — Pfeftań, Odo, Jak fię nazywaf, bohatefe? — Ja? — No pewnie, że wy — rycerz w fioletach spojrzał na niego groźnie. - Co z wami? Ranniście? Kontuzjowani? W głowę was rażono? — Nie. — Odpowiadajcie tedy, gdy krolowa pyta! Widzicie wszak, że jest raniona w usta, że trudno jej mowić! — Pfeftań, Odo. Fioletowy skłonił się, po czym spojrzał na Geralta. — Wasze imię? A niech tam, pomyślał. Dosyć mam już tego wszystkiego. Nie będę łgał. — Geralt. — Geralt skąd? — Znikąd. — Nie pafowany? — Meve ponownie ozdobiła piasek pod stopami czerwonym rozbryzgiem śliny zmieszanej z krwią. — Słucham? Nie, nie. Nie pasowany. Wasza krolewska wysokość. Meve wyciągnęła miecz. — Klęknij. Usłuchał, nadal nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Nadal myśląc o Milvie i o drodze, ktorą wybrał dla niej, lękając się trzęsawisk Ysgith. Krolowa odwrociła się do fioletowego. — Ty powief formułę. Ja nie mam fębow. — Za bezprzykładne męstwo w boju za słuszną sprawę — wyrecytował z emfazą Fioletowy — za dany dowod cnoty, honoru i wierności koronie, ja, Meve, z łaski bogow krolowa Lyrii i Rivii, mocą moją, prawem i przywilejem pasuję cię na rycerza. Służ wiernie. Znieś to uderzenie, ni jednego bolej. Geralt poczuł na ramieniu uderzenie klingi. Spojrzał w jasnozielone oczy krolowej. Meve splunęła gęstą czerwienią, przyłożyła chusteczkę do twarzy, mrugnęła do niego znad koronek. Fioletowy podszedł do monarchini, szeptał. Wiedźmin usłyszał słowa: «predykat», "ryskie rauty", «sztandar» i "cześć". — Słufilie — skinęła głową Meve. Mowiła coraz wyraźniej, pokonując bol, wpychała język w szczerbę po wybitych zębach. - Trzymałeś most wespoł z wojakami z Rivii, mężny Geralcie znikąd. Tak ci wyfło, ha, ha. No, a mnie wyfło nadać ci za to predykat: Geralt z Rivii. Ha, ha. — Skłońcie się, panie rycerzu — syknął Fioletowy. Pasowany rycerz Geralt z Riyii skłonił się głęboko, tak, by krolowa Meve, jego suzerenka, nie dostrzegła uśmiechu, gorzkiego uśmiechu, nad ktorym nie potrafił zapanować. KONIEC TOMU TRZECIEGO