Аннотация: Krol polskiej fantasy! Sapkowski zawładnie Waszą wyobraźnią i marzeniami. To nie jest cykl opowiadań, to cały świat! "Literacki fenomen lat dziewięćdziesiątych!" Nowe Książki Andrzej Sapkowski jest pisarzem formatu Tolkiena, choć odeń rożnym, bo zdecydowanie bliższym wspołczesności i obdarzony gorętszym słowiańskim temperamentem. Czytając Sapkowskiego jesteśmy zarazem gdzieś w świecie Tolkiena, na seansie u przeinaczonego Disneya, w średniowieczu, u Sienkiewiczowskiego Zagłoby, na seminarium ekonomicznym, w krainie ponurych pogańskich obrzędow, w przemalowanej na baśniową scenerii z czarnego kryminału. "Polityka" --------------------------------------------- Andrzej Sapkowski Miecz przeznaczenia GRANICA MOŻLIWOŚCI I — Nie wyjdzie stamtąd, mowię wam — powiedział pryszczaty, z przekonaniem kiwając głową. - Już godzina i ćwierć, jak tam wlazł. Już po nim. Mieszczanie, stłoczeni wśrod ruin, milczeli wpatrzeni w ziejący w rumowisku czarny otwor, w zagruzowane wejście do podziemi. Grubas w żołtym kubraku przestąpił z nogi na nogę, chrząknął, zdjął z głowy wymięty biret. — Poczekajmy jeszcze — powiedział, ocierając pot z rzadkich brwi. — Na co? — prychnął pryszczaty. - Tam, w lochach, siedzi bazyliszek, zapomnieliście, wojcie? Kto tam wchodzi, ten już przepadł. Mało to ludzi tam poginęło? Na co tedy czekać? — Umawialiśmy się przecie — mruknął niepewnie grubas. - Jakże tak? — Z żywym się umawialiście, wojcie — rzekł towarzysz pryszczatego, olbrzym w skorzanym, rzeźnickim fartuchu. - A nynie on martwy, pewne to jak słońce na niebie. Z gory było wiadomo, że na zgubę idzie, jak i inni. Przecie on nawet bez zwierciadła polazł, z mieczem tylko. A bez zwierciadła bazyliszka nie zabić, każdy to wie. — Zaoszczędziliście grosza, wojcie — dodał pryszczaty. - Bo i płacić za bazyliszka nie ma komu. Idźcie tedy spokojnie do dom. A konia i dobytek czarownika my weźmiemy, żal dać przepadać dobru. — Ano — powiedział rzeźnik. - Sielna klacz, a i juki nieźle wypchane. Zajrzyjmy, co w środku. — Jakże tak? Coście? — Milczcie, wojcie, i nie mieszajcie się, bo guza złapiecie — ostrzegł pryszczaty. — Sielna klacz — powtorzył rzeźnik. — Zostaw tego konia w spokoju, kochasiu. Rzeźnik odwrocił się wolno w stronę obcego przybysza, ktory wyszedł zza załomu muru, zza plecow ludzi, zgromadzonych dookoła wejścia do lochu. Obcy miał kędzierzawe, gęste, kasztanowate włosy, brunatną tunikę na watowanym kaftanie, wysokie, jeździeckie buty. I żadnej broni. — Odejdź od konia — powtorzył, uśmiechając się zjadliwie. - Jakże to? Cudzy koń, cudze juki, cudza własność, a ty podnosisz na nie swoje kaprawe oczka, wyciągasz ku nim parszywą łapę? Godzi się tak? Pryszczaty, powoli wsuwając rękę za pazuchę kurty, spojrzał na rzeźnika. Rzeźnik kiwnął głową, skinął w stronę grupy, z ktorej wyszło jeszcze dwu, krępych, krotko ostrzyżonych. Obaj mieli pałki, takie, jakimi w rzeźni głuszy się zwierzęta. — Ktoście to niby — spytał pryszczaty, nie wyjmując ręki zza pazuchy — żeby nam prawię, co się godzi, a co nie? — Nic ci do tego, kochasiu. — Broni nie nosicie. — Prawda — obcy uśmiechnął się jeszcze zjadliwiej. - Nie noszę. — To niedobrze — pryszczaty wyjął rękę zza pazuchy, razem z długim nożem. - To bardzo niedobrze, że nie nosicie. Rzeźnik też wyciągnął noż, długi jak kordelas. Tamci dwaj postąpili do przodu, unosząc pałki. — Nie muszę nosić — rzekł obcy, nie ruszając się z miejsca. - Moja broń chodzi za mną. Zza ruin wyszły, stąpając miękkim, pewnym krokiem, dwie młode dziewczyny. Tłumek natychmiast rozstąpił się, cofnął, przerzedził. Obie dziewczyny uśmiechały się, błyskając zębami, mrużąc oczy, od kącikow, ktorych biegły ku uszom szerokie, sine pasy tatuażu. Mięśnie grały na mocnych udach widocznych spod rysich skor otaczających biodra, na nagich, krągłych ramionach powyżej rękawic z kolczej siatki. Sponad barkow, tez osłoniętych kolczugą, sterczały rękojeści szabel. Pryszczaty wolno, wolniutko zgiął kolana, upuścił noż na ziemię. Z dziury w rumowisku rozległ się grzechot kamieni, chrobot, po czym z ciemności wynurzyły się dłonie wczepione w poszczerbiony skraj muru. Za dłońmi pojawiły się kolejno — głowa o białych, przyproszonych ceglanym miałem włosach, blada twarz, rękojeść miecza, wystająca znad ramienia. Tłum zaszemrał. Białowłosy, garbiąc się, wytaszczył z dziury dziwaczny kształt, cudaczne cielsko, utytłane w pyle przesiąkniętym krwią. Dzierżąc stwora za długi, jaszczurczy ogon, rzucił go bez słowa pod nogi grubego wojta. Wojt odskoczył, potknął się o zwalony fragment muru, patrząc na zakrzywiony, ptasi dziob, błoniaste skrzydła i sierpowate szpony na pokrytych łuskami łapach. Na wydęte podgardle, kiedyś karminowe, obecnie brudnorude. Na szkliste, wpadnięte oczy. — Oto bazyliszek — rzekł białowłosy, otrzepując spodnie z kurzu. - Zgodnie z umową. Moje dwieście lintarow, jeśli łaska. Uczciwych lintarow, mało oberżniętych. Sprawdzę, uprzedzam. Wojt drżącymi dłońmi wysupłał sakiewkę. Białowłosy rozejrzał się, na moment zatrzymał wzrok na pryszczatym, na leżącym koło jego stopy nożu. Popatrzył na mężczyznę w brunatnej tunice, na dziewczyny w rysich skorach. — Jak zwykle — powiedział, wyjmując trzos z rozdygotanych rąk wojta. - Nadstawiam dla was karku za mamy pieniądz, a wy tymczasem dobieracie się do moich rzeczy. Nigdy się, zaraza z wami, nie zmienicie. — Nie ruszone — zamamrotał rzeźnik, cofając się. Tamci z pałkami już dawno wtopili się w tłum. - Nie ruszone wasze rzeczy, panie. — Wielcem rad — białowłosy uśmiechnął się. Na widok tego uśmiechu, kwitnącego na bladej twarzy jak pękająca rana, tłumek zaczął się szybko rozpraszać. - I dlatego, bratku, ty też nie będziesz ruszony. Odejdź w pokoju. Ale odejdź prędko. Pryszczaty, tyłem, też chciał się wycofać. Pryszcze na jego pobielałej nagle twarzy uwydatniły się brzydko. — Ej, poczekaj — rzekł do niego człowiek w brunatnej tunice. - Zapomniałeś o czymś. — O czym… panie? — Wyjąłeś na mnie noż. Wyższa z dziewcząt zakolebała się nagle na szeroko rozstawionych nogach, zakręciła w biodrach. Szabla, wydobyta nie wiadomo kiedy, świsnęła ostro w powietrzu. Głowa pryszczatego wyleciała w gorę, łukiem, wpadła do ziejącego lochu. Ciało runęło sztywno i ciężko, jak zrąbany pień, pomiędzy pokruszone cegły. Tłum wrzasnął jednym głosem. Druga z dziewczyn, z dłonią na rękojeści, zwinnie obrociła się, zabezpieczając tył. Niepotrzebnie. Tłum, potykając się i przewracając na rozwalinach, co sił w nogach zmykał ku miastu. Na czele, w imponujących podskokach sadził wojt, zaledwie o kilka sążni wyprzedzając ogromnego rzeźnika. — Piękne uderzenie — skomentował zimno białowłosy, dłonią w czarnej rękawicy osłaniając oczy od słońca. - Piękne uderzenie zerrikańskiej szabli. Czoła chylę przed wprawą i urodą wolnych wojowniczek. Jestem Geralt z Rivii. — A ja — nieznajomy w brunatnej tunice wskazał na wyblakły herb na przedzie ubioru przedstawiający trzy czarne ptaki siedzące w rownym rzędzie pośrodku jednolicie złotego pola. - Jestem Borch, zwany Trzy Kawki. A to moje dziewczęta, Tea i Vea. Tak je nazywam, bo na ich prawdziwych imionach można sobie język odgryźć. Obie, jak słusznie się domyśliłeś, są Zerrikankami. — Dzięki nim, zdaje mi się, mam jeszcze konia i dobytek. Dziękuję wam, wojowniczki. Dziękuję i wam, panie Borch. — Trzy Kawki. I daruj sobie tego pana. Czy coś cię zatrzymuje w tej mieścinie, Geralcie z Rivii? — Wręcz przeciwnie. — Doskonale. Mam propozycję — niedaleko stąd, na rozstajach, przy drodze do portu rzecznego, jest oberża. Nazywa się "Pod Zadumanym Smokiem". Tamtejsza kuchnia nie ma sobie rownych w całej okolicy. Wybieram się tam właśnie z myślą o posiłku i noclegu. Byłoby mi miło, gdybyś zechciał dotrzymać mi towarzystwa. — Borch — białowłosy odwrocił się od konia, spojrzał w jasne oczy nieznajomego — nie chciałbym, żeby jakieś niejasności wkradły się pomiędzy nas. Jestem wiedźminem. — Domyśliłem się. A powiedziałeś to takim tonem, jakbyś mowił: "Jestem trędowaty". — Są tacy — rzekł Geralt wolno — ktorzy przedkładają kompanię trędowatych nad towarzystwo wiedźmina. — Są i tacy — zaśmiał się Trzy Kawki — ktorzy przedkładają owce nad dziewczęta. Coż, tylko im wspołczuć, jednym i drugim. Ponawiam propozycję. Geralt zdjął rękawicę, uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń. — Przyjmuję, ciesząc się z zawartej znajomości. — W drogę zatem, bom zgłodniał. II Oberżysta przetarł ścierką chropowate deski stołu, ukłonił się i uśmiechnął. Nie miał dwoch przednich zębow. — Taak… — Trzy Kawki popatrzył przez chwilę na okopcony sufit i baraszkujące pod nim pająki. - Najpierw… Najpierw piwo. Żeby dwa razy nie chodzić, cały antałek. A do piwa… Co możesz zaproponować do piwa, kochasiu? — Ser? — zaryzykował oberżysta. — Nie — skrzywił się Borch. - Ser będzie na deser. Do piwa chcemy czegoś kwaśnego i ostrego. — Służę — oberżysta uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dwa przednie zęby nie były jedynymi, ktorych nie miał. - Węgorzyki z czosnkiem w oliwie i w occie albo marynowane strączki zielonej papryki… — W porządku. I to, i to. A potem zupa, taka, jaką kiedyś tu jadłem, pływały w niej rożne muszle, rybki i inne smakowite śmieci. — Zupa flisacka? — Właśnie. A potem pieczeń z jagnięcia z cebulą. A potem kopę rakow. Kopru wrzuć do garnka, ile wlezie. A potem owczy ser i sałata. A potem się zobaczy. — Służę. Dla wszystkich, cztery razy, znaczy? Wyższa Zerrikanka przecząco pokręciła głową, poklepała się znacząco w okolice talii, opiętej obcisłą, lnianą koszulą. — Zapomniałem. - Trzy Kawki mrugnął do Geralta. - Dziewczęta dbają o linię. Panie gospodarzu, baranina tylko dla nas dwoch. Piwo dawaj zaraz, razem z tymi węgorzykami. Z resztą chwilę zaczekaj, żeby nie stygło. Nie przyszliśmy tu żreć, ale obyczajnie spędzać czas na rozmowach. — Pojmuję — oberżysta skłonił się jeszcze raz. — Roztropność ważna rzecz w twoim fachu. Daj no rękę, kochasiu. Brzęknęły złote monety. Karczmarz rozdziawił gębę do granic możliwości. — To nie jest zadatek — zakomunikował Trzy Kawki. -To jest ekstra. A teraz pędź do kuchni, dobry człowieku. W alkierzu było ciepło. Geralt rozpiął pas, ściągnął kaftan i zawinął rękawy koszuli. — Widzę — powiedział — że nie prześladuje cię brak gotowki. Żyjesz z przywilejow stanu rycerskiego? — Częściowo — uśmiechnął się Trzy Kawki, nie wchodząc w szczegoły. Szybko uporali się z węgorzykami i ćwiartką antałka. Obie Zerrikanki też nie żałowały sobie piwa, obie wnet poweselały wyraźnie. Szeptały coś do siebie. Vea, ta wyższa, wybuchnęła nagle gardłowym śmiechem. — Dziewczęta mowią wspolnym? — spytał cicho Geralt, zezując na nie kątem oka. — Słabo. I nie są gadatliwe. Co się chwali. Jak znajdujesz tę zupę, Geralt? — Mhm. — Napijmy się. — Mhm. — Geralt — Trzy Kawki odłożył łyżkę i czknął dystyngowanie — wroćmy na chwilę do naszej rozmowy z drogi. Zrozumiałem, że ty, wiedźmin, wędrujesz z końca świata na drugi jego koniec, a po drodze, jak się trafi jakiś potwor, zabijasz go. I z tego masz grosz. Na tym polega wiedźmiński fach? — Mniej więcej. — A zdarza się, że specjalnie cię gdzieś wzywają? Na, powiedzmy, specjalne zamowienie. Wtedy co, jedziesz i wykonujesz? — To zależy, kto wzywa i po co. — I za ile? — Też — wiedźmin wzruszył ramionami. - Wszystko drożeje, a żyć trzeba, jak mawiała jedna moja znajoma czarodziejka. — Dość wybiorcze podejście, bardzo praktyczne, powiedziałbym. A przecież u podstaw leży jakaś idea, Geralt. Konflikt sił Porządku z siłami Chaosu, jak mawiał pewien moj znajomy czarodziej. Wyobrażałem sobie, że wypełniasz misję, bronisz ludzi przed Złem, zawsze i wszędzie. Bez rożnicowania. Stoisz po wyraźnie określonej stronie palisady. — Siły Porządku, siły Chaosu. Strasznie szumne słowa, Borch. Koniecznie chcesz mnie ustawić po ktorejś stronie palisady w konflikcie, ktory, jak się powszechnie uważa, jest wieczny, zaczął się grubo przed nami i będzie trwał, gdy nas już dawno nie będzie. Po czyjej stronie stoi kowal, ktory podkuwa konie? Nasz oberżysta, ktory właśnie pędzi tu z saganem baraniny? Co, według ciebie, określa granicę między Chaosem a Porządkiem? — Rzecz bardzo prosta — Trzy Kawki spojrzał mu prosto w oczy. - To, co reprezentuje Chaos, jest zagrożeniem, jest stroną agresywną. Porządek zaś, to strona zagrożona, potrzebująca obrony. Potrzebująca obrońcy. A, napijmy się. I bierzmy się za jagniątko. — Słusznie. Dbające o linię Zerrikanki miały przerwę w jedzeniu, ktorą wypełniły piciem w przyspieszonym tempie. Vea, schylona nad ramieniem towarzyszki, coś znowu szeptała, muskając warkoczem blat stołu. Tea, ta niższa, zaśmiała się głośno, wesoło mrużąc wytatuowane powieki. — Tak — rzekł Borch ogryzając kość. - Kontynuujmy rozmowę, jeśli pozwolisz. Zrozumiałem, że nie przepadasz za ustawianiem cię po stronie żadnej z Sił. Wykonujesz swoj zawod. — Wykonuję. — Ale przed konfliktem Chaosu i Porządku nie uciekniesz. Choć użyłeś tego porownania, nie jesteś kowalem. Widziałem, jak pracujesz. Wchodzisz do piwnicy w ruinach i wynosisz stamtąd usieczonego bazyliszka. Jest, kochasiu, rożnica pomiędzy podkuwaniem koni a zabijaniem bazyliszkow. Powiedziałeś, że jeśli zapłata jest godziwa, popędzisz na koniec świata i ukatrupisz stwora, ktorego ci wskażą. Dajmy na to, srogi smok pustoszy… — Zły przykład — przerwał Geralt. - Widzisz, od razu kiełbasi ci się z tym Chaosem i z tym Porządkiem. Bo smokow, ktore bez wątpienia reprezentują Chaos, nie zabijam. — Jakże to? — Trzy Kawki oblizał palce. - A to dopiero! Przecież wśrod wszystkich potworow smok jest chyba najwredniejszy, najokrutniejszy i najbardziej zajadły. Najbardziej wstrętny gad. Napada na ludzi, ogniem zieje i porywa te, no, dziewice. Mało to opowieści się słyszało? Nie może to być, żebyś ty, wiedźmin, nie miał paru smokow na rozkładzie. — Nie poluję na smoki — rzekł Geralt sucho. - Na widłogony, owszem. Na oszluzgi. Na latawce. Ale nie na smoki właściwe, zielone, czarne i czerwone. Przyjmij to do wiadomości, po prostu. — Zaskoczyłeś mnie — powiedział Trzy Kawki. - No, dobra, przyjąłem do wiadomości. Dość zresztą na razie o smokach, widzę na horyzoncie coś czerwonego, niechybnie są to nasze raki. Napijmy się! Z chrzęstem łamali zębami czerwone skorupki, wysysali białe mięso. Słona woda, szczypiąc dotkliwie, ściekała im aż na przeguby rąk. Borch nalewał piwo, skrobiąc już czerpakiem po dnie antałka. Zerrikanki poweselały jeszcze bardziej, obie rozglądały się po karczmie, uśmiechając się złowieszczo, wiedźmin był pewien, ze szukają okazji do awantury. Trzy Kawki też musiał to zauważyć, bo nagle pogroził im trzymanym za ogon rakiem. Dziewczyny zachichotały, a Tea, złożywszy usta jak do pocałunku, puściła oczko — przy jej wytatuowanej twarzy sprawiło to makabryczne wrażenie. — Dzikie są jak żbiki — mruknął Trzy Kawki do Geralta. - Trzeba na nie uważać. U nich, kochasiu, szast-prast i nie wiadomo kiedy dookoła na podłodze pełno flakow. Ale warte są każdych pieniędzy. Żebyś ty wiedział, co one potrafią… — Wiem — Geralt kiwnął głową. - Trudno o lepszą eskortę. Zerrikanki to urodzone wojowniczki, od dziecka szkolone do walki. — Nie o to mi idzie. - Borch wypluł na stoł raczą łapę. - Miałem na myśli to, jakie są w łożku. Geralt niespokojnie rzucił okiem na dziewczyny. Obie się uśmiechały. Vea błyskawicznym, prawie niezauważalnym ruchem sięgnęła do połmiska. Patrząc na wiedźmina zmrużonymi oczami, z trzaskiem rozgryzła skorupkę. Jej usta lśniły od słonej wody. Trzy Kawki beknął donośnie. — A zatem, Geralt — rzekł — nie polujesz na smoki, zielone i na inne kolorowe. Przyjąłem do wiadomości. A dlaczego, jeśli wolno spytać, tylko na te trzy kolory? — Cztery, jeśli chodzi o ścisłość. — Mowiłeś o trzech. — Ciekawią cię smoki, Borch. Jakiś specjalny powod? — Nie. Wyłącznie ciekawość. — Aha. A z tymi kolorami, to tak się przyjęło określać smoki właściwe. Chociaż nie jest to określenie precyzyjne. Smoki zielone, te najpopularniejsze, są raczej szarawe, jak zwykłe oszluzgi. Czerwone faktycznie są czerwonawe lub ceglaste. Wielkie smoki o kolorze ciemnobrunatnym przyjęło się nazywać czarnymi. Najrzadsze są smoki białe. nigdy takiego nie widziałem. Trzymają się na dalekiej Połnocy. Jakoby. — Ciekawe. A wiesz, o jakich smokach ja jeszcze słyszałem? — Wiem — Geralt łyknął piwa. - O tych samych, o ktorych i ja słyszałem. O złotych. Nie ma takich. — Na jakiej podstawie tak twierdzisz? Bo nigdy nie widziałeś? Białego podobno też nigdy nie widziałeś. — Nie w tym rzecz. Za morzami, w Ofirze i Zangwebarze, są białe konie w czarne paski. Też ich nigdy nie widziałem, ale wiem, że istnieją. A złoty smok to stworzenie mityczne. Legendarne. Jak feniks, dajmy na to. Feniksow i złotych smokow nie ma. Vea, wsparta na łokciach, patrzyła na niego ciekawie. — Pewnie wiesz, co mowisz, jesteś wiedźminem — Borch naczerpał piwa z antałka. - A jednak myślę, ze każdy mit, każda legenda musi mieć jakieś korzenie. U tych korzeni coś leży. — Leży — potwierdził Geralt. - Najczęściej marzenie, pragnienie, tęsknota. Wiara, że nie ma granic możliwości. A czasami przypadek. — Właśnie, przypadek. Może kiedyś był złoty smok, jednorazowa, niepowtarzalna mutacja? — Jeśli tak było, to spotkał go los wszystkich mutantow. - Wiedźmin odwrocił głowę. - Zbyt się rożnił, żeby przetrwać. — Ha — rzekł Trzy Kawki — zaprzeczasz teraz prawom natury, Geralt. Moj znajomy czarodziej zwykł był mawiać, że w naturze każda istota ma swoją kontynuację i przetrwa, takim czy innym sposobem. Koniec jednego to początek drugiego, nie ma granic możliwości, przynajmniej natura nie zna takich. — Wielkim optymistą był twoj znajomy czarodziej. Jednego tylko nie wziął pod uwagę: błędu popełnionego przez naturę. Lub przez tych, ktorzy z nią igrali. Złoty smok i inne podobne mu mutanty, o ile istniały, przetrwać nie mogły. Na przeszkodzie stanęła bowiem bardzo naturalna granica możliwości. — Jakaż to granica? — Mutanty — mięśnie na szczękach Geralta drgnęły silnie — mutanty są sterylne, Borch. Tylko w legendach może przetrwać to, co w naturze przetrwać nie może. Tylko legenda i mit nie znają granic możliwości. Trzy Kawki milczał. Geralt spojrzał na dziewczęta, na ich nagle spoważniałe twarze. Vea niespodziewanie pochyliła się w jego stronę, objęła za szyję twardym, umięśnionym ramieniem. Poczuł na policzku jej usta, mokre od piwa. — Lubią cię — powiedział wolno Trzy Kawki. - Niech mnie poskręca, one cię lubią. — Co w tym dziwnego? — Wiedź-min uśmiechnął się smutno. — Nic. Ale to trzeba oblać. Gospodarzu! Drugi antałek! — Nie szalej. Najwyżej dzban. — Dwa dzbany! — ryknął Trzy Kawki. - Te a, muszę na chwilę wyjść. Zerrikanka wstała, podniosła szablę z ławy, powiodła po sali tęsknym spojrzeniem. Chociaż poprzednio kilka par oczu, jak zauważył wiedźmin, rozbłyskiwało nieładnie na widok pękatej sakiewki, nikt jakoś nie kwapił się wyjść za Borchem, zataczającym się lekko w stronę wyjścia na podworze. Tea wzruszyła ramionami, udając się za pracodawcą. — Jak masz naprawdę na imię? - spytał Geralt tę, ktora pozostała przy stole, Vea błysnęła białymi zębami. Koszulę miała mocno rozsznurowaną, prawie do granic możliwości. Wiedźmin nie wątpił, że to kolejna zaczepka wobec sali. — Alveaenerle. - Ładnie — Wiedźmin był pewien, że Zerrikanka zrobi buzię w ciup i mrugnie do niego. Nie pomylił się. — Vea? — Hm? — Dlaczego jeździcie z Borchem? Wy, wolne wojowniczki? Możesz odpowiedzieć? — Hm. — Hm, co? — On jest… — Zerrikanka, marszcząc czoło, szukała słow. - On jest… Naj… piękniejszy. Wiedźmin pokiwał głową. Kryteria, na podstawie ktorych kobiety oceniały atrakcyjność mężczyzn, nie po raz pierwszy stanowiły dla niego zagadkę. Trzy Kawki wwalił się do alkierza, dopinając spodnie, głośno wydawał polecenia oberżyście. Trzymająca się dwa kroki za nim Tea, udając znudzoną, rozglądała się po karczmie, a kupcy i flisacy starannie unikali jej wzroku. Vea wysysała kolejnego raka, co i rusz rzucając wiedźminowi wymowne spojrzenia. — Zamowiłem jeszcze po węgorzu, pieczonym tym razem — Trzy Kawki siadł ciężko, brzękając nie dopiętym pasem. - Namęczyłem się przy tych rakach i zgłodniałem jakby. I załatwiłem ci tu nocleg, Geralt. Nie ma sensu, żebyś włoczył się po nocy. Jeszcze się zabawimy. Wasze zdrowie, dziewczyny! — Vessekheal — powiedziała Vea, salutując mu kubkiem. Tea mrugnęła i przeciągnęła się, przy czym atrakcyjny biust, wbrew oczekiwaniom Geralta, nie rozsadził przodu jej koszuli. — Zabawimy się — Trzy Kawki przechylił się przez stoł i klepnął Teę w tyłek. - Zabawimy się, wiedźminie. Hej, gospodarzu! Sam tu! Oberżysta podbiegł żywo, wycierając ręce w fartuch. — Balia znajdzie się u ciebie? Taka do prania, solidna i duża? — Jak duża, panie? — Na cztery osoby. — Na… cztery… — Karczmarz otworzył usta. — Na cztery — potwierdził Trzy Kawki, dobywając z kieszeni wypchany trzos. — Znajdzie się — oberżysta oblizał wargi. - Świetnie — zaśmiał się Borch. - Każ ją zanieść na gorę, do mojej izby i napełnić gorącą wodą. Duchem, kochasiu. I piwa też każ tam zanieść, ze trzy dzbanki. Zerrikanki zachichotały i rownocześnie mrugnęły. — Ktorą wolisz? — spytał Trzy Kawki. - Hę? Geralt? Wiedźmin podrapał się w potylicę. — Wiem, że trudno wybrać — powiedział Trzy Kawki ze zrozumieniem. - Sam czasami mam kłopoty. Dobra, zastanowimy się w balii. Hej, dziewczęta! Pomożcie mi wejść na schody! III Na moście była zapora. Drogę zagradzała długa, solidna belka, osadzona na drewnianych kozłach. Przed nią i za nią stali halabardnicy w skorzanych, nabijanych guzami kurtach i kolczych kapturach. Nad zaporą ospale powiewała purpurowa chorągiew ze znakiem srebrnego gryfa. — Co za czort? — zdziwił się Trzy Kawki, stępa podjeżdżając bliżej. - Nie ma przejazdu? — Glejt jest? — spytał najbliższy halabardnik, nie wyjmując z ust patyka, ktory żuł, nie wiadomo, z głodu czy dla zabicia czasu. — Jaki glejt? Co to, mor? A może wojna? Z czyjego rozkazu drogę blokujecie? — Krola Niedamira, pana na Caingorn — strażnik przesunął patyk w przeciwległy kącik ust i wskazał na chorągiew. - Bez glejtu w gory nie lza. — Idiotyzm jakiś — rzekł Geralt zmęczonym głosem. -To przecież nie Caingorn, ale Hołopolska Dziedzina. To Hołopole, nie Caingorn ściąga myto z mostow na Braa. Co ma do tego Niedamir? — Nie mnie pytajcie — strażnik wypluł patyk. - Nie moja rzecz. - Mnie aby glejty sprawdzać. Chcecie, gadajcie z naszym dziesiętnikiem. — A gdzie on? — Tam, za mytnika sadybą, na słonku się grzeje — rzekł halabardnik, patrząc nie na Geralta, ale na gołe uda Zerrikanek, leniwie przeciągających się na kułbakach. Za domkiem mytnika, na kupie wyschniętych bierwion, siedział strażnik, tylcem halabardy rysując na piasku niewiastę, a raczej jej fragment, widziany z nietuzinkowej perspektywy. Obok niego, trącając delikatnie struny lutni, połleżał szczupły mężczyzna w nasuniętym na oczy fantazyjnym kapelusiku w kolorze śliwki ozdobionym srebrną klamrą i długim, nerwowym czaplim piorem. Geralt znał ten kapelusik i to pioro, słynne od Buiny po Jarugę, znane po dworach, kasztelach, zajazdach, oberżach i zamtuzach. Zwłaszcza zamtuzach. — Jaskier! — Wiedźmin Geralt! — spod odsuniętego kapelusika spojrzały wesołe, modre oczy. - A to dopiero! I ty tutaj? Glejtu przypadkiem nie masz? — Co wy wszyscy z tym glejtem? — wiedźmin zeskoczył z siodła. - Co się tu dzieje, Jaskier? Chcieliśmy się przedostać na drugi brzeg Braa, ja i ten rycerz, Borch Trzy Kawki, i nasza eskorta. I nie możemy, jak się okazuje. — Ja też nie mogę — Jaskier wstał, zdjął kapelusik, ukłonił się Zerrikankom z przesadną dwornością. - Mnie też nie chcą przepuścić na drugi brzeg. Mnie, Jaskra, najsłynniejszego minstrela i poetę w promieniu tysiąca mil, nie przepuszcza ten tu dziesiętnik, chociaż też artysta, jak widzicie. — Nikogo bez glejtu nie przepuszczę — rzekł dziesiętnik ponuro, po czym uzupełnił swoj rysunek o finalny detal, dziobiąc końcem drzewca w piasek. — No i obejdzie się — powiedział wiedźmin. - Pojedziemy lewym brzegiem. Do Hengfors tędy droga dłuższa, ale jak mus, to mus. — Do Hengfors? — zdziwił się bard. - To ty, Geralt, nie za Niedamirem jedziesz? Nie za smokiem? — Za jakim smokiem? — zainteresował się Trzy Kawki. — Nie wiecie? Naprawdę nie wiecie? No, to muszę wam o wszystkim opowiedzieć, panowie. Ja i tak tu czekam, może będzie jechał ktoś z glejtem, kto mnie zna i pozwoli się przyłączyć. Siadajcie. — Zaraz — rzekł Trzy Kawki. - Słońce prawie na trzy ćwierci do zenitu, a mnie suszy jak cholera. Nie będziemy gadać o suchym pysku. Tea, Vea, zawroćcie rysią do miasteczka i kupcie antałek. — Podobacie mi się, panie… — Borch, zwany Trzy Kawki. — Jaskier, zwany Niezrownanym. Przez niektore dziewczęta. — Opowiadaj, Jaskier — zniecierpliwił się wiedźmin. - Nie będziemy tu sterczeć do wieczora. Bard objął palcami gryf lutni, ostro uderzył po strunach. — Jak wolicie, mową wiązaną czy normalnie? — Normalnie. — Proszę bardzo — Jaskier nie odłożył lutni. - Posłuchajcie zatem, szlachetni panowie, co wydarzyło się tydzień temu nie opodal miasta wolnego, zwanego Hołopolem. Otoż, świtem bladym, ledwie co słonko wschodzące zarożowiło wiszące nad łąkami całuny mgieł… — Miało być normalnie — przypomniał Geralt. ~- — A nie jest? No, dobrze, dobrze. Rozumiem. Krotko, bez metafor. Na pastwiska pod Hołopolem przyleciał smok. — Eeee — rzekł wiedźmin. - Coś mi się to nie widzi prawdopodobnym. Od lat nikt nie widział smoka w tych okolicach. Nie był to aby zwykły oszluzg? Zdarzają się oszluzgi prawie tak duże… — Nie obrażaj mnie, wiedźminie. Wiem, co mowię. Widziałem go. Trzeba trafu, że akuratnie byłem w Hołopolu na jarmarku i widziałem wszystko na własne oczy. Ballada jest już gotowa, ale nie chcieliście… — Opowiadaj. Duży był? — Ze trzy końskie długości. W kłębie nie wyższy niż koń, ale dużo grubszy. Szary jak piach. — Znaczy się, zielony. — Tak. Przyleciał niespodziewanie, wpadł prosto w stado owiec, rozgonił pasterzy, utłukł z tuzin zwierząt, cztery zeżarł i odleciał. — Odleciał… - Geralt pokiwał głową. - I koniec? — Nie. Bo następnego ranka przyleciał znowu, tym razem bliżej miasteczka. Spikował na gromadę bab piorących bieliznę na brzegu Braa. Ale wiały, człowieku! W życiu się tak nie uśmiałem. Smok zaś zatoczył ze dwa koła nad Hołopolem i poleciał na pastwiska, tam znowu wziął się za owce. Wtedy dopiero zaczął się rozgardiasz i zamęt, bo poprzednio mało kto wierzył pastuchom. Burmistrz zmobilizował milicję miejską i cechy, ale zanim się sformowali, plebs wziął sprawę w swoje ręce i załatwił ją. — Jak? — Ciekawym, ludowym sposobem. Lokalny mistrz szewski, niejaki Kozojed, wymyślił sposob na gadzinę. Zabili owcę, napchali ją gęsto ciemierem, wilczymi jagodami, blekotem, siarką i szewską smołą. Dla pewności, miejscowy aptekarz wlał do środka dwie kwarty swojej mikstury na czyraki, a kapłan ze świątyni Kreve odprawił modły nad ścierwem. Potem ustawili spreparowaną owieczkę pośrodku stada, podparłszy kołkiem. Nikt po prawdzie nie wierzył, że smoczysko da się skusić tym śmierdzącym na milę gownem, ale rzeczywistość przeszła nasze oczekiwania. Lekceważąc żywe i beczące owieczki, gad połknął przynętę razem z kołkiem. — I co? Gadaiże, Jaskier. — A co ja robię innego? Przecie gadam. Słuchajcie, co było dalej. Nie minął czas, jaki wprawnemu mężczyźnie zajmuje rozsznurowanie damskiego gorsetu, gdy smok nagle zaczął ryczeć i puszczać dym, przodem i tyłem. Fikał kozły, probował wzlatywać, potem oklapł i znieruchomiał. Dwojka ochotnikow wyruszyła, aby sprawdzić, czy struty gad dycha jeszcze. Byli nimi miejscowy grabarz i miejscowy połgłowek, spłodzony przez upośledzoną corkę drwala i pododdział najemnych pikinierow, ktory przeciągnął przez Hołopole jeszcze za czasow rokoszu wojewody Nurzyboba. — Ależ ty łżesz, Jaskier. — Nie łżę, tylko ubarwiam, a to jest rożnica. — Niewielka. Opowiadaj, szkoda czasu. — A więc, jak mowiłem, grabarz i mężny idiota wyruszyli w charakterze szperaczy. Usypaliśmy im potem mały, ale cieszący oko kurhanik. — Aha — powiedział Borch. - Znaczy się, smok jeszcze żył. — A jak — rzekł wesoło Jaskier. - Żył. Ale był tak słaby, że nie zeżarł ani grabarza, ani matołka, tyle że zlizał krew. A potem, ku ogolnemu zmartwieniu, odleciał, wystartowawszy w niemałym trudzie. Co połtorasta łokci spadał z łoskotem, zrywał się znowu. Chwilami szedł, powłocząc tylnymi nogami. Co śmielsi poszli za nim, utrzymując kontakt wzrokowy. I wiecie, co? — Mow, Jaskier. — Smok zapadł w wąwozy w Pustulskich Gorach, w okolicach źrodeł Braa i skrył się w tamtejszych jaskiniach. — Teraz wszystko jest jasne — powiedział Geralt. - Smok prawdopodobnie był w tych jaskiniach od stuleci, pogrążony w letargu. Słyszałem o takich wypadkach. I tam też musi być jego skarbiec. Teraz wiem, czemu blokują most. Ktoś chce na tym skarbcu położyć łapę. A ten ktoś to Niedamir z Caingom. — Dokładnie — potwierdził trubadur. - Całe Hołopole aż gotuje się zresztą z tego powodu, bo uważa się tam, że smok i skarbiec należą do nich. Ale wahają się zadrzeć z Niedamirem. Niedamir to szczeniak, ktory jeszcze się nie zaczął golić, ale już zdążył udowodnić, że nie opłaca się z nim zadzierać. A na tym smoku zależy mu, jak diabli, dlatego tak prędko zareagował. — Zależy mu na skarbcu, chciałeś powiedzieć. — Właśnie że bardziej na smoku niż na skarbcu. Bo widzicie, Niedamir ostrzy sobie zęby na sąsiednie księstwo Malleore. Tam, po nagłym a dziwnym zgonie księcia została księżniczka, w wieku, że się tak wyrażę, łożnicowvm. Wielmoże z Malleore niechętnie patrzą na Niedamira i innych konkurentow, bo wiedzą, że nowy władca ostro ściągnie im wędzidło, nie to, co smarkata księżniczka. Odgrzebali więc gdzieś starą i zakurzoną przepowiednię mowiącą, że mitra i ręka dziewuszki należą się temu, kto pokona smoka. Ponieważ smoka nikt nie widział tutaj od wiekow, myśleli, że mają spokoj. Niedamir oczywiście obśmiał się z legendy, wziąłby Malleore zbrojną ręką i tyle, ale gdy gruchnęła wieść o hołopolskim smoku, zorientował się, że może pobić malleorską szlachtę ich własną bronią. Gdyby zjawił się tam, niosąc smoczy łeb, lud powitałby go jak monarchę zesłanego przez bogow, a wielmoże nie śmieliby nawet pisnąć. Dziwicie się więc, że pognał za smokiem jak kot z pęcherzem? Zwłaszcza za takim, co ledwo nogami powłoczy? To dla niego czysta gratka, uśmiech losu, psiakrew. — A drogi zagrodził przed konkurencją. — No chyba. I przed Hołopolanami. Z tym, że po całej okolicy rozesłał konnych z glejtami. Dla tych, ktorzy mają tego smoka zabić, bo Niedamir nie pali się, żeby osobiście wejść do jaskini z mieczem. Ściągnięto migiem co sławniejszych smokobojcow. Większość chyba znasz, Geralt. — Możliwe. Kto przyjechał? — Eyck z Denesle, to raz. — Niech to… — wiedźmin zagwizdał cichutko. - Bogobojny i cnotliwy Eyck, rycerz bez skazy i zmazy, we własnej osobie. — Znasz go, Geralt? — spytał Borch. - Rzeczywiście taki pies na smoki? — Nie tylko na smoki. Eyck radzi sobie z każdym potworem. Zabijał nawet mantikory i gryfy. Kilka smokow też załatwił, słyszałem o tym. Jest dobry. Ale psuje mi interesy, łobuz, bo nie bierze pieniędzy. Kto jeszcze, Jaskier? — Rębacze z Crinfrid. — No, to już po smoku. Nawet, jeśli ozdrowiał. Ta trojka to zgrana banda, walczą niezbyt czysto, ale skutecznie. Wybili wszystkie oszluzgi i widłogony w Redanii, a przy okazji padły trzy smoki czerwone i jeden czarny, a to już jest coś. To wszyscy? — Nie. Dołączyła jeszcze szostka krasnoludow pod komendą Yarpena Zigrina. — Nie znam go. — Ale o smoku Ocviście z Kwarcowej Gory słyszałeś? — Słyszałem. I widziałem kamienie, pochodzące z jego skarbca. Były tam szafiry o niespotykanej barwie i diamenty wielkie jak czereśnie. — No, to wiedz, że właśnie Yarpen Zigrin i jego krasno-ludy załatwiły Ocvista. Była o tym ułożona ballada, ale nędzna, bo nie moja. Jeśli nie słyszałeś, nie straciłeś. — To wszyscy? — Tak. Nie licząc ciebie. Twierdziłeś, ze nie wiesz o smoku, kto wie, może to i prawda. Ale teraz już wiesz. I co? — I nic. Nie interesuje mnie ten smok. — Ha! Chytrze, Geralt. Bo i tak nie masz glejtu. — Nie interesuje mnie ten smok, powtarzam. A co z tobą, Jaskier? Co ciebie tak ciągnie w tamtą stronę? — Normalnie — trubadur wzruszył ramionami. - Trzeba być blisko wydarzeń i atrakcji. O walce z tym smokiem będzie głośno. Pewnie, mogłbym ułożyć balladę na podstawie opowieści, ale inaczej będzie brzmiała śpiewana przez kogoś, kto widział boj na własne oczy. — Boj? — zaśmiał się Trzy Kawki. - Chyba coś w rodzaju świniobicia albo ćwiartowania ścierwa. Słucham i z podziwu wyjść nie mogę. Sławni wojownicy, ktorzy pędzą tu, co koń wyskoczy, żeby dorznąć połzdechłego smoka otrutego przez jakiegoś chama. Śmiać się chce i rzygać. — Mylisz się — rzekł Geralt. - Jeżeli smok nie padł od trucizny na miejscu, to jego organizm zapewne już ją zwalczył i smok jest w pełni sił. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Rębacze z Crinfrid i tak go zabiją, ale bez boju, jeśli chcesz wiedzieć, nie obędzie się. — Stawiasz więc na Rębaczy, Geralt? — Jasne. — Akurat — odezwał się milczący do tej chwili strażnik artysta. - Smoczysko to stwor magiczny i nie ubić go inaczej, jak czarami. Jeżeli ktoś da mu rady, to ta czarownica, ktora przejechała tędy wczoraj. — Kto? — Geralt przechylił głowę. — Czarodziejka — powtorzył strażnik. - Przecie mowię. — Imię podała? — Podała, alem zapomniał. Miała glejt. Młoda była, urodziwa, na swoj sposob, ale te oczy… Wiecie sami, panie. Zimno się człekowi robi, gdy taka spojrzy. — Wiesz coś o tym, Jaskier? Kto to może być? — Nie — skrzywił się bard. - Młoda, urodziwa i te oczy. Tez mi wskazowka. Wszystkie takie są. Żadna, ktorą znam, a znam wiele, nie wygląda na więcej niż dwadzieścia pięć, trzydzieści, a niektore, słyszałem, pamiętają czasy, gdy bor szumiał tam, gdzie dzisiaj stoi Novigrad. W końcu, od czego są eliksiry z mandragory? A oczy sobie rownież mandragorą zakrapiają, żeby błyszczały. Jak to baby. — Ruda nie była? — spytał wiedźmin. — Nie, panie — rzekł dziesiętnik. - Czarniutka. — A koń, jakiej maści? Kasztan z białą gwiazdką? — Nie. Kary, jak ona. Ano, panowie, mowię wam, ona smoka ubije. Smok to robota dla czarodzieja. Ludzka moc przeciw niemu nie podoła. — Ciekawe, co by na to powiedział szewc Kozojed — zaśmiał się Jaskier. - Gdyby miał pod ręką coś mocniejszego niż ciemier i wilcza jagoda, smocza skora suszyłaby się dziś na hołopolskim ostrokole, ballada byłaby gotowa, a ja nie płowiałbym tu na słońcu… — Jak to się stało, że Niedamir nie wziął cię ze sobą? -spytał Geralt, koso spoglądając na poetę. - Przecież byłeś w Hołopolu, gdy wyruszał. Czyżby krol nie lubił artystow? Co sprawiło, że tu płowiejesz, zamiast przygrywa u krolewskiego strzemienia? — Sprawiła to pewna młoda wdowa — rzekł ponuro Ja skier. - Cholera by to wzięła. Zabradziażyłem, a na drugi dzień Niedamir i reszta byli już za rzeką. Wzięli ze sobą nawet tego Kozojeda i zwiadowcow z hołopolskiej milicji, tylko o mnie zapomnieli. Tłumaczę to dziesiętnikowi, a on swoje… — Jest glejt, puszczam — rzekł beznamiętnie halabardnik, odlewając się na ścianę domku mytnika. - Nie mi glejtu, nie puszczam. Rozkaz taki… — O — przerwał mu Trzy Kawki. - Dziewczęta wracają z piwem. — I nie same — dodał Jaskier, wstając. - Patrzcie jak koń. Jak smok. Od strony brzozowego lasku nadjeżdżały cwałem Zerri kanki, flankując jeźdźca siedzącego na wielkim, bojowym niespokojnym ogierze. Wiedźmin wstał rownież. Jeździec nosił fioletowy, aksamitny kaftan ze srebrnym szamerunkiem i krotki płaszcz, obszyty sobolowym futrem. Wyprostowany w siodle, patrzył na nich dumnie, Geralt znał takie spojrzenia. I nie przepadał za nimi. — Witam panow. Jestem Dorregaray — przedstawił się jeździec, zsiadając powoli i godnie. - Mistrz Dorregarayl Czarnoksiężnik. — Mistrz Geralt. Wiedźmin. — Mistrz Jaskier. Poeta. — Borch, zwany Trzy Kawki. A moje dziewczęta, ktore tam oto wyciągają szpunt z antałka, już poznałeś, panie Dorregaray. — Tak jest, w rzeczy samej — rzekł czarodziej bez uśmiechu. - Wymieniliśmy ukłony, ja i piękne wojowniczki z Zerrikanii. — No, to na zdrowie. - Jaskier rozdał skorzane kubki) przyniesione przez Veę. - Napijcie się z nami, panie czarodzieju. Panie Borch, dziesiętnikowi też dać? — Jasne. Chodź tu do nas, wojaku. — Sądzę — rzekł czarnoksiężnik, upiwszy mały, dystyngowany łyk — że pod zaporę na moście sprowadza panow ten sam cel, co i mnie? — Jeśli macie na myśli smoka, panie Dorregaray — powiedział Jaskier — to tak jest, w samej rzeczy. Chcę tam być i ułożyć balladę. Niestety, ten tu dziesiętnik, człek widać bez ogłady, nie chce mnie przepuścić. Żąda glejtu. — Upraszam wybaczenia. - Halabardnik wypił swoje piwo, zamlaskał. - Mam przykazane pod gardłem, nikogo bez glejtu nie puszczać. A podobno całe Hołopole już się zebrało z wozami i chce ruszyć w gory za smokiem. Mam nakazane… — Twoj rozkaz, żołnierzu — zmarszczył brwi Dorregaray — tyczy się tedy motłochu, mogącego zawadzać, dziewek, mogących szerzyć rozpustę i paskudną niemoc, złodziei, szumowin i hultajstwa. Ale nie mnie. — Nikogo bez glejtu nie przepuszczę — nasrożył się dziesiętnik. - Klnę się… — Nie klnij się — przerwał mu Trzy Kawki. - Lepiej się jeszcze napij. Tea, nalej temu mężnemu wojakowi. I usiądźmy, panowie. Picie na stojąco, szybko i bez należytego namaszczenia nie przystoi szlachcie. Usiedli na balach dookoła antałka. Halabardnik, świeżutko pasowany na szlachcica, kraśniał z zadowolenia. — Pij, dzielny setniku — ponaglał Trzy Kawki. — Dziesiętnik aby jestem, nie setnik. - Halabardnik jeszcze bardziej pokraśniał. — Ale będziesz setnik, musowo. - Borch wyszczerzył zęby. - Chłop z ciebie łebski, migiem awansujesz. Dorregaray, odmawiając dolewki, odwrocił się w stronę Geralta. — W miasteczku jeszcze głośno o bazyliszku, mości wiedźminie, a ty już za smokiem się rozglądasz, jak widzę — powiedział cicho. - Ciekawe, aż tak potrzebna ci gotowka, czy też dla czystej przyjemności mordujesz stworzenia zagrożone wymarciem? — Dziwna ciekawość — odrzekł Geralt — ze strony kogoś, kto na łeb na szyję gna, by zdążyć na szlachtowanie smoka, by wybić mu zęby, tak przecież cenne przy wyrobie czarodziejskich lekow i eliksirow. Czy to prawda, mości czarodzieju, że te wybite żywemu smokowi są najlepsze? — Jesteś pewien, że po to tam jadę? — Jestem. Ale już cię ktoś wyprzedził, Dorregaray. Przed tobą już zdążyła przejechać twoja konfraterka z glejtem, ktorego ty nie masz. Czarnowłosa, o ile cię to interesuje. — Na karym koniu? — Podobno. — Yennefer — powiedział Dorregaray, zasępiony. Wiedźmin drgnął niezauważalnie dla nikogo. Zapadła cisza, ktorą przerwało beknięcie przyszłego setnika. — Nikogo… bez glejtu… — Dwieście lintarow wystarczy? — Geralt spokojnie wyciągnął z kieszeni sakiewkę-otrzymaną od grubego wojta. — Geralt — uśmiechnął się zagadkowo Trzy Kawki — więc jednak… — Przepraszam cię, Borch. Przykro mi, nie pojadę z wami do Hengfors. Może innym razem. Może się jeszcze spotkamy. — Nic mnie nie ciągnie do Hengfors — rzekł wolno Trzy Kawki. - Nic a nic, Geralt. — Schowajcie ten mieszek, panie — rzekł groźnie przyszły setnik. - To zwykłe przekupstwo. Ani za trzysta nie przepuszczę. — A za pięćset? — Borch wyjął swoją sakiewkę. - Schowaj mieszek, Geralt. Ja zapłacę myto. Zaczęło mnie to bawić. Pięćset, panie żołnierzu. Po sto od sztuki, licząc moje dziewczęta za jedną piękną sztukę. Co? — Ojej, jej, jej — zafrasował się przyszły setnik, chowając pod kurtę sakiewkę Borcha. - Co ja krolowi powiem? — Powiesz mu — rzekł Dorregaray, prostując się i wyjmując zza pasa ozdobną rożdżkę ze słoniowej kości — strach cię obleciał, gdy popatrzyłeś. — Na co, panie? Czarodziej skinął rożdżką, krzyknął zaklęcie. Sosna, rosnąca na nadrzecznej skarpie eksplodowała ogniem, cała, w jednym momencie, od ziemi aż po wierzchołek pokryła się szalejącymi płomieniami. — Na koń! - Jaskier, zrywając się, zarzucił lutnię na plecy. - Na koń, panowie! I panie! — Zaporę precz! — wrzasnął do halabardnikow bogaty dziesiętnik, mający wielkie szansę zostać setnikiem. Na moście, za zaporą, Vea ściągnęła wodze, koń zatańczył, zadudnił kopytami po balach. Dziewczyna, miotając warkoczami, krzyknęła przeszywająco. — Słusznie, Vea! — odkrzyknął Trzy Kawki. - Dalej, waszmościowie, po komach! Pojedziemy po zerrikańsku, z łomotem i świstem! IV — No i patrzcie — rzekł najstarszy z Rębaczy, Boholt, ogromny i zwalisty, niczym pień starego dębu. - Niedamir nie przegnał was na cztery wiatry, proszę waszmości, chociaż pewien byłem, że tak właśnie zrobi. Coż, nie nam, chudopachołkom, kwestionować krolewskie decyzje. Zapraszamy do ogniska. Mośćcie sobie legowiska, chłopcy. A tak między nami, wiedźminie, to o czym z krolem gadałeś? — O niczym — powiedział Geralt, wygodniej opierając plecy o podciągnięte w stronę ognia siodło. - Nawet do nas nie wyszedł z namiotu. Wysłał tylko tego swojego totumfackiego, jak mu tam… — Gyllenstiern — podpowiedział Yarpen Zigrin, krępy, brodaty krasnolud, wtaczając w ogień olbrzymi, smolny karcz przytaszczony z zarośli. - Nadęty bubek. Wieprz opasły. Jakeśmy dołączyli, to przyszedł, nos zadarł po same chmury, phu-phu, pamiętajcie, rzecze, krasnoludy, przy kim tu komenda, komu tu posłuch należny, tu krol Niedamir rozkazuje, a jego słowo to prawo i tak dalej. Stałem i słuchałem, i myślałem sobie, że każę go swoim chłopakom obalić na ziemię i obszczam mu płaszcz. Alem poniechał, wiecie, znowu by hyr poszedł, że krasnoludy złośliwe, że agresywne, że sukinsyny i że niemożliwa jest… jak to się nazywa, cholera… kołogzystencja, czy jak tam. I zaraz znowu byłby gdzieś pogrom, w jakimś miasteczku. Słuchałem tedy grzecznie, głową kiwałem. — Wychodzi na to, że pan Gyllenstiern nic innego nie umie — powiedział Geralt. - Bo i nam to samo powiedział, i tez przyszło nam kiwać głowami. — A po mojemu — odezwał się drugi z Rębaczy, układając derkę na kupie chrustu — źle się stało, że was Niedamir nie przegnał. Ludu ciągnie na tego smoka, aż strach. Całe mrowie. To już nie wyprawa, a kondukt na żalnik. Ja tam w tłoku bić się nie lubię. — Daj spokoj, Niszczuka — powiedział Boholt. - W kupie wędrować raźniej. Cożeś to, nigdy na smoki nie chadzał? Zawsze za smokiem ćma ludu ciągnie, jarmark cały, istny zamtuz na kołkach. Ale gdy się gad pokaże, to wiesz, kto w polu zostaje. My, nie kto inny. Boholt zamilkł na chwilę, pociągnął solidnie z wielkiego, oplecionego wikliną gąsiora, hałaśliwie smarknął, od-kaszlnął. — Inna rzecz — ciągnął — że praktyka pokazuje, że nieraz dopiero po zabiciu smoka zaczyna się uciecha i rzeźba, i lecą głowy niby gruchy. Dopiero, gdy skarbiec się dzieli, myśliwi skaczą sobie do oczu. Co, Geralt? Hę? Mam rację? Wiedźminie, mowię do ciebie. — Znane mi są takie wypadki — potwierdził Geralt sucho. — Znane, powiadasz. Zapewne ze słyszenia, bo nie obiło mi się o uszy, byś kiedyś na smoki polował. Jak długo żyję, nie słyszałem, by wiedźmin na smoki chodził. Tym dziwniejsze, żeś się tu. zjawił. — Prawda — wycedził Kennet, zwany Zdzieblarzem, najmłodszy z Rębaczy. - Dziwne to jest. A my… — Zaczekaj, Zdzieblarz. Ja teraz mowię — przerwał mu Boholt. - Zresztą, długo gadać nie zamierzam. Wiedźmin i tak już wie, o co mi idzie. Ja jego znam i on mnie zna, do tej pory w drogę sobie nie właziliśmy i dalej chyba nie będziemy. No, bo zauważcie, chłopaki, że gdybym ja, dla przykładu, wiedźminowi chciał w robocie przeszkadzać albo łup sprzed nosa zachachmęcić, to przecież wiedźmin z miejsca by mnie swoją wiedźmińską brzytwą chlasnął i w prawie byłby. Mam rację? Nikt nie potwierdził ani też nie zaprzeczył. Nie wyglądało, by Boholtowi specjalnie zależało na jednym lub drugim. — Ano — ciągnął — w kupie wędrować raźniej, jakem rzekł. I wiedźmin może się w kompanii przydać. Okolica dzika i odludna, niech tak wyskoczy na nas przeraża albo żyrytwa, albo strzyga, może nam kłopotu narobić. A będzie Geralt w okolicy, nie będzie kłopotu, bo to jego specjalność. Ale smok to nie jego specjalność. Prawda? Znowu nikt nie potwierdził i nikt nie zaprzeczył. — Pan Trzy Kawki — ciągnął Boholt, podając gąsiorek krasnoludowi — jest z Geraltem i to mi wystarczy za rękojmię. To kto wam przeszkadza, Niszczuka, Zdzieblarz? Chyba nie Jaskier? — Jaskier — rzekł Yarpen Zigrin, podając bardowi gąsiorek — zawsze się przyplącze, gdzie się coś ciekawego dzieje i wszyscy wiedzą, że nie przeszkodzi, nie pomoże i marszu nie opoźni. Coś, jakby rzep na psim chwoście. Nie, chłopcy? "Chłopcy", brodate i kwadratowe krasnoludy, zarechotali, trzęsąc brodami. Jaskier odsunął kapelusik na tył głowy i łyknął z gąsiorka. — Ooooch, zaraza — stęknął, łapiąc powietrze. - Aż głos odejmuje. Z czego to pędzone, ze skorpionow? — Jedno mi się nie podoba, Geralt — powiedział Zdzieblarz, przejmując naczynie od minstrela. - To, żeś tego czarownika tu przywiodł. Tu się już od czarownikow gęsto robi. — Prawda — wpadł mu w słowo krasnolud. - Zdzieblarz słusznie prawi. Ten Dorregaray potrzebny nam tu jak świniakowi siodło. Mamy już od niedawna naszą własną wiedźmę, szlachetną Yennefer, tfu, tfu. — Taak — rzekł Boholt, drapiąc się w byczy kark, z ktorego przed chwilą odpiął skorzaną obrożę najeżoną stalowymi ćwiekami. - Czarownikow to tu jest za dużo, proszę waszmości. Dokładnie o dwoje za dużo. I za bardzo oni do naszego Niedamira przylgnęli. Popatrzcie tylko, my tu pod gwiazdeczkami, dookoła ognia, a oni, proszę waszmości, w cieple, w krolewskim namiocie knują już, chytre liszki, Niedamir, wiedźma, czarownik i Gyllenstiern. A Yennefer najgorsza. A powiedzieć wam, co oni knują? Jak nas wydudkać, ot co. — I sarninę żrą — wtrącił ponuro Zdzieblarz. - A my cośmy jedli? Świstaka! A świstak, pytam, co jest? Szczur, nic innego. To co my jedli? Szczura! — Nic to — rzekł Niszczuka. - Niedługo smoczego ogona poprobujemy. Nie ma to jak smoczy ogon, pieczony na węglach. — Yennefer — ciągnął Boholt — jest paskudna, złośliwa i pyskata baba. Nie to, co twoje dziewuszki, panie Borch. Te ciche są i miłe, o, popatrzcie, siadły koło koni, szable ostrzą, a przechodziłem obok, zagadnąłem dowcipnie, uśmiechnęły się, wyszczerzyły ząbki. Tak, im rad jestem, nie to, co Yennefer, — ta knuje a knuje. Mowię wam, trzeba uważać, bo łajno będzie z naszej umowy. — Jakiej umowy, Boholt? — Co, Yarpen, powiemy wiedźminowi? — Nie widzę przeciwwskazań — rzekł krasnolud. — Gorzałki już nie ma — wtrącił Zdzieblarz, obracając gąsiorek dnem do gory. — To przynieś. Najmłodszy jesteś, proszę waszmości. A umowę, Geralt, to my umyśliliśmy, bo my nie jesteśmy najemnicy ani żadne tam płatne pachołki, i nie będzie nas Niedamir na smoka posyłał, rzucając parę sztuk złota pod nogi. Prawda jest taka, że my poradzimy sobie ze smokiem bez Niedamira, a Niedamir bez nas sobie nie poradzi. A z tego jasno wynika, kto wart więcej i czyja dola większa być powinna. I postawiliśmy sprawę uczciwie — ci, ktorzy w ręczny boj pojdą i smoka położą, biorą połowę skarbca. Niedamir, z racji na urodzenie i tytuł, bierze ćwierć, tak czy inaczej. A reszta, o ile będzie pomagać, podzieli pozostałą ćwierć między siebie, po rowno. Co o tym myślisz? — A co o tym Niedamir myśli? — Nie powiedział ani tak, ani nie. Ale lepiej niech się nie stawia, chłystek. Mowiłem, sam przeciw smokowi nie pojdzie, musi zdać się na fachowcow, to znaczy na nas, Rębaczy, i na Yarpena i jego chłopakow. My, nie kto inny, spotkamy smoka na długość miecza. Reszta, w tym i czarodzieje, jeśli uczciwie dopomoże, podzieli między siebie ćwiartkę skarbca. — Oprocz czarodziejow, kogo wliczacie do tej reszty? — zaciekawił się Jaskier. — Na pewno nie grajkow i wierszokletow — zarechotał Yarpen Zigrin. - Wliczamy tych, co popracują toporem, a nie lutnią. — Aha. - rzekł Trzy Kawki, patrząc w rozgwieżdżone niebo. - A czym popracuje szewc Kozojed i jego hałastra? Yarpen Zigrin splunął w ognisko, mrucząc coś po krasnoludzku. — Milicja z Hołopola zna te zasrane gory i robi za przewodnikow — rzekł cicho Boholt — toteż sprawiedliwie będzie dopuścić ich do podziału. Z szewcem jednak jest trochę inna sprawa. Widzicie, niedobrze będzie, jak chamstwo nabierze przekonania, że gdy się smok w okolicy pokaże, to zamiast słać po zawodowcow, można mu mimochodem trutkę zadać i dalej z dziewkami gzić się we zbożu. Jak się taki proceder rozpowszechni, to chyba na żebry przyjdzie nam pojść. Co? — Prawda — dodał Yarpen. - Dlatego, mowię wam, tego szewca coś niedobrego powinno przypadkowo spotkać, zanim, chędożony, do legendy trafi. — Ma spotkać, to i spotka — rzekł Niszczuka z przekonaniem. - Zostawcie to mnie. — A Jaskier — podchwycił krasnolud — rzyć mu w balladzie obrobi, na śmiech poda. Żeby mu była hańba i srom, na wieki wiekow. — O jednym zapomnieliście — powiedział Geralt. - Jest tu taki jeden, ktory może wam pomieszać szyki. Ktory na żadne podziały ani umowy nie pojdzie. Mowię o Eycku z Denesle. Rozmawialiście z nim? — O czym? — zgrzytnął Boholt, drągiem poprawiając polana w ognisku. - Z Eyckiem, Geralt, nie pogadasz. On nie zna się na interesach. — Jak podjeżdżaliśmy pod wasz oboz — powiedział Trzy Kawki — spotkaliśmy go. Klęczał na kamieniach, w pełnej zbroi, i gapił się w niebo. — On tak cięgiem czyni — rzekł Zdzieblarz. - Medytuje, albo modły odprawia. Powiada, że tak trzeba, bo on od bogow ma rozkazano ludzi od złego ochraniać. — U nas, w Crinfrid — mruknął Boholt — trzyma się takich w oborce, na łańcuchu, i daje kawałek węgla, wtedy oni na ścianach cudności malują. Ale dość tu będzie o bliźnich plotkować, o interesach gadajmy. W krąg światła weszła bezszelestnie niewysoka, młoda kobieta o czarnych włosach opiętych złotą siateczką, owinięta wełnianym płaszczem. — Co tu tak śmierdzi? — zapytał Yarpen Zigrin, udając, że jej nie widzi. - Nie siarka aby? — Nie — Boholt, patrząc w bok, demonstracyjnie pociągnął nosem. - To piżmo albo inne pachnidło. — Nie, to chyba… — krasnolud wykrzywił się. - Ach! Toż to wielmożna pani Yennefer! Witamy, witamy. Czarodziejka powoli powiodła wzrokiem po zebranych, na chwilę zatrzymała na wiedźminie błyszczące oczy. Geralt uśmiechnął się lekko. — Pozwolicie się przysiąść? — Ależ oczywiście, dobrodziejko nasza — powiedział Boholt i czknął. - Siadajcie o tu, na kułbace. Rusz rzyć, Kennet, i podaj jaśnie czarodziejce kulbakę. — Panowie tu o interesach, jak słyszę — Yennefer usiadła, wyciągając przed siebie zgrabne nogi w czarnych pończochach. - Beze mnie? — Nie śmieliśmy — rzekł Yarpen Zigrin — niepokoić tak ważnej osoby. — Ty, Yarpen — Yennefer zmrużyła oczy, obracając głowę w stronę krasnoluda — lepiej milcz. Od pierwszego dnia ostentacyjnie traktujesz mnie jak powietrze, więc rob tak dalej, nie przeszkadzaj sobie. Bo mnie to rownież nie przeszkadza. — Co też wy, pani — Yarpen pokazał w uśmiechu nierowne zęby. - Niech mnie kleszcze oblezą, jeśli nie traktuję was lepiej niż powietrze. Powietrze, dla przykładu, zdarza mi się zepsuć, na co wobec was nie ośmieliłbym się żadną miarą. Brodaci "chłopcy" zaryczeli gromkim śmiechem, ale ucichli natychmiast na widok sinej poświaty, jaka nagle otoczyła czarodziejkę. — Jeszcze jedno słowo i z ciebie zostanie zepsute powietrze, Yarpen — powiedziała Yennefer głosem, w ktorym dźwięczał metal. - I czarna plama na trawie. — W rzeczy samej — Boholt chrząknął, rozładowując ciszę, jaka zapadła. - Milcz, Zigrin. Posłuchamy, co ma nam do powiedzenia pani Yennefer. Użaliła się dopiero co, że bez niej o interesach mowimy. Z tego wnoszę, że ma dla nas jakąś propozycję. Posłuchajmy, proszę waszmości, co to za propozycja. Byle tylko nie proponowała nam, że sama, czarami, ukatrupi smoka. — A co? — Yennefer uniosła głowo. - Uważasz, że to niemożliwe, Boholt? — Może i możliwe. Ale dla nas nieopłacalne, bo pewnie zażądalibyście wowczas połowy smoczego skarbca. — Co najmniej — rzekła zimno czarodziejka. — No, to sami widzicie, że to dla nas żaden interes. My, pani, jesteśmy biedni wojownicy, jeśli łup nam koło nosa przejdzie, to głod w oczy zagląda. My szczawiem i lebiodą się żywimy… — Od święta tylko czasem świstak się trafi — wtrącił Yarpen Zigrin smutnym głosem. — …wodą kryniczną popijamy — Boholt golnął sobie z gąsiorka i otrząsnął się z lekka. - Dla nas, pani Yennefer, wyjścia nie ma. Albo łup, albo w zimie pod płotem zamarznąć. A gospody kosztują. — I piwo — dodał Niszczuka. — I dziewki wszeteczne — rozmarzył się Zdzieblarz. — Dlatego — Boholt popatrzył w niebo — sami, bez czarow i bez waszej pomocy, smoka ubijemy. — Takiś pewien? Pamiętaj, że są granice możliwości, Boholt. — Może i są, nigdy nie spotkałem. Nie, pani. Powtarzam, sami smoka ubijemy, bez żadnych czarow. — Zwłaszcza — dodał Yarpen Zigrin — że czary też pewnikiem mają swoje granice możliwości, ktorych, przeciwnie do naszych, nie znamy. — Sam na to wpadłeś — spytała wolno Yennefer — czy ktoś ci to podpowiedział? Czy to nie obecność wiedźmina w tym zacnym gronie pozwala wam na takie zadufanie? — Nie — rzekł Boholt, patrząc na Geralta, ktory zdawał się drzemać, leniwie wyciągnięty na derce, z siodłem pod głową. - Wiedźmin nic do tego nie ma. Posłuchajcie, wielmożna Yennefer. Złożyliśmy krolowi propozycję, nie zaszczycił nas odpowiedzią. Myśmy cierpliwi, do rana zaczekamy. Jeśli krol ugodę przybije, jedziemy dalej razem. Jeśli nie, my wracamy. — My też — warknął krasnolud. — Targow żadnych nie będzie — kontynuował Boholt. - Albo woz, albo przewoz. Powtorzcie nasze słowa Niedamirowi, pani Yennefer. A wam to powiem — ugoda dobra też dla was, i dla Dorregaraya, o ile się z nim dogadacie. Nam, zważcie, smocze ścierwo niepotrzebne, jeno ogon weźmiemy. A reszta wasza będzie, tylko brać-wybierać. Nie poskąpimy wam ni zębow, ni mozgu, niczego, co wam potrzebne do czarodziejstwa. — Oczywista — dodał Yarpen Zigrin, chichocząc. - Padlina będzie dla was, czarodziejow, nikt wam jej nie zabierze. Chyba że inne sępy. Yennefer wstała, zarzucając płaszcz na ramię. — Niedamir nie będzie czekał do rana — powiedziała ostro. - Zgadza się na wasze warunki już teraz. Wbrew, wiedzcie to, radzie mojej i Dorregaraya. — Niedamir — wycedził powoli Boholt — objawia mądrość, ktora zadziwia u tak młodego krola. Bo dla mnie, pani Yennefer, mądrość to między innymi umiejętność puszczania mimo uszu głupich lub nieszczerych rad. Yarpen Zigrin parsknął w brodę. — Inaczej zaśpiewacie — czarodziejka wzięła się pod boki — gdy jutro smok was pochlasta, podziurawi i potrzaska piszczele. Będziecie mi buty lizać i skamleć o pomoc. Jak zwykle. Jak ja was dobrze znam, jak dobrze znam takich, jak wy. Do mdłości was znam. Odwrociła się, odeszła w mrok, bez słowa pożegnania. — Za moich czasow — rzekł Yarpen Zigrin — czarownicy siedzieli w wieżach, czytali uczone księgi i mieszali kopyścią w tyglach. Nie plątali się wojownikom pod nogami, nie wtrącali się w nasze sprawy. I nie kręcili tyłkiem przed oczami chłopow. — Tyłek, szczerze rzekłszy, niczego sobie — powiedział Jaskier, strojąc lutnię. - Co, Geralt? Geralt? Hej, gdzie podział się wiedźmin? — A co nas to obchodzi? — mruknął Boholt, dorzucając drewna do ognia. - Poszedł. Może za potrzebą, proszę waszmości. Jego rzecz. — Pewnie — zgodził się bard i uderzył dłonią po strunach. - Zaśpiewać wam coś? — A zaśpiewaj, cholera — powiedział Yarpen Zigrin i splunął. - Ale nie myśl, Jaskier, że dam ci za twoje beczenie choć szeląga. Tu, chłopie, nie krolewski dwor. — To widać — kiwnął głową trubadur. V — Yennefer. Odwrociła się, jak gdyby zaskoczona, chociaż wiedźmie nie wątpił, że już z daleka słyszała jego kroki. Postawiła na ziemi drewniany ceberek, wyprostowała się, odgarnęła z czoła włosy wyzwolone spod złotej siateczki, krętymi lokami spadające na ramiona. — Geralt. Jak zwykle, nosiła tylko dwa kolory. Swoje kolory — czerń i biel. Czarne włosy, czarne, długie rzęsy każące zgadywać skryty pod nimi kolor oczu. Czarna spodnica, czarny, krotki kaftanik z białym, futrzanym kołnierzem. Biała koszula z najcieńszego lnu. Na szyi czarna aksamitka ozdobiona usianą diamencikami gwiazdą z obsydianu. — Nic się nie zmieniłaś. — Ty tez nie. - Skrzywiła wargi. - I w obu wypadkach jest to rownie normalne. Lub, jak wolisz, rownie nienormalne. W każdym razie, napomykanie o tym, choć może i stanowi niezły sposob na rozpoczęcie rozmowy, jest bezsensowne. Prawda? — Prawda — kiwnął głową, patrząc w bok, w stronę namiotu Niedamira i ognisk krolewskich łucznikow przysłoniętych ciemnymi sylwetkami furgonow. Od strony dalszego ogniska dobiegał dźwięczny głos Jaskra śpiewającego "Gwiazdy nad traktem", jedną ze swych najbardziej udanych ballad miłosnych. — Coż, wstęp mamy zatem już za sobą — rzekła czarodziejka. - Słucham, co dalej. — Widzisz, Yennefer… — Widzę — przerwała ostro. - Ale nie rozumiem. Po co tutaj przyjechałeś, Geralt? Przecież nie z powodu smoka? Chyba pod tym względem nic się nie zmieniło? — Nie. Nic się nie zmieniło. — Po co więc, pytam, dołączyłeś do nas? — Jeśli ci powiem, ze z twojego powodu, uwierzysz? Patrzyła na niego w milczeniu, a w jej błyszczących oczach było coś, co nie mogło się podobać. — Uwierzę, czemu nie — powiedziała wreszcie. - Mężczyźni lubią spotkania ze swymi dawnymi kochankami, lubią ożywiać wspomnienia. Lubią wyobrażać sobie, ze niegdysiejsze miłosne uniesienia dają im coś w rodzaju dożywotniego prawa własności do partnerki. To dobrze wpływa na ich samopoczucie. Nie jesteś wyjątkiem. Mimo wszystko. — Mimo wszystko — uśmiechnął się — masz rację, Yennefer. Twoj widok znakomicie wpływa na moje samopoczucie. Innymi słowy, cieszę się, że cię widzę. — I to wszystko? No, to powiedzmy, że i ja się cieszę. Nacieszywszy się, życzę dobrej nocy. Udaję się, widzisz, na spoczynek. Przedtem mam zamiar umyć się, a do tej czynności zwykłam się rozbierać. Oddal się zatem, by grzecznie zapewnić mi minimum dyskrecji. — Yen — wyciągnął ku niej ręce. — Nie mow tak do mnie! — syknęła wściekle, odskakując, a z palcow, ktore wysunęła w jego stronę, sypnęły się błękitne i czerwone iskry. - A jeżeli mnie dotkniesz, wypalę ci oczy, draniu. Wiedźmin cofnął się. Czarodziejka, uspokojona nieco, znowu odgarnęła włosy z czoła, stanęła przed nim z pięściami wspartymi o biodra. — Ty co myślałeś, Geralt? Ze poplotkujemy wesoło, że powspominamy dawne czasy? Że może na zakończenie pogawędki pojdziemy razem na woz i pokochamy się na kożuchach, ot tak, dla odświeżenia wspomnień? Co? Geralt, nie będąc pewien, czy czarodziejka magicznie czyta w myślach, czy wyłącznie trafnie zgaduje, milczał, uśmiechając się krzywo. — Te cztery lata zrobiły swoje, Geralt. Przeszło mi już, tylko i wyłącznie dlatego nie naplułam ci w oczy przy dzisiejszym spotkaniu. Ale niech cię nie zwiedzie moja uprzejmość. — Yennefer… — Milcz! Dałam ci więcej niż jakiemukolwiek mężczyźnie, łajdaku. Sama nie wiem, dlaczego właśnie tobie. A ty… O nie, moj drogi. Ja nie jestem dziwką ani przygodnie nadybaną w sieć elfką, ktorą można pewnego ranka porzucić, odejść, nie budząc, zostawiając na stole bukiecik fiołkow. Ktorą można wystawić na pośmiewisko. Uważaj! Jeśli powiesz teraz chociaż słowo, pożałujesz! Geralt nie powiedział ani słowa, bezbłędnie wyczuwając wrzącą w Yennefer złość. Czarodziejka ponownie odgarnęła z czoła nieposłuszne loki, spojrzała mu w oczy, z bliska. — Spotkaliśmy się, trudno — rzekła cicho. - Nie będziemy robić z siebie widowiska dla wszystkich. Zachowajmy twarz. Udawajmy dobrych znajomych. Ale nie popełnij błędu, Geralt. Między tobą a mną nie ma już niczego. Niczego, rozumiesz? I ciesz się, bo oznacza to, że porzuciłam już pewne projekty, jakie jeszcze niedawno wobec ciebie miałam. Ale to wcale nie oznacza, że ci wybaczyłam. Ja ci nigdy nie wybaczę, wiedźminie. Nigdy. Odwrociła się gwałtownie, chwyciła cebrzyk, rozpryskując wodę, odeszła za woz. Geralt odpędził brzęczącego nad uchem komara, wolno odszedł w stronę ogniska, przy ktorym rzadkimi oklaskami nagradzano właśnie występ Jaskra. Spojrzał na granatowe niebo ponad czarną, zębatą piłą szczytow. Miał ochotę się roześmiać. Nie wiedział, dlaczego. VI — Ostrożnie tam! Baczenie dawać! - zawołał Boholt, obracając się na koźle do tyłu, w stronę kolumny. - Bliżej skały! Dawać baczenie! Wozy toczyły się, podskakując na kamieniach. Woźnice klęli, chlaszcząc konie lejcami, wychylając się, zerkali niespokojnie, czy koła są w dostatecznej odległości od skraju wąwozu, przy ktorym biegła wąska, nierowna droga. W dole, na dnie przepaści, białą pianą kotłowała się wśrod głazow rzeka Braa. Geralt wstrzymał konia, przyciskając się do skalnej ściany, pokrytej rzadkim, brązowym mchem i białymi wykwitami wyglądającymi jak liszaje. Pozwolił, by wyprzedził go furgon Rębaczy. Od czoła kolumny przycwałował Zdzieblarz wiodący pochod razem ze zwiadowcami z Hołopola. — Dobra! — wrzasnął. - Ruszajcie skorzej! Dalej jest przestronniej! Krol Niedamir i Gyllenstiern, obaj wierzchem, w asyście kilku konnych łucznikow, zrownali się z Geraltem. Za nimi turkotały wozy krolewskiego taboru. Jeszcze dalej toczył się woz krasnoludow powożony przez Yarpena Zigrina wrzeszczącego bez przerwy. Niedamir, szczuplutki i piegowaty wyrostek w białym kożuszku, minął wiedźmina, obrzucając go wyniosłym, choć wyraźnie znudzonym spojrzeniem. Gyllenstiern wyprostował się, wstrzymał konia. — Pozwolcie no, panie wiedźminie — powiedział władczo. — Słucham — Geralt szturchnął klacz piętami, ruszył powoli obok kanclerza, za taborem. Dziwił się, że mając tak imponujące brzuszysko, Gyllenstiern przedkłada siodło nad wygodną jazdę na wozie. — Wczoraj — Gyllenstiern ściągnął lekko wodze nabijane złotymi guzami, odrzucił z ramienia turkusowy płaszcz — wczoraj powiedzieliście, że nie interesuje was smok. Co was tedy interesuje, panie wiedźminie? Czemu jedziecie z nami? — To wolny kraj, panie kanclerzu. — Na razie. Ale w tym orszaku, panie Geralt, każdy powinien znać swoje miejsce. I rolę, jaką ma spełnić, zgodnie z wolą krola Niedamira. Pojmujecie to? — O co wam idzie, panie Gyllenstiern? — Powiem wam. Słyszałem, że ostatnio trudno dogadać się z wami, wiedźminami. Rzecz w tym, że co się wiedź-minowi wskaże potwora do zabicia, wiedźmin, zamiast brać miecz i rąbać, zaczyna medytować, czy to się aby godzi, czy to nie wykracza poza granice możliwości, czy nie jest sprzeczne z kodeksem i czy potwor to aby faktycznie potwor, jakby tego nie było widać na pierwszy rzut oka. Widzi mi się, że zaczęło się wam po prostu za dobrze powodzić. Za moich czasow wiedźmini nie śmierdzieli groszem, a wyłącznie onucami. Nie rozprawiali, rąbali, co się im wskazało, za jedno im było, czy to wilkołak, czy smok, czy poborca podatkow. Liczyło się, czy dobrze cięty. Co, Geralt? — Macie dla mnie jakieś zlecenie, Gyllenstiern? — spytał oschle wiedźmin. - Mowcie tedy, o co chodzi. Zastanowimy się. A jeżeli nie macie, to szkoda sobie gębę strzępić, nieprawdaż? — Zlecenie? — westchnął kanclerz. - Nie, nie mam. Tu idzie o smoka, a to wyraźnie wykracza poza twoje granice możliwości, wiedźminie. Wolę już Rębaczy. Ciebie chciałem jedynie uprzedzić. Ostrzec. Wiedźmińskie fanaberie, polegające na dzieleniu potworow na dobre i złe, ja i krol Niedamir możemy tolerować, ale nie życzymy sobie o nich słuchać, a tym bardziej oglądać, jak są wprowadzane w życie. Nie mieszajcie się do krolewskich spraw, wiedźminie. I nie kumajcie się z Dorregarayem. — Nie zwykłem kumać się z czarodziejami. Skąd takie przypuszczenie? — Dorregaray — powiedział Gyllenstiem — prześciga w fanaberiach nawet wiedźminow. Nie poprzestaje na dzieleniu potworow na dobre i złe. Uważa, że wszystkie są dobre. — Przesadza nieco. — Niewątpliwie. Ale broni swoich poglądow z zadziwiającym uporem. Zaprawdę, nie zdziwiłbym się, gdyby mu się coś przytrafiło. A że dołączył do nas w dziwnym towarzystwie… — Nie jestem towarzystwem dla Dorregaraya. Ani on dla mnie. — Nie przerywaj. Towarzystwo jest dziwne. Wiedźmin pełen skrupułow niczym lisie futro pcheł. Czarodziej powtarzający druidzkie brednie o rownowadze w naturze. Milczący rycerz Borch Trzy Kawki i jego eskorta z Zerrikanii, gdzie, jak powszechnie wiadomo, składa się ofiary przed podobizną smoka. I wszyscy oni nagle przyłączają się do polowania. Dziwne, nieprawdaż? — Niech ci będzie, że prawdaż. — Wiedz więc — rzekł kanclerz — że najbardziej zagadkowe problemy znajdują, jak dowodzi praktyka, najprostsze rozwiązania. Nie zmuszaj mnie, wiedźminie, abym po nie sięgnął. — Nie rozumiem. — Rozumiesz, rozumiesz. Dzięki za rozmowę, Geralt. Geralt zatrzymał się. Gyllenstiem popędził konia, dołączył do krola, doganiając tabor. Obok przejechał Eyck z Denesle w pikowanym kaftanie z jasnej skory poznaczonej odciskami od pancerza, ciągnąc jucznego konia obładowanego zbroją, jednolicie srebrną tarczą i potężną kopią. Geralt pozdrowił go uniesieniem dłoni, ale błędny rycerz odwrocił głowę w bok, zaciskając wąskie wargi, uderzył konia ostrogami. — Nie przepada za tobą — powiedział Dorregaray podjeżdżając. - Co, Geralt? — Najwyraźniej. — Konkurencja, prawda? Obaj prowadzicie podobną działalność. Tyle że Eyck jest idealistą, a ty profesjonałem. Mała rożnica, zwłaszcza dla tych, ktorych zabijacie. — Nie porownuj mnie z Eyckiem, Dorregaray. Diabli wiedzą, kogo krzywdzisz tym porownaniem, jego czy mnie, ale nie porownuj. — Jak chcesz. Dla mnie, otwarcie mowiąc, obaj jesteście jednako odrażający. — Dziękuję. — Nie ma za co — czarodziej poklepał po szyi konia spłoszonego wrzaskami Yarpena i jego krasnoludow. - Dla mnie, wiedźminie, nazywanie mordu powołaniem jest odrażające, niskie i głupie. Nasz świat jest w rownowadze. Unicestwianie, mordowanie jakichkolwiek stworzeń, ktore ten świat zamieszkują, rozchwiewa tę rownowagę. A brak rownowagi zbliża zagładę, zagładę i koniec świata, takiego, jakim go znamy. — Druidzka teoria — stwierdził Geralt. - Znam ją. Wyłożył mi ją kiedyś pewien stary hierofant, jeszcze w Rivii. Dwa dni po naszej rozmowie rozszarpały go szczurołaki. Zachwiania rownowagi nie dało się stwierdzić. - Świat, powtarzam — Dorregaray spojrzał na niego obojętnie — jest w rownowadze. Naturalnej rownowadze. Każdy gatunek ma swoich naturalnych wrogow, każdy jest naturalnym wrogiem dla innych gatunkow. Ludzi to rownież dotyczy. Wyniszczenie naturalnych wrogow człowieka, ktoremu się poświęciłeś, a ktore już się zaczyna obserwować, grozi degeneracją rasy. — Wiesz co, czarowniku — zdenerwował się Geralt — przejdź się kiedyś do matki, ktorej dziecko pożarł bazyliszek, i powiedz jej, że powinna się cieszyć, bo dzięki temu rasa ludzka ocalała przed degeneracją. Zobaczysz, co ci odpowie. — Dobry argument, wiedźminie — powiedziała Yennefer podjeżdżając do nich z tyłu na swoim wielkim karoszu. - A ty, Dorregaray, uważaj, co wygadujesz. — Nie zwykłem ukrywać swoich poglądow. Yennefer wjechała między nich. Wiedźmin zauważył, że złotą siateczkę na włosach zastąpiła przepaska ze zrolowanej, białej chustki. — Jak najprędzej zacznij je ukrywać, Dorregaray — powiedziała. - Zwłaszcza przed Niedamirem i Rębaczami, ktorzy już podejrzewają, że zamierzasz przeszkodzić w zabiciu smoka. Poki tylko gadasz, traktują cię jak niegroźnego maniaka. Jeśli jednak sprobujesz coś przedsięwziąć, skręcą ci kark, zanim zdążysz westchnąć. Czarodziej uśmiechnął się pogardliwie i lekceważąco. — A poza tym — ciągnęła Yennefer — wygłaszając te poglądy psujesz powagę naszego zawodu i powołania. — Czymże to? — Swoje teorie możesz odnosić do wszelkiego stworzenia i robactwa, Dorregaray. Ale nie do smokow. Bo smoki są naturalnymi i najgorszymi wrogami człowieka. I nie o degenerację rasy ludzkiej tu idzie, ale o jej przetrwanie. Żeby przetrwać, trzeba rozprawić się z wrogami, z tymi, ktorzy mogą to przetrwanie uniemożliwić. — Smoki nie są wrogami człowieka — wtrącił Geralt. Czarodziejka spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Wyłącznie wargami. — W tej kwestii — powiedziała — zostaw ocenę nam, ludziom. Ty, wiedźmin, nie jesteś od oceniania. Jesteś od roboty. — Jak zaprogramowany, bezwolny golem? — Twoje, nie moje porownanie — odparła zimno Yennefer. - Ale coż, trafne. — Yennefer — rzekł Dorregaray. - Jak na kobietę o twoim wykształceniu i w twoim wieku wygadujesz zaskakujące brednie. Dlaczegoż to właśnie smoki awansowały u ciebie na czołowych wrogow ludzi? Dlaczego nie inne, stokroć groźniejsze stworzenia, te, ktore mają na sumieniu stokroć więcej ofiar niż smoki? Dlaczego nie hirikki, widłogony, mantikory, amfisbeny czy gryfy? Dlaczego nie wilki? — Powiem ci, dlaczego. Przewaga człowieka nad innymi rasami i gatunkami, jego walka o należne w przyrodzie miejsce, o przestrzeń życiową, mogą zostać wygrane tylko wowczas, gdy ostatecznie wyeliminuje się koczownictwo, wędrowki z miejsca na miejsce w poszukiwaniu żarcia, zgodnie z kalendarzem natury. W przeciwnym razie nie osiągnie się należytego tempa rozrodczości, dziecko ludzkie zbyt długo nie jest samodzielne. Tylko bezpieczna za murami miasta lub warowni kobieta może rodzić we właściwym tempie, to znaczy co rok. Płodność, Dorregaray, to rozwoj, to warunek przetrwania i dominacji. I tu dochodzimy do smokow. Tylko smok, żaden inny potwor, może zagrozić miastu lub warowni. Gdyby smoki nie zostały wytępione, ludzie dla bezpieczeństwa rozpraszaliby się, zamiast łączyć, bo smoczy ogień w gęsto zabudowanym osiedlu to koszmar, to setki ofiar, to straszliwa zagłada. Dlatego smoki muszą zostać wybite do ostatniego, Dorregaray. Dorregaray popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem na ustach. — Wiesz, Yennefer, nie chciałbym dożyć chwili, gdy zrealizuje się twoja idea o panowaniu człowieka, gdy tobie podobni zajmą należne im miejsce w przyrodzie. Na szczęście, nigdy do tego nie dojdzie. Prędzej wyrżniecie się nawzajem, wytrujecie, wyzdychacie na dur i tyfus, bo to brud i wszy, nie smoki, zagrażają waszym wspaniałym miastom, w ktorych kobiety rodzą co rok, ale tylko jeden noworodek na dziesięć żyje dłużej niż dziesięć dni. Tak, Yennefer, płodność, płodność i jeszcze raz płodność. Zajmij się, moja droga, rodzeniem dzieci, to bardziej naturalne dla ciebie zajęcie. To zajmie ci czas, ktory obecnie bezpłodnie tracisz na wymyślanie bzdur. Żegnam. Popędziwszy konia, czarodziej pocwałował w kierunku czoła kolumny. Geralt, rzuciwszy okiem na bladą i wściekle skrzywioną twarz Yennefer, zaczął wspołczuć mu z wyprzedzeniem. Wiedział, o co szło. Yennefer, jak większość czarodziejek, była sterylna. Ale jak niewiele czarodziejek bolała nad tym faktem i na wspominanie o nim reagowała prawdziwym szałem. Dorregaray zapewne wiedział o tym. Nie wiedział prawdopodobnie o tym, jaka jest mściwa. — Narobi sobie kłopotow — syknęła. - Oj, narobi. Uważaj, Geralt. Nie myśl, że jeśli przyjdzie co do czego, a ty nie wykażesz rozsądku, to będę cię bronić. — Bez obaw — uśmiechnął się. - My, to znaczy wiedźmini i bezwolne golemy, działamy zawsze rozsądnie. Jednoznacznie i wyraźnie wytyczone są bowiem granice możliwości, między ktorymi możemy się poruszać. — No, no, patrzcie — Yennefer spojrzała na niego, wciąż blada. - Obraziłeś się jak panienka, ktorej wytknięto brak cnoty. Jesteś wiedźminem, nie zmienisz tego. Twoje powołanie… — Przestań z tym powołaniem, Yen, bo mnie już zaczyna mdlić. — Nie mow tak do mnie, mowiłam. A twoje mdłości mało mnie interesują. Jak i wszystkie pozostałe reakcje z ograniczonego, wiedźmińskiego wachlarza reakcji. — Tym niemniej, obejrzysz niektore z nich, jeśli nie przestaniesz raczyć mnie opowiadaniami o szczytnych przesłaniach i walce o dobro ludzi. I o smokach, straszliwych wrogach ludzkiego plemienia. Wiem lepiej. — Tak? — zmrużyła oczy czarodziejka. - A coż ty takiego wiesz, wiedźminie? — Choćby to — Geralt zlekceważył gwałtowne, ostrzegawcze drganie medalionu na szyi — że gdyby smoki nie miały skarbcow, to pies z kulawą nogą nie interesowałby się nimi, a już na pewno nie czarodzieje. Ciekawe, że przy każdym polowaniu na smoka zawsze kręci się jakiś czarodziej, mocno powiązany z Gildią Jubilerow. Tak jak i ty. I poźniej, chociaż na rynek powinno trafić zatrzęsienie kamieni, jakoś nie trafiają i ich cena nie spada. Nie opowiadaj mi więc o powołaniu i o walce o przetrwanie rasy. Za dobrze i za długo cię znam. — Za długo — powtorzyła, złowrogo krzywiąc wargi. - Niestety. Ale nie myśl, że dobrze, ty sukinsynu. Psiakrew, jaka ja byłam głupia… Ach, idź do diabła! Patrzeć na ciebie nie mogę! Krzyknęła, poderwała karosza, ostro pocwałowała do przodu. Wiedźmin wstrzymał wierzchowca, przepuścił woz krasnoludow, ryczących, klnących, gwiżdżących na kościanych piszczałkach. Między nimi, rozwalony na workach z owsem, leżał Jaskier, pobrzękując na lutni. — Hej! — ryczał Yarpen Zigrin siedzący na koźle, wskazując na Yennefer. - Coś się tam czerni na szlaku! Ciekawe, co to? Wygląda jak kobyła! — Bez ochyby! — odwrzasnął Jaskier odsuwając na tył głowy śliwkowy kapelusik. - To kobyła! Wierzchem na wałachu! Niebywałe! Yarpenowi chłopcy zatrzęśli brodami w choralnym śmiechu. Yennefer udawała, że nie słyszy. Geralt wstrzymał konia, przepuścił konnych łucznikow Niedamira. Za nimi, w pewnej odległości, jechał wolno Borch, a tuż za nim Zerrikanki stanowiące ariergardę kolumny. Geralt zaczekał, aż podjadą, poprowadził klacz bok w bok z koniem Borcha. Jechali, milcząc. — Wiedźminie — odezwał się nagle Trzy Kawki. - Chcę ci zadać jedno pytanie. — Zadaj. — Czemu nie zawrocisz? Wiedźmin przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. — Naprawdę chcesz to wiedzieć? — Chcę — powiedział Trzy Kawki zwracając ku niemu twarz. — Jadę z nimi, bo jestem bezwolny golem. Bo jestem wiecheć pakuł gnany wiatrem wzdłuż gościńca. Dokąd, powiedz mi, mam pojechać? I po co? Tutaj przynajmniej zebrali się tacy, z ktorymi mam o czym rozmawiać. Tacy, ktorzy nie przerywają rozmowy, gdy podchodzę. Tacy, ktorzy nawet nie lubiąc mnie, mowią mi to w oczy, nie rzucają kamieniami zza opłotkow. Jadę z nimi z tego samego powodu, dla ktorego pojechałem z tobą do flisackiej oberży. Bo jest mi wszystko jedno. Nie mam miejsca, do ktorego mogłbym zmierzać. Nie mam celu, ktory powinien znajdować się na końcu drogi. Trzy Kawki odchrząknął. — Cel, ktory jest na końcu każdej drogi. Każdy go ma. Nawet ty, chociaż wydaje ci się, że jesteś taki inny. — Teraz ja zadam ci pytanie. — Zadaj. — Czy ty masz cel, będący na końcu drogi? — Mam. — Szczęściarz. — To nie jest sprawa szczęścia, Geralt. To jest sprawa tego, w co wierzysz i czemu się poświęcisz. Nikt nie powinien wiedzieć o tym lepiej od… od wiedźmina. — Ciągle słyszę dziś o powołaniu — westchnął Geralt. -Powołaniem Niedamira jest zagarnąć Malleore. Powołaniem Eycka z Denesle jest bronić ludzi przed smokami. Dorregaray czuje się powołany do czegoś wręcz odwrotnego. Yennefer, z racji pewnych zmian, jakim poddano jej organizm, nie może spełniać swojego powołania i strasznie się miota. Cholera, tylko Rębacze i krasnoludy nie czują żadnego powołania, chcą się po prostu nachapać. Może dlatego tak mnie do nich ciągnie? — Nie do nich cię ciągnie, Geralcie z Rivii. Nie jestem ślepy ni głuchy. Nie na dźwięk ich imion sięgnąłeś wtedy po sakiewkę. Ale wydaje mi się… — Niepotrzebnie ci się wydaje — rzekł wiedźmin bez gniewu. — Przepraszam. — Niepotrzebnie przepraszasz. Wstrzymali konie, ledwie na czas, by nie wpaść na zatrzymaną nagle kolumnę łucznikow z Caingorn. — Co się stało? — Geralt stanął w strzemionach. - Dlaczegośmy się zatrzymali? — Nie wiem — Borch odwrocił głowę. Vea, ze ściągniętą dziwnie twarzą, wyrzekła szybko kilka słow. — Podskoczę na czoło — rzekł wiedźmin — i sprawdzę. — Zostań. — Dlaczego? Trzy Kawki milczał przez chwilę patrząc w ziemię. — Dlaczego? — powtorzył Geralt. — Jedź — rzekł Borch. - Może tak będzie lepiej. — Co ma być lepiej? — Jedź. Most, spinający dwie krawędzie przepaści, wyglądał solidnie, zbudowany z grubych, sosnowych bali, wsparty na czworokątnym filarze, o ktory, szumiąc, długimi wąsami piany rozbijał się nurt. — Hej, Zdzieblarz! — wrzasnął Boholt podprowadzając woz. - Czegoś się zatrzymał? — A bo ja wiem, jaki ten most? — Czemu tędy nam droga? — spytał Gyllenstiern, podjeżdżając bliżej. - Nie w smak mi pchać się z wozami na tę kładkę. Hej, szewcze! Czemu tędy wiedziesz, a nie szlakiem? Szlak przecież idzie dalej, ku zachodowi? Bohaterski truciciel z Hołopola zbliżył się, zdejmując baranią czapkę. Wyglądał przezabawnie, ustrojony w opięty na siermiędze staromodny połpancerz wyklepany zapewne jeszcze za panowania krola Sambuka. — Tędy droga krotsza, miłościwy panie — powiedział nie do kanclerza, lecz wprost do Niedamira, ktorego twarz nadal wyrażała bolesne wręcz znudzenie. — Jak niby? — spytał zmarszczony Gyllenstiern. Niedamir nie zaszczycił szewca nawet uważniejszym spojrzeniem. — To — powiedział Kozojed, wskazując na gorujące nad okolicą trzy szczerbate szczyty — to są Chiava, Pustula i Skakunowy Ząb. Szlak wiedzie ku ruinom starej warowni, otacza Chiavę od połnocy, za źrodłami rzeki. A mostem możem drogę skrocić. Wąwozem przejdziem na płań między gory. A jeśli tamoj smoczych śladow nie znajdziemy, pojdziemy na wschod dalej, przepatrzymy jary. A jeszcze dalej na wschod są rowniuśkie hale, prosta droga tamtędy do Caingorn, ku waszym, panie, dziedzinom. — A gdzieżeś to, Kozojed, takiego umu o tych gorach nabrał? - spytał Boholt. - Przy kopycie? — Nie, panie. Owcem tu za młodu pasał. — A ten most wytrzyma? — Boholt wstał na koźle, spojrzał w doł, na spienioną rzekę. - Przepaść ma ze czterdzieści sążni. — Wytrzyma, panie. — Skąd w ogole taki most w tej dziczy? — Tego mosta — rzekł Kozojed — trolle dawnymi czasy pobudowały, kto tędy jeździł, musiał im płacić słony grosz. Ale że rzadko tędy jeździli, tedy trolle z torbami poszli. A most ostał. — Powtarzam — powiedział gniewnie Gyllenstiern — wozy mamy ze sprzętem i paszą, możemy na bezdrożach utknąć. Czy nie lepiej szlakiem jechać? — Można i szlakiem — wzruszył ramionami szewc — ale to dłuższa droga. A krol prawił, że mu do smoka pilno, że wygląda go, niby kania dżdżownic. — Dżdżu — poprawił kanclerz. — Niech będzie, że dżdżu — zgodził się Kozojed. - A mostem i tak będzie bliżej. — No, to jazda, Kozojed — zdecydował Boholt. - Suń przodem, ty i twoje wojsko. U nas taki obyczaj, przodem puszczać najwaleczniejszych. — Nie więcej niż jeden woz na raz — ostrzegł Gyllenstiern. — Dobra — Boholt smagnął konie, woz zadudnił po balach mostu. - Za nami, Zdzieblarz! Bacz, czy koła rowno idą! Geralt wstrzymał konia, drogę zagrodzili mu łucznicy Niedamira w swoich purpurowo-złotych kaftanach stłoczeni na kamiennym przyczołku. Klacz wiedźmina parsknęła. Ziemia zadrżała. Gory zadygotały, zębaty skraj skalistej ściany zamazał się nagle na tle nieba, a sama ściana przemowiła nagle głuchym, wyczuwalnym dudnieniem. — Uwaga! — zaryczał Boholt, już po drugiej stronie mostu. - Uwaga tam! Pierwsze kamienie, na razie drobne, zaszuściły i zastukały po dygoczącym spazmatycznie obrywie. Na oczach Geralta część drogi, rozziewając się w czarną, przeraźliwie szybko rosnącą szczelinę, oberwała się, poleciała w przepaść z ogłuszającym łoskotem. — Po koniach!!! - wrzasnął Gyllenstiern. - Miłościwy panie! Na drugą stronę! Niedamir, z głową wtuloną w grzywę konia, runął na most, za nim skoczył Gyllenstiern i kilku łucznikow. Za nimi, dudniąc, wwalił się na trzeszczące dyle krolewski furgon z łopoczącą chorągwią z gryfem. — To lawina! Z drogi! — zawył z tyłu Yarpen Zigrin chlaszcząc biczem po końskich zadach, wyprzedzając drugi woz Niedamira i roztrącając łucznikow. - Z drogi, wiedźminie! Z drogi! Obok wozu krasnoludow przecwałował Eyck z Denesle, wyprostowany i sztywny. Gdyby nie śmiertelnie blada twarz i zaciśnięte w rozedrganym grymasie usta, można by pomyśleć, że błędny rycerz nie zauważa sypiących się na szlak głazow i kamieni. Z tyłu, z grupy łucznikow, ktoś krzyczał dziko, rżały konie. Geralt szarpnął wodze, spiął konia, tuż przed nim ziemia zagotowała się od lecących z gory głazow. Woz krasnoludow z turkotem przetoczył się po kamieniach, tuż przed mostem podskoczył, osiadł z trzaskiem na bok, na ułamaną oś. Koło odbiło się od balustrady, poleciało w doł, w kipiel. Klacz wiedźmina, sieczona ostrymi odłamkami skał, stanęła dęba. Geralt chciał zeskoczyć, ale zaczepił klamrą buta o strzemię, upadł na bok, na drogę. Klacz zarżała i popędziła przed siebie, prosto na tańczący nad przepaścią most. Po moście biegły krasnoludy wrzeszcząc i pomstując. — Szybciej, Geralt! — krzyknął biegnący za nimi Jaskier oglądając się. — Wskakuj, wiedźminie! — zawołał Dorregaray miotając się w siodle, z trudem utrzymując szalejącego konia. Z tyłu, za nimi, cała droga tonęła w chmurze pyłu wzbijanego przez lecące głazy, druzgocące wozy Niedamira. Wiedźmin wczepił palce w rzemienie jukow za siodłem czarodzieja. Usłyszał krzyk. Yennefer zwaliła się razem z koniem, odturlała w bok, dalej od wierzgających na oślep kopyt, przypadła do ziemi, osłaniając głowę rękoma. Wiedźmin puścił siodło, pobiegł ku niej, nurkując w ulewę kamieni, przeskakując otwierające się pod nogami rozpadliny. Yennefer, szarpnięta za ramię, uniosła się na kolana. Oczy miała szeroko otwarte, z rozciętej brwi ciekła jej strużka krwi sięgająca już końca ucha. — Wstawaj, Yen! — Geralt! Uważaj! Ogromny, płaski blok skalny, z łoskotem i zgrzytem szorując po ścianie obrywu, zsuwał się, leciał prosto na nich. Geralt padł nakrywając sobą czarodziejkę. W tym samym momencie blok eksplodował, rozerwał się na miliard odłamkow, ktore spadły na nich, tnąc jak osy. — Szybciej! — krzyknął Dorregaray. Wymachując rożdżką na tańczącym koniu, rozsadzał na pył kolejne głazy, osuwające się z obrywu. - Na most, wiedźminie! Yennefer machnęła ręką, wyginając palce, krzyknęła niezrozumiale. Kamienie, stykając się z niebieskawą poł-sferą, wyrosłą nagle nad ich głowami, znikały jak krople wody padające na rozpaloną blachę. — Na most, Geralt! — krzyknęła czarodziejka. - Blisko mnie! Pobiegli, ścigając Dorregaraya i kilku spieszonych łucznikow. Most kołysał się i trzeszczał, bale wyginały się na wszystkie strony miotając nimi od balustrady do balustrady. — Szybciej! Most osiadł nagle z przenikliwym trzaskiem, połowa, ktorą już przebyli, urwała się, z łoskotem poleciała w przepaść, wraz z nią woz krasnoludow, roztrzaskując się o kamienne zęby wśrod oszalałego rżenia koni. Część, na ktorej się znajdowali, wytrzymała, ale Geralt zorientował się nagle, ze biegną już pod gorę, pod raptownie stromiejącą stromiznę. Yennefer zaklęła dysząc. — Padnij, Yen! Trzymaj się! Resztka mostku zgrzytnęła, chrupnęła i opuściła się jak pochylnia. Upadli, wczepiając palce w szczeliny między balami. Yennefer nie utrzymała się. Pisnęła po dziewczęcemu i pojechała w doł. Geralt, uczepiony jedną ręką, wyciągnął sztylet, wraził ostrze między bale, oburącz uchwycił się rękojeści. Stawy w jego łokciach zatrzeszczały, gdy Yennefer szarpnęła nim, zawisając na pasie i pochwie miecza, przerzuconego przez plecy. Most chrupnął znowu i pochylił się jeszcze bardziej, prawie do pionu. — Yen — wystękał wiedźmin. - Zrob coś… Cholera, rzuć zaklęcie! — Jak? — usłyszał jej gniewne, stłumione warknięcie. - Przecież wiszę! — Zwolnij jedną rękę! — Nie mogę… — Hej! — wrzasnął z gory Jaskier. - Trzymacie się? Hej! Geralt nie uznał za celowe potwierdzać. — Dajcie linę! - darł się Jaskier. - Prędko, psiakrew! Obok trubadura pojawili się Rębacze, krasnoludy i Gyllenstiern. Geralt usłyszał ciche słowa Boholta. — Poczekaj, śpiewaku. Ona zaraz odpadnie. Wtedy wyciągniemy wiedźmina. Yennefer zasyczała jak żmija wijąc się na plecach Geralta. Pas boleśnie wpił mu się w pierś. — Yen? Możesz złapać oparcie? Nogami? Możesz coś zrobić nogami? — Tak — jęknęła. - Pomajtać. Geralt spojrzał w doł, na rzekę, kotłującą się wśrod ostrych głazow, o ktore obijały się, wirując, nieliczne belki mostu, koń i trup w jaskrawych barwach Caingorn. Za głazami, w szmaragdowym, przejrzystym odmęcie, zobaczył wrzecionowate cielska wielkich pstrągow, leniwie poruszających się w prądzie. — Trzymasz się, Yen? — Jeszcze… tak… — Podciągnij się. Musisz złapać oparcie… — Nie… mogę… — Dajcie linę! - wrzeszczał Jaskier. - Co wyście, pogłupieli? Spadną obydwoje! — Może i dobrze? — zastanowił się niewidoczny Gyllenstiern. Most zatrzeszczał i obsunął się jeszcze bardziej. Geralt zaczął tracić czucie w palcach, zaciśniętych na rękojeści sztyletu. — Yen… — Zamknij się… i przestań wiercić… — Yen? — Nie mow tak do mnie… — Wytrzymasz? — Nie — powiedziała zimno. Nie walczyła już, wisiała mu na plecach martwym, bezwładnym ciężarem. — Yen? — Zamknij się. — Yen. Wybacz mi. — Nie. Nigdy. Coś pełzło w doł, po balach. Szybko. Jak wąż. Emanująca zimną poświatą lina, wyginając się i zwijając, jak żywa, namacała ruchliwym końcem kark Geralta, przesunęła się pod pachami, zamotała w luźny węzeł. Czarodziejka, pod nim, jęknęła, wciągając powietrze. Był pewien, że zaszlocha. Mylił się. — Uwaga! — krzyknął z gory Jaskier. - Wyciągamy was! Niszczuka! Kennet! W gorę ich! Ciągnijcie! Szarpnięcie, bolesny, duszący ucisk naprężonej liny. Yennefer westchnęła ciężko. Pojechali w gorę, szybko, szorując brzuchami o szurpate dyle. Na gorze Yennefer wstała pierwsza. VII — Z całego taboru — rzekł Gyllenstiern — ocaliliśmy jeden furgon, krolu, nie licząc wozu Rębaczy. Z oddziału zostało siedmiu łucznikow. Po tamtej stronie przepaści nie ma już drogi, jest tylko piarg i gładka ściana, jak daleko pozwala widzieć załom. Nie wiadomo, czy ocalał ktokolwiek z tych, co zostali, gdy most się zawalił. Niedamir nie odpowiedział. Eyck z Denesle, wyprostowany, stanął przed krolem, utkwiwszy w nim błyszczące, zgorączkowane oczy. - Ściga nas gniew bogow — powiedział wznosząc ręce. - Zgrzeszyliśmy, krolu Niedamirze. To była święta wyprawa, wyprawa przeciw złu. Bo smok to zło, tak, każdy smok to wcielone zło. Ja zła nie mijam obojętnie, ja rozgniatam je pod stopą… Unicestwiam. Tak, jak każą bogowie i Święta Księga. — Co on plecie? — zmarszczył się Boholt. — Nie wiem — rzekł Geralt poprawiając uprząż klaczy. - Nie pojąłem ni słowa. — Bądźcie cicho — powiedział Jaskier. - Staram się to zapamiętać, może da się wykorzystać, gdy się dobierze rymy. — Mowi Święta Księga — rozwrzeszczał się na dobre Eyck — ze wynijdzie z otchłani wąż, smok obrzydły, siedem głow i dziesięć rogow mający! A na grzbiecie jego zasiądzie niewiasta w purpurach i szkarłatach, a puchar złoty będzie w jej dłoni, a na czole jej wypisany będzie znak wszelkiego i ostatecznego kurewstwa! — Znam ją! - ucieszył się Jaskier. - To Cilia, żona wojta Sommerhaldera! — Uciszcie się, panie poeto — rzekł Gyllenstiern. - A wy, rycerzu z Denesle, mowcie jaśniej, jeśli łaska. — Przeciw złu, krolu — zawołał Eyck — trzeba wystąpić z czystym sercem i sumieniem, z podniesioną głową! A kogo my tu widzimy? Krasnoludow, ktorzy są poganami, rodzą się w ciemnościach i kłaniają się ciemnym mocom! Czarownikow blużniercow, uzurpujących sobie boskie prawa, siły i przywileje! Wiedźmina, ktory jest wstrętnym odmieńcem, przeklętym, nienaturalnym tworem. Dziwicie się, ze spadła na nas kara? Krolu Niedamirze! Sięgnęliśmy granic możliwości! Nie wystawiajmy na probę bożej łaskawości. Wzywam was, krolu, byście oczyścili z plugastwa nasze szeregi, zanim… — O mnie ani słowa — żałośnie wtrącił Jaskier. - Ani słowka o poetach. A tak się staram. Geralt uśmiechnął się do Yarpena Zigrina głaszczącego powolnym ruchem ostrze zatkniętego za pas topora, Krasnolud, ubawiony, wyszczerzył zęby. Yennefer odwrociła się demonstracyjnie, udając, ze rozdarta aż po biodro spodnica frasuje ją bardziej niż słowa Eycka. — Przesadziliśmy nieco, panie Eyck — odezwał się ostro Dorregaray. - Chociaż niewątpliwie ze szlachetnych pobudek. Za niepotrzebne zgoła uważam uświadamianie nam, co myślicie o czarodziejach, krasnoludach i wiedźminach. Choć, jak sądzę, wszyscyśmy już przywykli do takich opinii, ani to grzeczne, ani rycerskie, panie Eyck. A już zupełnie niepojęte po tym, kiedy to wy, nie kto inny, biegniecie i podajecie magiczną, elfią linę zagrożonym śmiercią wiedźminowi i czarodziejce. Z tego, co mowicie, wynika, że raczej powinniście się modlić, by spadli. — Psiakrew — szepnął Geralt do Jaskra. - To on podał tę linę? Eyck? Nie Dorregaray? — Nie — mruknął bard. - To Eyck, to faktycznie on. Geralt pokręcił głową z niedowierzaniem. Yennefer zaklęła pod nosem, wyprostowała się. — Rycerzu Eyck — powiedziała z uśmiechem, ktory każdy procz Geralta mogł wziąć za miły i życzliwy. - Jakże to? Jestem plugastwo, a wy ratujecie mi życie? — Jesteście damą, pani Yennefer — rycerz skłonił się sztywno. - A wasza urodziwa i szczera twarz pozwala wierzyć, ze wyrzekniecie się kiedyś przeklętego czarno-księstwa. Boholt parsknął. — Dziękuję wam, rycerzu — rzekła sucho Yennefer. - I wiedźmin Geralt też wam dziękuje. Podziękuj mu, Geralt. — Prędzej mnie szlag trafi — wiedźmin westchnął rozbrajająco szczerze. - Za co niby? Jestem plugawy odmieniec, a moja nieurodziwa twarz nie rokuje żadnych nadziei na poprawę. Rycerz Eyck wyciągnął mnie z przepaści niechcący, tylko dlatego, że kurczowo trzymałem się urodziwej damy. Gdybym sam tam wisiał, Eyck nie kiwnąłby palcem. Nie mylę się, prawda, rycerzu? — Mylicie się, panie Geralcie — powiedział spokojnie błędny rycerz.- Nikomu będącemu w potrzebie nie odmawiam pomocy. Nawet komuś takiemu jak wiedźmin. — Podziękuj, Geralt. I przeproś — powiedziała ostro czarodziejka. - W przeciwnym razie potwierdzisz, że przynajmniej w odniesieniu do ciebie Eyck miał zupełną rację. Nie potrafisz wspołżyć z ludźmi. Bo jesteś inny. Twoj udział w tej wyprawie jest pomyłką. Przygnał cię tu bezsensowny cel. Sensownie będzie więc odłączyć się. Sądzę, ze sam już to zrozumiałeś. A jeżeli nie, to wreszcie zrozum. — O jakim to celu mowicie, pani? — wtrącił się Gyllenstiern. Czarodziejka spojrzała na niego, nie odpowiedziała. Jaskier i Yarpen Zigrin uśmiechnęli się do siebie znacząco, ale tak, by czarodziejka tego nie dostrzegła. Wiedźmin spojrzał w oczy Yennefer. Były zimne. — Przepraszam i dziękuję, rycerzu z Denesle — skłonił głowę. - Wszystkim tu obecnym dziękuję. Za pospieszny ratunek udzielony bez namysłu. Słyszałem, wisząc, jak jeden przez drugiego rwaliście się do pomocy. Wszystkich tu obecnych proszę o wybaczenie. Wyjąwszy szlachetną Yennefer, ktorej dziękuję, o nic nie prosząc. Żegnam. Plugastwo z dobrej woli opuszcza kompanię. Bo plugastwo ma was dosyć. Bywaj, Jaskier. — Ejże, Geralt — zawołał Boholt. - Nie stroj fochow niby dzieweczka, nie rob z igły wideł. Do diabła z… — Ludzieeeee! Od strony gardzieli wąwozu biegł Kozojed i kilku hołopolskich milicjantow wysłanych na zwiady. — Co jest? Czemu on tak się drze? — uniosł głowę Niszczuka. — Ludzie… Wasze… miłości… — dyszał szewc. — Wykrztuszę, człowieku — powiedział Gyllenstiern, zaczepiając kciuki o złoty pas. — Smok! Tam, smok! — Gdzie? — Za wąwozem… Na rownym… Panie, on… — Do koni! — zakomenderował Gyllenstiern. — Niszczuka! — wrzasnął Boholt. - Na woz! Zdzieblarz, na koń i za mną! — W dyrdy, chłopaki! — ryknął Yarpen Zigrin. - W dyrdy, psia mać! — Hej, poczekajcie! — Jaskier zarzucił lutnię na ramię. - Geralt! Weź mnie na konia! — Wskakuj! Wąwoz kończył się usypiskiem jasnych skał, coraz rzadszych, tworzących nieregularny krąg. Za nimi teren opadał lekko na trawiastą, pagorkowatą halę, ze wszystkich stron zamkniętą wapiennymi ścianami, ziejącymi tysiącami otworow. Trzy wąskie kaniony, ujścia wyschłych strumieni, otwierały się na halę. Boholt, ktory pierwszy docwałował do bariery głazow, zatrzymał nagle konia, stanął w strzemionach. — O, zaraza — powiedział. - O, jasna zaraza. To… to nie może być! — Co? — spytał Dorregaray podjeżdżając. Obok niego Yennefer, zeskakując z wozu Rębaczy, oparła się piersią o skalny blok, wyjrzała, cofnęła się, przetarła oczy. — Co? Co jest? — krzyknął Jaskier, wychylając się zza plecow Geralta. - Co jest, Boholt? — Ten smok… jest złoty. Nie dalej niż sto krokow od kamiennej gardzieli wąwozu, z ktorego wyszli, na drodze do wiodącego na połnoc kanionu, na łagodnie obłym, niewysokim pagorze, siedziało stworzenie. Siedziało, wyginając w regularny łuk długą, smukłą szyję, skłoniwszy wąską głowę na wysklepioną pierś, oplatając ogonem przednie, wyprostowane łapy. Było w tym stworzeniu, w pozycji, w jakiej siedziało, coś pełnego niewysłowionej gracji, coś kociego, coś, co zaprzeczało jego ewidentnie gadziej proweniencji. Niezaprzeczalnie gadziej. Stworzenie było bowiem pokryte łuską, wyraźną w rysunku, błyszczącą rażącym oczy blaskiem jasnego, żołtego złota. Bo stworzenie siedzące na pagorku było złote — złote od czubkow zarytych w ziemię pazurow po koniec długiego ogona, poruszającego się leciutko wśrod porastających pagor ostow. Patrząc na nich wielkimi, złotymi oczami, stworzenie rozwinęło szerokie, złociste, nietoperze skrzydła i tak trwało nieruchome, każąc się podziwiać. — Złoty smok — szepnął Dorregaray. - To niemożliwe… Żywa legenda! — Nie ma, psia mać, złotych smokow — stwierdził Niszczuka i splunął. - Wiem, co mowię. — To co to jest to, co siedzi na pagorku? — spytał rzeczowo Jaskier. — To jakieś oszustwo. — Iluzja. — To nie jest iluzja — powiedziała Yennefer. — To złoty smok — rzekł Gyllenstiern. - Najprawdziwszy złoty smok. — Złote smoki są tylko w legendach! — Przestańcie — wtrącił nagłe Boholt. - Nie ma się czym gorączkować. Byle bałwan widzi, że to złoty smok. A co to, proszę waszmości, za rożnica, złoty, siny, sraczkowaty czy w kratkę? Duży nie jest, załatwimy go raz-dwa. Zdzieblarz, Niszczuka, rozgrużajcie woz, wyciągajcie sprzęt. Też mi rożnica, złoty, niezłoty. — Jest rożnica, Boholt — powiedział Zdzieblarz. - I to zasadnicza. To nie jest smok, ktorego tropimy. Nie ten, podtruty pod Hołopolem, ktory siedzi w jamie, na kruszcu i klejnotach. A ten tu siedzi na rzyci jedynie. To po cholerę nam on? — Ten smok jest złoty, Kennet — warknął Yarpen Zigrin. - Widziałeś kiedy takiego? Nie rozumiesz? Za jego skorę weźmiemy więcej, niż wyciągnęlibyśmy ze zwykłego skarbca. — I to nie psując rynku drogich kamieni — dodała Yennefer uśmiechając się nieładnie. - Yarpen ma rację. Umowa obowiązuje nadal. Jest co dzielić, no nie? — Hej, Boholt? — wrzasnął Niszczuka z wozu przebierając z rumorem w ekwipunku. - Co zakładamy na siebie i na konie? Czym ta złota gadzina może ziać, hę? Ogniem? Kwasem? Parą? — A zaraza jego wie, proszę waszmości — zafrasował się Boholt. - Hej, czarodzieje! Czy legendy o złotych smokach mowią, jak takiego zabić? — Jak go zabić? A zwyczajnie! — krzyknął nagle Kozojed. - Nie ma co medytować, dajcie prędko jakiego zwierzaka. Napchamy go czymś trującym i podrzucimy gadu, niech sczeźnie. Dorregaray popatrzył na szewca z ukosa, Boholt splunął, Jaskier odwrocił głowę z grymasem obrzydzenia. Yarpen Zigrin uśmiechał się obleśnie, wziąwszy się pod boki. — Co tak patrzycie? — spytał Kozojed. - Weźmy się do roboty, trzeba uradzić, czym napchamy ścierwo, żeby gad skapiał co rychlej. Musi to być coś, co jest strasznie jadowite, trujące albo zgniłe. — Aha — przemowił krasnolud, wciąż z uśmiechem. - Coś, co jest jadowite, paskudne i śmierdzące. Wiesz co, Kozojed? Wychodzi, że to ty. — Co? — Gowno. Zjeżdżaj stąd, ciżmopsuju, niech oczy moje na ciebie nie patrzą. — Panie Dorregaray — rzekł Boholt podchodząc do czarodzieja. - Okażcie przydatność. Przypomnijcie sobie legendy i podania. Co wam wiadomo o złotych smokach? Czarodziej uśmiechnął się, prostując się wyniośle. — Co mi wiadomo o złotych smokach, pytasz? Mało, ale wystarczająco wiele. — Słuchamy tedy. — A słuchajcie, i słuchajcie uważnie. Tam, przed nami, siedzi złoty smok. Żywa legenda, być może ostatnie i jedyne w swoim rodzaju stworzenie, jakie ocalało przed waszym morderczym szałem. Nie zabija się legendy. Ja, Dorregaray, nie pozwolę wam ruszyć tego smoka. Zrozumiano? Możecie się pakować, troczyć juki i wracać do domow. Geralt był przekonany, że wybuchnie wrzawa. Mylił się. — Mości czarodzieju — przerwał ciszę głos Gyllenstierna. - Baczcie no, co i do kogo mowicie. Krol Niedamir może kazać wam, Dorregarayowi, troczyć juki i wynosić się do diabła. Ale nie odwrotnie. Czy to jest jasne? — Nie — rzekł dumnie czarodziej. - Nie jest. Bo ja jestem mistrz Dorregaray i nie będzie mi rozkazywał ktoś, kogo krolestwo obejmuje obszar widoczny z wysokości ostrokołu parszywej, brudnej i zasmrodzonej warowni. Czy wiecie, panie Gyllenstiern, że jeśli wypowiem zaklęcie i wykonam ruch ręką, to zmienicie się w krowi placek, a wasz nieletni krol w coś niewypowiedzianie gorszego? Czy to jest jasne? Gyllenstiern nie zdążył odpowiedzieć, bowiem Boholt, przystąpiwszy do Dorregaraya, chwycił go za ramię i obrocił ku sobie. Niszczuka i Zdzieblarz, milczący i ponurzy, wysunęli się zza plecow Boholta. — Słuchajcie no, panie magiku — rzekł cicho ogromny Rębacz. - Zanim zaczniecie wykonywać te wasze ruchy ręką, posłuchajcie. Mogłbym długo tłumaczyć, proszę waszmości, co sobie robię z twoich zakazow, z twoich legend i z twojego głupiego gadania. Ale nie chce mi się. Niech więc to starczy ci za moją odpowiedź. Boholt odchrząknął, przyłożył palec do nosa i z bliskiej odległości nasmarkał czarodziejowi na czubki butow. Dorregaray pobladł, ale nie poruszył się. Widział — jak i wszyscy — morgenstern łańcuchowy na łokciowej długości trzonku trzymany przez Niszczukę w nisko opuszczonej dłoni. Wiedział — jak i wszyscy — ze czas, potrzebny na rzucenie zaklęcia jest nierownie dłuższy od czasu, jaki potrzebny będzie Niszczuce na rozwalenie mu głowy na ćwierci. — No — powiedział Boholt. - A teraz odejdźcie grzecznie na bok, proszę waszmości. A jeśli przyjdzie ci ochota znowu otworzyć gębę, to prędko wetknij sobie w nią wiecheć trawy. Bo jeśli jeszcze raz usłyszę twoje stękania, to mnie popamiętasz. Boholt odwrocił się, zatarł dłonie. — No, Niszczuka, Zdzieblarz, do roboty, bo nam gad w końcu ucieknie. — Nie wygląda, żeby on miał zamiar uciekać — powiedział Jaskier obserwujący przedpole. - Patrzcie no na niego. Złoty smok, siedzący na pagorku, ziewnął, zadarł głowę, zamachał skrzydłami, smagnął ziemię ogonem. — Krolu Niedamirze i wy, rycerze! — zaryczał rykiem brzmiącym jak mosiężna trąba. - Jestem smok Villentre-tenmerth! Jak widzę, nie ze wszystkim zatrzymała was lawina, ktorą to ja, nie chwalący się, spuściłem wam na głowy. Dotarliście aż tutaj. Jak wiecie, z doliny tej są tylko trzy wyjścia. Na wschod, ku Hołopolu, i na zachod, ku Caingorn. I z tych drog możecie skorzystać. Połnocnym wąwozem, panowie, nie pojdziecie, bo ja, Yillentretenmerth, zabraniam wam tego. Jeśli zaś ktoś mego zakazu respektować nie zechce, wyzywam go oto na boj, na honorowy, rycerski pojedynek. Na broń konwencjonalną, bez czarow, bez ziania ogniem. Walka do pełnej kapitulacji jednej ze stron. Czekam odpowiedzi przez herolda waszego, jak każe zwyczaj! Wszyscy stali otworzywszy szeroko usta. — On gada! — sapnął Boholt. - Niebywałe! — I do tego strasznie mądrze — rzekł Yarpen Zigrin. - Czy ktoś wie, co to jest broń konfesjonalna? — Zwykła, niemagiczna — powiedziała Yennefer marszcząc brwi. - Mnie jednak zastanawia coś innego. Nie można mowić artykułowanie, mając rozwidlony język. Łajdak używa telepatii. Uważajcie, to działa w obie strony. Może czytać wasze myśli. — Co on, zgłupiał ze szczętem, czy jak? — zdenerwował się Kennet Zdzieblarz. - Honorowy pojedynek? Z głupim gadem? A takiego! Idziemy na niego kupą! W kupie siła! — Nie. Obejrzeli się. Eyck z Denesle, już na koniu, w pełnej zbroi, z kopią osadzoną przy strzemieniu, prezentował się dużo lepiej niż na piechotę. Spod podniesionej zasłony hełmu gorzały zgorączkowane oczy, bielała blada twarz. — Nie, panie Kennet — powtorzył rycerz. - Chyba, że po moim trupie. Nie dopuszczę, by obrażano w mojej obecności honor rycerski. Kto odważy się złamać zasady honorowego pojedynku… Eyck mowił coraz głośniej, egzaltowany głos łamał mu się i drżał z podniecenia. — …kto znieważy honor, znieważy i mnie, i krew jego lub moja popłynie na tę umęczoną ziemię. Bestia żąda pojedynku? Dobrze więc! Niechaj herold otrąbi moje imię! Niech zadecyduje sąd bogow! Za smokiem siła kłow i pazurow, i piekielna złość, a za mną… — Co za kretyn — mruknął Yarpen Zigrin. — …za mną prawość, za mną wiara, za mną łzy dziewic, ktore ten gad… — Skończ, Eyck, bo rzygać się chce! — wrzasnął Boholt. — Dalej, w pole! Bierz się za smoka, zamiast gadać! — Ej, Boholt, zaczekaj — rzekł nagle krasnolud szarpiąc brodę. - Zapomniałeś o umowie? Jeśli Eyck położy gadzinę, weźmie połowę… — Eyck nic nie weźmie — wyszczerzył zęby Boholt. - Znam go. Jemu wystarczy, jeśli Jaskier ułoży o nim piosenkę. — Cisza! — oznajmił Gyllenstiern. - Niech tak będzie. Przeciwko smokowi wystąpi prawy rycerz błędny, Eyck z Deńesle, walczący w barwach Caingorn jako kopia i miecz krola Niedamira. Taka jest krolewska decyzja! — No i masz — zgrzytnął zębami Yarpen Zigrin. - Kopia i miecz Niedamira. Załatwił nas caingornski krolik. I co teraz? — Nic — Boholt splunął. - Nie chcesz chyba zadzierać z Eyckiem, Yarpen? On gada głupio, ale jeśli już wlazł na konia i podniecił się, to lepiej schodzić mu z drogi. Niech idzie, zaraza, i niech załatwi smoka. A potem się zobaczy. — Kto będzie heroldem? — spytał Jaskier. - Smok chciał herolda. Może ja? — Nie. To nie piosenki śpiewać, Jaskier — zmarszczył się Boholt. - Heroldem niech będzie Yarpen Zigrin. Ma głos jak buhaj. — Dobra, co mi tam — rzekł Yarpen. - Dawajcie mi tu chorążego ze znakiem, żeby wszystko było jak należy. — Tylko grzecznie mowcie, panie krasnoludzie. I dwornie — upomniał Gyllenstiern. — Nie uczcie mnie jak gadać — krasnolud dumnie wypiął brzuch. - Chodziłem w poselstwa już wtedy, kiedy wy jeszczeście na chleb mowili: «bep», a na muchy: "tapty" Smok w dalszym ciągu spokojnie siedział na pagorku, wesoło machając ogonem. Krasnolud wdrapał się na największy głaz, odchrząknął i splunął. — Hej, ty tam! — zaryczał, biorąc się pod boki. - Smoku chędożony! Słuchaj, co ci rzeknie herold! Znaczy się ja! Jako pierwszy zabierze się do ciebie honorowo obłędny rycerz Eyck z Denesle! I wrazi ci kopię w kałdun, wedle świętego zwyczaju, na pohybel tobie, a na radość biednym dziewicom i krolowi Niedamirowi! Walka ma być honorowa i wedle prawa, ziać ogniem nie łza, a jeno konfesjonalnie łupić jeden drugiego, dopokąd ten drugi ducha nie wyzionie albo nie zemrze! Czego ci życzymy z duszy, serca! Pojąłeś, smoku? Smok ziewnął, zamachał skrzydłami, a potem, przypadłszy do ziemi, szybko zlazł z pagora na rowny teren. — Pojąłem, cny heroldzie! — odryczał. - Niech tedy wystąpi w pole szlachetny Eyck z Denesle. Jam gotow! — Istne jasełki — Boholt splunął, ponurym wzrokiem odprowadzając Eycka, stępa wyjeżdżającego zza bariery głazow. - Cholerna kupa śmiechu… — Zamknij jadaczkę, Boholt — krzyknął Jaskier zacierając ręce. - Patrz, Eyck idzie do szarży! Psiakrew, ale będzie piękna ballada! — Hurra! Wiwat Eyck! — krzyknął ktoś z grupy łucznikow Niedamira. — A ja — odezwał się ponuro Kozojed — ja bym go jednak dla pewności napchał siarką. Eyck, już w polu, odsalutował smokowi uniesioną kopią, zatrzasnął zasłonę hełmu i uderzył konia ostrogami. — No, no — powiedział krasnolud. - Głupi to on może jest, ale na szarżowaniu faktycznie się zna. Patrzcie tylko! Eyck, schylony, zaparty w siodle, zniżył kopię w pełnym galopie. Smok, wbrew oczekiwaniom Geralta, nie odskoczył, nie ruszył połkolem, ale przypłaszczony do ziemi, popędził prosto na atakującego rycerza. — Bij go! Bij, Eyck! — wrzasnął Yarpen. Eyck, choć niesiony galopem, nie uderzył na wprost, na oślep. W ostatniej chwili zmienił zwinnie kierunek, przerzucił kopię nad końskim łbem. Przelatując obok smoka, z całej mocy pchnął, stając w strzemionach. Wszyscy wrzasnęli jednym głosem. Geralt nie przyłączył się do choru. Smok uniknął pchnięcia w delikatnym, zwinnym, pełnym gracji obrocie i zwijając się jak żywa, złota wstęga, błyskawicznie, ale miękko, iście po kociemu, sięgnął łapą pod brzuch konia. Koń kwiknął, wysoko wyrzucając zad, rycerz zakolebał się w siodle, ale nie wypuścił kopii. W momencie, gdy koń prawie zarywał się chrapami w ziemię, smok ostrym pociągnięciem łapy zmiotł Eycka z siodła. Wszyscy widzieli lecące w gorę, wirujące blachy pancerza, wszyscy usłyszeli brzęk i huk, z jakim rycerz zwalił się na ziemię. Smok przysiadając przygniotł konia łapą, zniżył zębatą paszczę. Koń kwiknął przeraźliwie, zaszamotał się i ścichł. W ciszy, jaka zapadła, wszyscy usłyszeli głęboki głos smoka Villentretenmertha. — Mężnego Eycka z Denesle można zabrać z pola, jest niezdolny do dalszej walki. Następny, proszę. — O, kurwa — powiedział Yarpen Zigrin w ciszy, jaka zapadła. VIII — Obie nogi — powiedziała Yennefer wycierając ręce w lnianą szmatkę. - I chyba coś z kręgosłupem. Zbroja na plecach wgnieciona, jakby dostał kafarem. A nogi, to przez własną kopię. Nieprędko on wsiądzie na konia. O ile w ogole wsiądzie. — Ryzyko zawodowe — mruknął Geralt. Czarodziejka zmarszczyła się. — Tylko tyle masz do powiedzenia? — A co jeszcze chciałabyś usłyszeć, Yennefer? — Ten smok jest niewiarygodnie szybki, Geralt. Za szybki, by mogł z nim walczyć człowiek. — Rozumiem. Nie, Yen. Nie ja. — Zasady? — uśmiechnęła się zjadliwie czarodziejka. - Czy zwykły, najzwyklejszy strach? To jedno ludzkie uczucie, ktorego w tobie nie wytrzebiono? — Jedno i drugie — zgodził się beznamiętnie wiedźmin. - Co za rożnica? — Właśnie — Yennefer podeszła bliżej. - Żadna. Zasady można złamać, strach można pokonać. Zabij tego smoka, Geralt. Dla mnie. — Dla ciebie? — Dla mnie. Chcę tego smoka, Geralt. Całego. Chcę go mieć tylko dla siebie. — Użyj czarow i zabij go. — Nie. Ty go zabij. A ja czarami powstrzymam Rębaczy i innych, żeby nie przeszkadzali. — Padną trupy, Yennefer. — Od kiedy ci to przeszkadza? Ty zajmij się smokiem, ja biorę na siebie ludzi. — Yennefer — rzekł chłodno wiedźmin. - Nie mogę zrozumieć. Po co ci ten smok? Aż do tego stopnia olśniewa cię żołty kolor jego łusek? Przecież nie cierpisz biedy, masz niezliczone źrodła utrzymania, jesteś sławna. O co więc chodzi? Tylko nie mow nic o powołaniu, bardzo proszę. Yennefer milczała, wreszcie, skrzywiwszy wargi, z rozmachem kopnęła leżący w trawie kamień. — Jest ktoś, kto może mi pomoc, Geralt. Podobno to… wiesz, o co mi chodzi… Podobno to nie jest nieodwracalne. Jest szansa. Mogę jeszcze mieć… Rozumiesz? — Rozumiem. — To skomplikowana operacja, kosztowna. Ale w zamian za złotego smoka… Geralt? Wiedźmin milczał. — Kiedyśmy wisieli na moście — powiedziała czarodziejka — prosiłeś mnie o coś. Spełnię twoją prośbę. Mimo wszystko. Wiedźmin uśmiechnął się smutno, wskazującym palcem dotknął obsydianowej gwiazdy na szyi Yennefer. — Za poźno, Yen. Już nie wisimy. Przestało mi zależeć. Mimo wszystko. Oczekiwał najgorszego, kaskady ognia, błyskawicy, ciosu w twarz, obelgi, przekleństwa. Zdziwił się, widząc tylko powstrzymywane drżenie warg. Yennefer odwrociła się powoli. Geralt pożałował swoich słow. Pożałował emocji, ktora je zrodziła. Granica możliwości, przekroczona, pękła jak struna lutni. Spojrzał na Jaskra, zobaczył, jak trubadur szybko odwraca głowę, unika jego wzroku. — No, to sprawę honoru rycerskiego mamy już z głowy, proszę waszmości — zawołał Boholt, już w zbroi, stając przed Niedamirem, wciąż siedzącym na kamieniu z nieodmiennym wyrazem znudzenia na twarzy. - Honor rycerski leży tam i jęczy cichutko. Kiepska to była koncepcja, mości Gyllenstiern, z wypuszczeniem Eycka jako waszego rycerza i wasala. Palcem nie myślę wskazywać, ale wiem, komu Eyck zawdzięcza połamane kulasy. Tak, jako żywo, za jednym pociągnięciem mamy z głowy dwie sprawy. Jednego szaleńca, chcącego szaleńczo ożywiać legendy o tym, jak to śmiały rycerz w pojedynkę pokonuje smoka. I jednego krętacza, ktory chciał na tym zarobić. Wiecie, o kim mowię, Gyllenstiern, co? To dobrze. A teraz nasz ruch. Teraz smok jest nasz. Teraz my, Rębacze, załatwimy tego smoka. Ale na własny rachunek. — A umowa, Boholt? — wycedził kanclerz. - Co z umową? — W rzyci mam umowę. — To niebywałe! To zniewaga majestatu! — tupnął nogą Gyllenstiern. - Krol Niedamir… — Co, krol? — wrzasnął Boholt wspierając się na ogromnym, dwuręcznym mieczu. - Może krol życzy sobie osobiście, sam iść na smoka? A może to wy, jego wierny kanclerz, wtłoczycie w blachy wasze brzuszysko i wystąpicie w pole? Czemu nie, proszę bardzo, my zaczekamy, proszę waszmości. Mieliście swoją szansę, Gyllenstiern, gdyby Eyck zadźgał smoka, to wy wzięlibyście go całego, nam nie dostałoby się nic, ni jedna złota łuska z jego grzbietu. Ale teraz za poźno. Przejrzyjcie na oczy. Nie ma komu bić się w barwach Caingorn. Nie znajdziecie drugiego takiego durnia jak Eyck. — Nieprawda! — szewc Kozojed przypadł do krola, wciąż zajętego obserwacją sobie tylko znanego punktu na horyzoncie. - Krolu panie! Zaczekajcie tylko krzynę, niech no nadciągną nasi z Hołopola, a tylko ich patrzeć! Pluńcie na przemądrzałą szlachtę, precz ich pognajcie! Obaczyde, kto śmiały naprawdę, kto w garści mocny, a nie w gębie! — Zamknij pysk — spokojnie odezwał się Boholt ścierając plamkę rdzy z napierśnika. - Zamknij pysk, chamie, bo jak nie, to ja ci go zamknę tak, że ci zębiska do gardzieli wlecą. Kozojed, widząc zbliżających się Kenneta i Niszczukę, wycofał się szybko, skrył wśrod hołopolskich milicjantow. — Krolu! — zawołał Gyllenstiern. - Krolu, co rozkażesz? Wyraz znudzenia znikł nagle z twarzy Niedamira. Nieletni monarcha zmarszczył piegowaty nos i wstał. — Co rozkażę? - powiedział cienko. - Nareszcie zapytałeś o to, Gyllenstiern, zamiast decydować za mnie i przemawiać za mnie i w moim imieniu. Bardzo się cieszę. I niech tak zostanie, Gyllenstiern. Od tej chwili będziesz milczał i słuchał rozkazow. Oto pierwszy z nich. Zbierz ludzi, każ położyć na woz Eycka z Denesle. Wracamy do Caingom. — Panie… — Ani słowa, Gyllenstiern. Pani Yennefer, szlachetni panowie, żegnam was. Straciłem trochę czasu na tej wyprawie, ale i zyskałem sporo. Wiele się nauczyłem. Dzięki wam za słowa, pani Yennefer, panie Dorregaray, panie Boholt. I dzięki za milczenie, panie Geralt. — Krolu — rzekł Gyllenstiern. - Jak to? Smok jest tuż, tuż. Tylko ręką sięgnąć. Krolu, twoje marzenie… — Moje marzenie — powtorzył zamyślony Niedamir. - Ja go jeszcze nie mam. A jeśli tu zostanę… Może wtedy nie będę go miał już nigdy. — A Malleore? A ręka księżniczki? — nie rezygnował kanclerz wymachując rękami. - A tron? Krolu, tamtejszy lud uzna cię… — W rzyci mam tamtejszy lud, jak mawia pan Boholt — zaśmiał się Niedamir. - Tron Malleore jest i tak moj, bo mam w Caingorn trzystu pancernych i połtora tysiąca pieszego luda przeciwko ich tysiącu zafajdanych tarczownikow. A uznać, to oni mnie i tak uznają. Tak długo będę wieszał, ścinał i włoczył końmi, aż uznają. A ich księżniczka to tłuste cielątko i plunąć mi na jej rękę, potrzebny mi tylko jej kuper, niech urodzi następcę, a potem sieją i tak otruje. Metodą mistrza Kozojeda. Dość gadania, Gyllenstiern. Przystąp do wykonywania otrzymanych rozkazow. — Zaiste — szepnął Jaskier do Geralta. - Dużo się nauczył. — Dużo — potwierdził Geralt patrząc na pagorek, na ktorym złoty smok, zniżywszy trojkątną głowę, lizał rozwidlonym, szkarłatnym jęzorem coś, co siedziało w trawie obok niego. - Ale nie chciałbym być jego poddanym, Jaskier. — I co teraz będzie, jak myślisz? Wiedźmin patrzył spokojnie na maleńkie, szarozielone stworzonko, trzepoczące nietoperzymi skrzydełkami obok złotych pazurow schylonego smoka. — A co ty na to wszystko, Jaskier? Co ty o tym myślisz? — A jakie znaczenie ma to, co ja myślę? Ja jestem poetą, Geralt. Czy moje zdanie ma jakieś znaczenie? — Ma. — No, to ci powiem. Ja, Geralt, jak widzę gada, żmiję, dajmy na to, albo inną jaszczurkę, to aż mną rzuca, tak się tego paskudztwa brzydzę i boję. A ten smok… — No? — On… on jest ładny, Geralt. — Dziękuję, ci, Jaskier. — Za co? Geralt odwrocił głowę, wolnym ruchem sięgnął do klamry pasa, skosem przecinającego pierś, skrocił go o dwie dziurki. Uniosł prawą dłoń, sprawdzając, czy rękojeść miecza jest we właściwym położeniu. Jaskier przyglądał się szeroko otwartymi oczami. — Geralt! Ty zamierzasz… — Tak — rzekł spokojnie wiedźmin. - Jest granica możliwości. Mam tego wszystkiego dość. Idziesz z Niedamirem czy zostajesz, Jaskier? Trubadur schylił się, ostrożnie i pieczołowicie ułożył lutnię pod kamieniem, wyprostował się. — Zostaję. Jak powiedziałeś? Granica możliwości? Rezerwuję sobie ten tytuł dla ballady. — To może być twoja ostatnia ballada, Jaskier. — Geralt? — Aha? — Nie zabijaj… Możesz? — Miecz to jest miecz, Jaskier. Gdy się go już dobędzie… — Postaraj się. — Postaram się. Dorregaray zachichotał, obrocił się w stronę Yennefer i Rębaczy, wskazał na oddalający się orszak krolewski. — Tam oto — powiedział — odchodzi krol Niedamir. Nie wydaje już krolewskich rozkazow ustami Gyllenstierna. Odchodzi wykazawszy rozsądek. Dobrze, że jesteś, Jaskier. Proponuję, żebyś zaczął układać balladę. — O czym? — A o tym — czarodziej wyjął rożdżkę zza pazuchy — jak Mistrz Dorregaray, czarnoksiężnik, pogonił do domow hultajstwo chcące po hultajsku zabić ostatniego złotego smoka, jaki pozostał na świecie. Nie ruszaj się, Boholt! Yarpen, ręce precz od topora! Nawet nie drgnij, Yennefer! Dalej, hultaje, za krolem, jak za panią matką. Jazda, do koni, do wozow. Ostrzegam, kto zrobi jeden niewłaściwy ruch, z tego zostanie swąd i szkliwo na piasku. Ja nie żartuję. — Dorregaray! — zasyczała Yennefer. — Mości czarodzieju — rzekł pojednawczo Boholt. - Alboż to się godzi… — Milcz, Boholt. Powiedziałem, nie ruszycie tego smoka. Nie zabija się legendy. W tył zwrot i wynocha. Ręka Yennefer wystrzeliła nagle do przodu, a ziemia dookoła Dorregaraya eksplodowała błękitnym ogniem, zakotłowała się kurzawą rwanej darni i żwiru. Czarodziej zachwiał się, otoczony płomieniami. Niszczuka przyskakując uderzył go w twarz nasadą pięści. Dorregaray upadł, z jego rożdżki strzeliła czerwona błyskawica, nieszkodliwie gasnąc wśrod głazow. Zdzieblarz, doskakując z drugiej strony, kopnął leżącego czarodzieja, odwinął się, by powtorzyć. Geralt wpadł między nich, odepchnął Zdzieblarza, wydobył miecz, ciął płasko, mierząc pomiędzy naramiennik a napierśnik zbroi. Przeszkodził mu Boholt, parując cios szeroką klingą dwuręcznego miecza. Jaskier podstawił nogę Niszczuce, ale bezskutecznie — Niszczuka wczepił się w tęczowy kubrak barda i huknął go kułakiem między oczy. Yarpen Zigrin, przyskakując z tyłu, podciął Jaskrowi nogi, uderzając toporzyskiem w zgięcie kolan. Geralt zwinął się w piruecie, uchodząc przed mieczem Boholta, uderzył krotko doskakującego Zdzieblarza, zrywając mu żelazny naręczak. Zdzieblarz odskoczył, potknął się, upadł. Boholt stęknął, zawinął mieczem jak kosą. Geralt przeskoczył nad świszczącym ostrzem, głowicą miecza gruchnął Boholta w napierśnik, odrzucił, ciął, mierząc w policzek. Boholt, widząc, że nie zdoła sparować ciężkim mieczem, rzucił się w tył, padając na wznak. Wiedźmin doskoczył do niego i w tym momencie poczuł, że ziemia umyka mu spod drętwiejących nog. Zobaczył, jak horyzont z poziomego robi się pionowy. Nadaremnie usiłując złożyć palce w ochronny Znak, wyrżnął ciężko bokiem o ziemię, wypuszczając miecz ze zmartwiałej dłoni. W uszach tętniło mu i szumiało. — Zwiążcie ich, dopoki działa zaklęcie — powiedziała Yennefer, gdzieś z gory i bardzo daleka. - Wszystkich trzech. Dorregaray i Geralt, otumanieni i bezwładni, dali się spętać i przywiązać do wozu bez oporu i bez słowa. Jaskier rzucał się i rugał, więc jeszcze przed przywiązaniem — dostał po pysku. — Po co ich wiązać, zdrajcow, psich synow — rzekł Kozojed podchodząc. - Od razu ich utłuc i spokoj. — Sam jesteś syn, i to nie psi — powiedział Yarpen Zigrin. - Nie obrażaj tu psow. Poszedł won, zelowo. — Strasznieście śmiali — warknął Kozojed. - Obaczym, czy wam śmiałości starczy, gdy moi z Hołopola nadciągną, a tylko ich patrzeć. Zoba… Yarpen, wykręcając się z nieoczekiwaną przy swej posturze zwinnością, łupnął go toporzyskiem przez łeb. Stojący obok Niszczuka poprawił kopniakiem. Kozojed przeleciał kilka sążni i zarył nosem w trawę. — Popamiętacie! — wrzasnął na czworakach. - Wszystkich was… — Chłopaki! — ryknął Yarpen Zigrin. - W rzyć szewca, dratwa jego mać! Łap go, Niszczuka! Kozojed nie czekał. Zerwał się i kłusem pognał w stronę wschodniego kanionu. Za nim chyłkiem pobiegli hołopolscy tropiciele. Krasnoludy, rechocząc, ciskały za nimi kamieniami. — Od razu jakoś powietrze poświeżało — zaśmiał się Yarpen. - No, Boholt, bierzemy się za smoka. — Pomału — podniosła rękę Yennefer. - Brać, to możecie, ale nogi. Za pas. Wszyscy, jak tu stoicie. - Że jak? — Boholt zgarbił się, a oczy rozbłysły mu złowrogim blaskiem. - Co powiadacie, jaśnie wielmożna pani wiedźmo? — Wynoście się stąd w ślad za szewcem — powtorzyła Yennefer. - Wszyscy. Sama sobie poradzę ze smokiem. Bronią niekonwencjonalną. A na odchodnym możecie mi podziękować. Gdyby nie ja, pokosztowalibyście wiedźmińskiego miecza. No, już, prędziutko, Boholt, zanim się zdenerwuję. Ostrzegam, znam zaklęcie, za pomocą ktorego mogę porobić z was wałachow. Wystarczy, że ruszę ręką. — No nie — wycedził Boholt — moja cierpliwość sięgnęła granic możliwości. Nie dam robić z siebie głupka. Zdzieblarz, odczep no dyszel od wozu. Czuję, że i mnie potrzebna będzie broń niekonwencjonalna. Zaraz ktoś tu oberwie po krzyżu, proszę waszmości. Nie będę wskazywać palcem, ale zaraz oberwie po krzyżu pewna paskudna wiedźma. — Sprobuj tylko, Boholt. Uprzyjemnisz mi dzień. — Yennefer — powiedział z wyrzutem krasnolud. - Dlaczego? — Może ja po prostu nie lubię się dzielić, Yarpen? — Coż — uśmiechnął się Yarpen Zigrin. - Głęboko ludzkie. Tak ludzkie, że aż prawie krasnoludzkie. Przyjemnie jest widzieć swojskie cechy u czarodziejki. Bo i ja nie lubię się dzielić, Yennefer. Zgiął się w krotkim, błyskawicznym zamachu. Stalowa kula, wydobyta nie wiadomo skąd i kiedy, warknęła w powietrzu i łupnęła Yennefer w środek czoła. Zanim czarodziejka zdążyła się opamiętać, wisiała już w powietrzu, podtrzymywana za ręce przez Zdzieblarza i Niszczukę, a Yarpen pętał jej kostki powrozem. Yennefer wrzasnęła wściekle, ale jeden ze stojących z tyłu chłopakow Yarpena zarzucił jej lejce na głowę, ściągnął mocno, wpijając rzemień w otwarte usta, stłumił krzyk. — No i co, Yennefer — powiedział Boholt podchodząc. - Jak chcesz zrobić ze mnie wałacha? Kiedy ani ręką ruszyć? Rozerwał jej kołnierz kubraczka,'rozdarł i rozchełstał koszulę. Yennefer wizgnęła, dławiona lejcami. — Nie mam teraz czasu — rzekł Boholt obmacując ją bezwstydnie wśrod rechotu krasnoludow — ale poczekaj trochę, wiedźmo. Jak załatwimy smoka, urządzimy sobie zabawę. Przywiążcie ją porządnie do koła, chłopcy. Obie łapki do obręczy, tak, by ni palcem kiwnąć nie mogła. I niech jej teraz nikt nie rusza, psiakrew, proszę waszmości. Kolejność ustalimy wedle tego, jak kto się spisze przy smoku. — Boholt — odezwał się skrępowany Geralt, cicho, spokojnie i złowrogo. - Uważaj. Odnajdę cię na końcu świata. — Dziwię ci się — odrzekł Rębacz, rownie spokojnie. - Ja na twoim miejscu siedziałbym cicho. Znam cię i muszę poważnie traktować twoją groźbę. Nie będę miał wyjścia. Możesz nie przeżyć, wiedźminie. Wrocimy jeszcze do tej sprawy. Niszczuka, Zdzieblarz, na konie. — No i masz ci los — sieknął Jaskier. - Po diabła ja się w to mieszałem? Dorregaray, pochyliwszy głowę, przyglądał się gęstym kroplom krwi, wolno kapiącym mu z nosa na brzuch. — Może byś się tak przestał gapić! - krzyknęła do Geralta czarodziejka, jak wąż wijąc się w powrozach, na prożno usiłując ukryć obnażone wdzięki. Wiedźmin posłusznie odwrocił głowę. Jaskier nie. — Na to, co widzę — zaśmiał się bard — zużyłaś chyba całą beczkę eliksiru z mandragory, Yennefer. Skora jak u szesnastolatki, niech mnie gęś poszczypie. — Zamknij pysk, skurwysynu! — zawyła czarodziejka. — Ile ty właściwie masz lat, Yennefer? — Jaskier nie rezygnował. - Ze dwieście? No, powiedzmy, sto pięćdziesiąt. A zachowałaś się jak… Yennefer wykręciła szyję i splunęła na niego, ale niecelnie. — Yen — rzekł z wyrzutem wiedźmin wycierając oplute ucho o ramię. — Niech on przestanie się gapić! — Ani myślę — rzekł Jaskier nie spuszczając oczu z uciesznego widoku, jaki przedstawiała rozchełstana czarodziejka. - To przez nią tu siedzimy. I mogą nam poderżnąć gardła. A ją najwyżej zgwałcą, co w jej wieku… — Zamknij się, Jaskier — powiedział wiedźmin. — Ani myślę. Właśnie mam zamiar ułożyć balladę o dwoch cyckach. Proszę mi nie przeszkadzać. — Jaskier — Dorregaray pociągnął krwawiącym nosem. - Bądź poważny. — Jestem, cholera, poważny. Boholt, podpierany przez krasnoludow, z trudem wgramolił się na siodło, ciężki i pałubowaty od zbroi i nałożonych na nią skorzanych ochraniaczy. Niszczuka i Zdzieblarz już siedzieli na koniach trzymając w poprzek siodeł ogromne, dwuręczne miecze. — Dobra — charknął Boholt. - Idziemy na niego. — A nie — powiedział głęboki głos, brzmiący jak mosiężna surma. - To ja przyszedłem do was! Zza pierścienia głazow wynurzył się połyskujący złotem długi pysk, smukła szyja uzbrojona rzędem trojkątnych, zębatych wyrostkow, szponiaste łapy. Złe, gadzie oczy z pionową źrenicą patrzyły spod rogowatych powiek. — Nie mogłem się doczekać w polu — powiedział smok Villentretenmerth rozglądając się — więc przyszedłem sam. Jak widzę, chętnych do walki coraz mniej? Boholt wziął wodze w zęby, a koncerz w obie pięści. — Jehce stahcy — powiedział niewyraźnie, gryząc rzemień. - Stahaj do wahki, hadzie! — Staję — rzekł smok wyginając grzbiet w łuk i zadzierając obelżywie ogon. Boholt rozejrzał się. Niszczuka i Zdzieblarz wolno, demonstracyjnie spokojnie okrążali smoka z obu stron. Z tyłu czekał Yarpen Zigrin i jego chłopcy z toporami w rękach. — Aaaargh! — ryknął Boholt waląc silnie konia piętami i unosząc miecz. Smok zwinął się, przypadł do ziemi i z gory, zza własnego grzbietu, niczym skorpion, uderzył ogonem, godząc nie w Boholta, ale w Niszczukę, atakującego z boku. Niszczuka zwalił się wraz z koniem wśrod brzęku, wrzasku i rżenia. Boholt, przypadając w galopie, ciął straszliwym zamachem, smok uskoczył zwinnie przed szeroką klingą. Impet galopu przeniosł Boholta obok. Smok wykręcił się, stając na tylnych łapach i dziabnął szponami Zdzieblarza, za jednym zamachem rozrywając brzuch konia i udo jeźdźca. Boholt, mocno odchylony w siodle, zdołał zatoczyć koniem, ciągnąc wodze zębami, ponownie zaatakował. Smok chlasnął ogonem po pędzących ku niemu krasnoludach, przewracając wszystkich, po czym rzucił się na Boholta, po drodze jakby mimochodem przydeptując energicznie Zdzieblarza usiłującego wstać. Boholt, miotając głową, usiłował manewrować rozgalopowanym koniem, ale smok był nierownie szybszy i zręczniejszy. Chytrze zachodząc Boholta od lewej, by utrudnić mu cięcie, zdzielił go pazurzastą łapą. Koń stanął dęba i rzucił się w bok, Boholt wyleciał z siodła, gubiąc miecz i hełm, runął do tyłu, na ziemię, waląc głową o głaz. — Chodu, chłopaki!!! W gory!!! - zawył Yarpen Zigrin przekrzykując wrzask Niszczuki przywalonego koniem. Powiewając brodami krasnoludy kopnęły się ku skałom z szybkością zadziwiającą przy ich krotkich nogach. Smok nie ścigał ich. Siadł spokojnie i rozejrzał się. Niszczuka miotał się i wrzeszczał pod koniem. Boholt leżał bez ruchu. Zdzieblarz pełzł w stronę skał, bokiem, jak ogromny, żelazny krab. — Niewiarygodne — szeptał Dorregaray. - Niewiarygodne… — Hej! — Jaskier targnął się w powrozach, aż woz zadygotał. - Co to jest? Tam! Patrzcie! Od strony wschodniego wąwozu widać było wielką chmurę kurzu, rychło też dobiegły ich krzyki, turkot i tętent. Smok wyciągnął szyję, popatrując. Na rowninę wtoczyły się trzy wielkie wozy, wypełnione zbrojnym ludem. Rozdzielając się zaczęły okrążać smoka. — To… psiakrew, to milicja i cechy z Hołopola! — zawołał Jaskier. - Obeszli źrodła Braa! Tak, to oni! Patrzcie, to Kozojed, tam, na czele! Smok zniżył głowę, delikatnie popchnął w stronę wozu małe, szarawe, popiskujące stworzonko. Potem uderzył ogonem po ziemi, zaryczał donośnie i pomknął jak strzała na spotkanie Hołopolan. — Co to jest? — spytała Yennefer. - To małe? To, co kręci się w trawie? Geralt? — To, czego smok bronił przed nami — powiedział wiedźmin. - To, co wykluło się niedawno w jaskini, tam, w połnocnym kanionie. Smoczątko wyklute z jaja smoczy-cy otrutej przez Kozojeda. Smoczątko, potykając się i szorując po ziemi wypukłym brzuszkiem, chwiejnie podbiegło do wozu, pisnęło, stanęło słupka, rozcapierzyło skrzydełka, potem zaś bez zastanowienia przylgnęło do boku czarodziejki. Yennefer, z wielce niewyraźną miną, westchnęła głośno./ — Lubi cię — mruknął Geralt. — Młody, ale niegłupi — Jaskier wykręcając się w więzach, wyszczerzył zęby. - Patrzcie, gdzie wetknął łebek, chciałbym być na jego miejscu, cholera. Hej, mały, uciekaj! To Yennefer! Postrach smokow! I wiedźminow. A przynajmniej jednego wiedźmina… — Milcz, Jaskier — krzyknął Dorregaray. - Patrzcie tam, na pole! Już go dopadli, niech ich zaraza! Wozy Hołopolan, dudniąc niczym bojowe rydwany, gnały na atakującego je smoka. — Lać go! — ryczał Kozojed, uczepiony plecow woźnicy. - Lać go, kumotrzy, gdzie popadnie i czym popadnie! Nie żałować! Smok zwinnie uskoczył przed najeżdżającym na niego pierwszym wozem, błyskającym ostrzami kos, wideł i rohatyn, ale dostał się między dwa następne, z ktorych, targnięta rzemieniami, spadła na niego wielka, podwojna, rybacka sieć. Smok, zaplątany, zwalił się, poturlał, zwinął w kłębek, rozkraczył łapy. Sieć, rwana na strzępy, zatrzeszczała ostro. Z pierwszego wozu, ktory zdołał zawrocić, ciśnięto na niego następne sieci, oplatając go dokumentnie. Dwa pozostałe wozy też zakręciły, pomknęły ku smokowi, turkocąc i podskakując na wybojach. — Popadłeś w sieci, karasiu! — darł się Kozojed. - Zaraz my ciebie z łuski oskrobiemy! Smok zaryczał, buchnął strzelającym w niebo strumieniem pary. Hołopolscy milicjanci sypnęli się ku niemu, zeskakując z wozow. Smok zaryczał znowu, rozpaczliwie, rozwibrowanym rykiem. Z połnocnego kanionu przyszła odpowiedź, wysoki, bojowy krzyk. Wyciągnięte w szaleńczym galopie, powiewając jasnymi warkoczami, gwiżdżąc przenikliwie, otoczone migotliwymi błyskami szabel, z wąwozu wypadły… — Zerrikanki! — krzyknął wiedźmin bezsilnie szarpiąc powrozy. — O, cholera! — zawtorował Jaskier. - Geralt! Rozumiesz? Zerrikanki przejechały przez ciżbę jak gorący noż przez faskę masła, znacząc drogę porąbanymi trupami, w biegu zeskoczyły z koni, stając obok targającego się w sieci smoka. Pierwszy z nadbiegających milicjantow natychmiast stracił głowę. Drugi zamierzył się na Veę widłami, ale Zerrikanka, trzymając szablę oburącz, odwrotnie, końcem do dołu, rozchlastała go od krocza po mostek. Pozostali zrejterowali pospiesznie. — Na wozy! — ryknął Kozojed. - Na wozy, kumotrzy! Wozami ich rozjedziemy! — Geralt! — krzyknęła nagle Yennefer, kurcząc związane nogi i nagłym rzutem wpychając je pod woz, pod wykręcone do tyłu, skrępowane ręce wiedźmina. - Znak Igni! Przepalaj! Wyczuwasz powroz? Przepalaj, do cholery! — Na ślepo? — jęknął Geralt. - Poparzę cię, Yen! — Składaj Znak! Wytrzymam! Usłuchał, poczuł mrowienie w palcach; złożonych w Znak Igni tuż nad związanymi kostkami czarodziejki. Yennefer odwrociła głowę, wgryzła się w kołnierz kubraczka tłumiąc jęk. Smoczątko, piszcząc, tłukło skrzydełkami u jej boku. — Yen! — Przepalaj! — zawyła. Więzy puściły w momencie, gdy obrzydliwy, mdlący odor przypiekanej skory stał się nie do wytrzymania. Dorregaray wydał z siebie dziwny odgłos i zemdlał, obwisły w pętach u koła wozu. Czarodziejka, skrzywiona z bolu, wyprężyła się, unosząc wolną już nogę. Krzyknęła wściekłym, pełnym bolu i złości głosem. Medalion na szyi Geralta zatargał się jak żywy. Yennefer wyprężyła udo i machnęła nogą w stronę szarżujących wozow hołopolskiej milicji, wykrzyczała zaklęcie. Powietrze zatrzeszczało i zapachniało ozonem. — O, bogowie — jęknął Jaskier w podziwie. - Coż to będzie za ballada, Yennefer! Zaklęcie, rzucone zgrabną nożką, nie ze wszystkim udało się czarodziejce. Pierwszy woz, wraz ze wszystkim, co się na nim znajdowało, nabrał po prostu kaczeńcowe żołtej barwy, czego hołopolscy wojownicy w zapale bitewnym nawet nie zauważyli. Z drugim wozem poszło lepiej — cała jego załoga w okamgnieniu zmieniła się w ogromne, kostropate żaby, ktore, rechocąc uciesznie, rozkicały się na wszystkie strony. Woz, pozbawiony kierownictwa, przewrocił się i rozleciał. Konie, rżąc histerycznie, umknęły w dal, wlokąc za sobą ułamany dyszel. Yennefer zagryzła wargi i ponownie zamachała nogą w powietrzu. Kaczeńcowy woz, wśrod skocznych tonow muzyki, dobiegającej skądś z gory, rozpłynął się nagle w kaczeńcowy dym, a cała jego obsada klapnęła w trawę, ogłupiała, tworząc malowniczą kupę. Koła trzeciego wozu z okrągłych zrobiły się kwadratowe i skutek był natychmiastowy. Konie stanęły dęba, woz wywalił się, a hołopolskie wojsko wykuliło się i posypało na ziemię. Yennefer, już z czystej mściwości, machała zawzięcie nogą i krzyczała zaklęcia, zamieniając Hołopolan na chybił trafił w żołwie, gęsi, stonogi, flamingi i pasiaste prosięta. Zerrikanki wprawnie i metodycznie dorzynały pozostałych. Smok, poszarpawszy wreszcie sieć na strzępy, zerwał się, załopotał skrzydłami, zaryczał i pomknął, wyciągnięty jak struna, za ocalałym z pogromu, umykającym szewcem Kozojedem. Kozojed pomykał jak jeleń, ale smok był szybszy. Geralt, widząc rozwierającą się paszczę i błyskające zęby, ostre jak sztylety, odwrocił głowę. Usłyszał makabryczny wrzask i obrzydliwy chrzęst. Jaskier krzyknął zduszonym głosem. Yennefer, z twarzą białą jak płotno, zgięła się w poł, wykręciła w bok i zwymiotowała pod woz. Zapadła cisza, przerywana jedynie okazjonalnym gęganiem, kumkaniem i pokwikiwaniem niedobitkow hołopolskiej milicji. Vea, uśmiechnięta nieładnie, stanęła nad Yennefer, szeroko rozstawiwszy nogi. Zerrikanka uniosła szablę. Yennefer, blada, uniosła nogę. — Nie — powiedział Borch, zwany Trzy Kawki, siedzący na kamieniu. Na kolanach trzymał smoczątko, spokojne i zadowolone. — Nie będziemy zabijać pani Yennefer — powtorzył smok Villentretenmerth. - To już nieaktualne. Co więcej, teraz jesteśmy wdzięczni pani Yennefer za nieocenioną pomoc. Uwolnij ich, Vea. — Rozumiesz, Geralt? — szepnął Jaskier, rozcierając zdrętwiałe ręce. - Rozumiesz? Jest taka starożytna ballada o złotym smoku. Złoty smok może… — Może przybrać każdą postać — mruknął Geralt. - Rownież ludzką. Też o tym słyszałem. Ale nie wierzyłem. — Panie Yarpenie Zigrin! — zawołał Villentretenmerth do krasnoluda uczepionego pionowej skały na wysokości dwudziestu łokci nad ziemią. - Czego tam szukacie? Świstakow? Nie jest to wasz przysmak, jeśli dobrze pamiętam. Zejdźcie na doł i zajmijcie się Rębaczami. Potrzebują pomocy. Nie będzie się już zabijać. Nikogo. Jaskier, rzucając niespokojne spojrzenia na Zerrikanki, czujnie krążące po pobojowisku, cucił wciąż nieprzytomnego Dorregaraya. Geralt smarował maścią i opatrywał poparzone kostki Yennefer. Czarodziejka syczała z bolu i mruczała zaklęcia. Uporawszy się z zadaniem, wiedźmin wstał. — Zostańcie tu — powiedział. - Muszę z nim porozmawiać. Yennefer krzywiąc się wstała. — Idę z tobą, Geralt — wzięła go pod rękę. - Mogę? Proszę, Geralt. — Ze mną, Yen? Myślałem… — Nie myśl — przycisnęła się do jego ramienia. — Yen? — Już dobrze, Geralt. Spojrzał w jej oczy, ktore były ciepłe. Jak dawniej. Pochylił głowę i pocałował w usta, gorące, miękkie i chętne. Jak dawniej. Podeszli. Yennefer, podtrzymywana, dygnęła głęboko, jak przed krolem, ujmując suknię końcami palcow. — Trzy Kaw… Villentretenmerth… — powiedział wiedźmin. — Moje imię w wolnym przekładzie na wasz język oznacza Trzy Czarne Ptaki — powiedział smok. Smoczątko, wczepione pazurkami w jego przedramię, podstawiło kark pod głaszczącą dłoń. — Chaos i Porządek — uśmiechnął się Villentretenmerth. - Pamiętasz, Geralt? Chaos to agresja, Porządek to obrona przed nią. Warto pędzić na koniec świata, by przeciwstawić się agresji i złu, prawda, wiedźminie? Zwłaszcza, jak mowiłeś, gdy zapłata jest godziwa. A tym razem była. To był skarb smoczycy Myrgtabrakke, tej otrutej pod Hołopolem. To ona mnie wezwała, bym jej pomogł, bym powstrzymał grożące jej zło. Myrgtabrakke odleciała już, krotko po tym, gdy zniesiono z pola Eycka z Denesle. Czasu miała dość, gdy wy gadaliście i kłociliście się. Ale zostawiła mi swoj skarb, moją zapłatę. Smoczątko pisnęło i zatrzepotało skrzydełkami. — Więc ty… — Tak — przerwał smok. - Coż, takie czasy. Stworzenia, ktore wy zwykliście nazywać potworami, od pewnego czasu czują się coraz bardziej zagrożone przez ludzi. Nie dają już sobie rady same. Potrzebują Obrońcy. Takiego… wiedźmina. — A cel… Cel, ktory jest na końcu drogi? — Oto on — Villentretenmerth uniosł przedramię. Smoczątko pisnęło przestraszone. - Właśnie go osiągnąłem. Dzięki niemu przetrwam, Geralcie z Rivii, udowodnię, że nie ma granic możliwości. Ty też znajdziesz kiedyś taki cel, wiedźminie. Nawet ci, co się rożnią, mogą przetrwać. Żegnaj, Gerąlt. Żegnaj, Yennefer. Czarodziejka, chwytając mocniej ramię wiedźmina, dygnęła ponownie. Villentretenmerth wstał, spojrzał na nią, a twarz miał bardzo poważną. — Wybacz szczerość i prostolinijność, Yennefer. To jest wypisane na waszych twarzach, nie muszę nawet starać się czytać w myślach. Jesteście stworzeni dla siebie, ty i wiedźmin. Ale nic z tego nie będzie. Nic. Przykro mi. — Wiem — Yennefer pobladła lekko. - Wiem, Villentretenmerth. Ale i ja chciałabym wierzyć, że nie ma granicy możliwości. A przynajmniej w to, że jest ona jeszcze bardzo daleko. Vea podchodząc dotknęła ramienia Geralta, wypowiedziała szybko kilka słow. Smok zaśmiał się. — Gerąlt, Vea mowi, że długo pamiętać będzie balię "Pod Zadumanym Smokiem". Liczy, że się jeszcze kiedyś spotkamy. — Co? — spytała Yennefer mrużąc oczy. — Nic — rzekł szybko wiedźmin. - Villentretenmerth… — Słucham cię, Geralcie z Rivii. — Możesz przybrać każdą postać. Każdą, jaką zechcesz. — Tak. — Dlaczego więc człowiek? Dlaczego Borch z trzema czarnymi ptakami w herbie? Smok uśmiechnął się pogodnie. — Nie wiem, Gerąlt, w jakich okolicznościach zetknęli się po raz pierwszy ze sobą odlegli przodkowie naszych ras. Ale faktem jest, że dla smokow nie ma niczego bardziej odrażającego niż człowiek. Człowiek budzi w smokach instynktowny, nieracjonalny wstręt. Ze mną jest inaczej. Dla mnie… jesteście sympatyczni. Żegnajcie. To nie była stopniowa, rozmazująca się transformacja, ani mgliste, roztętnione drżenie jak przy iluzji. To było-nagłe jak mgnienie oka. W miejscu, gdzie przed sekundą stał kędzierzawy rycerz w tunice ozdobionej trzema czarnymi ptakami, siedział złoty smok, wyciągając wdzięcznie długą, smukłą szyję. Skłoniwszy głowę smok rozpostarł skrzydła, olśniewająco złote w promieniach słońca. Yennefer westchnęła głośno. Vea, już w siodle, obok Tei, pokiwała ręką. — Vea — powiedział wiedźmin — miałaś rację. — Hm? — On jest najpiękniejszy. OKRUCH LODU I Zdechła owca, spuchła i wzdęta, godząca w niebo zesztywniałymi nogami, poruszyła się. Geralt, przykucnięty pod murem, wolno wydobył miecz, uważając, by klinga nie zgrzytnęła o okucia pochwy. W odległości dziesięciu krokow od niego kupa odpadkow wygarbiła się nagle i zafalowała. Wiedźmin zerwał się i skoczył, zanim jeszcze dobiegła do niego fala smrodu bijąca z poruszonego śmieciowiska. Zakończona obłym, wrzecionowatym, najeżonym kolcami zgrubieniem macka, wystrzelając nagle spod śmieci, pomknęła mu na spotkanie z niesamowitą prędkością. Wiedźmin pewnie wylądował na resztkach rozwalonego mebla, chwiejących się na kupie zgniłych warzyw, zabalansował, złapał rownowagę, jednym krotkim cięciem miecza rozpłatał mackę, odcinając maczugowatą przyssawkę. Natychmiast odskoczył, ale tym razem ześlizgnął się z desek i po uda zapadł w grząskie gnojowisko. Śmietnik eksplodował, buchnęła w gorę gęsta, smrodliwa maź, skorupy garnkow, przegniłe szmaty i blade niteczki kiszonej kapusty, a spod nich wyprysnął ogromny, bulwowaty korpus, bezkształtny jak groteskowy kartofel, smagający powietrze trzema mackami i kikutem czwartej. Geralt, uwięźnięty i unieruchomiony, ciął z szerokiego skrętu bioder, gładko odrąbując następną mackę. Dwie pozostałe, grube jak konary, spadły na niego z siłą, jeszcze głębiej wbijając w odpadki. Korpus sunął ku niemu, orząc w śmietnisku niby wleczona beczka. Zobaczył, jak ohydna bulwa pęka, rozwierając się szeroką paszczęką pełną wielkich, klockowatych zębow. Pozwolił, by macki oplotły go w pasie, z mlaśnięciem wyrwały ze śmierdzącej mazi i powlekły w stronę korpusu, kolistymi ruchami wgryzającego się w śmietnik. Zębata paszczęką zakłapała dziko i wściekle. Przywleczony w pobliże okropnej gęby wiedźmin uderzył mieczem, oburącz, klinga wcięła się posuwiście i miękko. Ohydny, słod-kawy odor pozbawiał oddechu. Potwor zasyczał i zadygotał, macki puściły, konwulsyjnie załopotały w powietrzu. Geralt, grzęznąc w śmieciach, ciął jeszcze raz, na odlew, ostrze obrzydliwie chrupnęło i zazgrzytało na wyszczerzonych zębiskach. Stwor zagulgotał i oklapł, ale natychmiast rozdął się, sycząc, bryzgając na wiedźmina cuchnącą mazią. Łapiąc oparcie gwałtownymi ruchami więznących w paskudztwie nog, Geralt wyrwał się, rzucił w przod rozgarniając śmieci piersią jak pływak wodę, rąbnął z całej siły, z gory, z mocą naparł na ostrze wcinające się w korpus, pomiędzy blado fosforyzujące ślepia. Potwor stęknął bulgotliwie, zatrzepał się, rozlewając na kupie gnoju niczym przekłuty pęcherz, rażąc wyczuwalnymi, ciepłymi podmuchami, falami smrodu. Macki drgały i wiły się wśrod zgnilizny. Wiedźmin wygramolił się z gęstej brei, stanął na pływająco chybotliwym, ale twardym podłożu. Czuł, jak coś lepkiego i wstrętnego, co dostało się do buta, pełza mu po łydce. Do studni, pomyślał, byle prędzej obmyć się z tego, z tej obrzydliwości. Obmyć się. Macki stwora jeszcze raz pacnęły po odpadkach, chlapliwie i mokro, znieruchomiały. Spadła gwiazda, sekundową błyskawicą ożywiając czarny, upstrzony nieruchomymi światełkami firmament. Wiedźmin nie wypowiedział żadnego życzenia. Oddychał ciężko, chrapliwie, czując, jak mija działanie wypitych przed walką eliksirow. Przylegająca do murow miasta gigantyczna kupa śmieci i odpadkow, stromo opadająca w doł, w stronę połyskliwej wstęgi rzeki, w świetle gwiazd wyglądała ładnie i ciekawie. Wiedźmin splunął. Potwor był martwy. Był już częścią tej kupy śmieci, w ktorej kiedyś bytował. Spadła druga gwiazda. - Śmietnik — powiedział wiedźmin z wysiłkiem. - Paskudztwo, gnoj i gowno. II - Śmierdzisz, Geralt — skrzywiła się Yennefer, nie odwracając się od zwierciadła, przed ktorym zmywała barwiczkę z powiek i rzęs. - Wykąp się. — Wody nie ma — powiedział zaglądając do cebra. — Zaradzimy temu — czarodziejka wstała, szerzej otworzyła okno. - Wolisz morską czy zwykłą? — Morską, dla odmiany. Yennefer gwałtownie rozpostarła ręce, wykrzyczała zaklęcie, wykonując dłońmi krotki, zawiły gest. Przez otwarte okno powiało nagle ostrym, mokrym chłodem, okiennice zatrzęsły się, a do izby wdarła się ze świstem zielona, skotłowana w nieregularną kulę kurzawa. Balia zapieniła się od wody, falującej niespokojnie, uderzającej o brzegi, pryskającej na podłogę. Czarodziejka usiadła, wracając do przerwanej czynności. — Udało się? - spytała. - Co to było, tam, na śmietnisku? — Zeugl, jak sądzijtem — Geralt ściągnął buty, zrzucił ubranie i włożył nogę do szaflika. - Zaraza, Yen, jakie to zimne. Nie możesz zagrzać tej wody? — Nie — czarodziejka, zbliżając twarz do zwierciadła, wkropliła sobie coś do oka za pomocą szklanej pałeczki. -Takie zaklęcie cholernie męczy i powoduje u mnie mdłości. A tobie, po eliksirach, zimna dobrze zrobi. Geralt nie spierał się. Spieranie się z Yennefer nie miało żadnego sensu. — Zeugl robił trudności? — czarodziejka zanurzyła pałeczkę we flakoniku i wkropliła sobie coś do drugiego oka, komicznie wykrzywiając usta. — Nic szczegolnego. Zza otwartego okna rozległ się łomot, ostry trzask łamanego drewna i bełkotliwy głos, fałszywie i nieskładnie powtarzający refren popularnej, obscenicznej piosenki. — Zeugl — czarodziejka sięgnęła po kolejny flakonik ze stojącej na stole imponującej baterii, wyciągnęła z niego korek. W izbie zapachniało bzem i agrestem. - No, proszę. Nawet w mieście nietrudno o pracę dla wiedźmina, wcale nie musisz włoczyć się po pustkowiach. Wiesz, Istredd twierdzi, ze to już staje się regułą. Miejsce każdego wymierającego stwora z lasow i moczarow zajmuje coś innego, jakaś nowa mutacja, przystosowana do sztucznego, stworzonego przez ludzi środowiska. Geralt jak zawsze skrzywił się na wzmiankę o Istreddzie. Zaczynał mieć szczerze dosyć zachwytow Yennefer nad genialnością Istredda. Nawet jeśli Istredd miał rację. — Istredd ma rację — ciągnęła Yennefer wcierając pachnące bzem i agrestem coś w policzki i powieki. - Popatrz sam, pseudoszczury w kanałach i piwnicach, zeugle na śmietniskach, płaskwy w zanieczyszczonych fosach i ściekach, tajęże w stawach młyńskich. To nieledwie symbioza, nie sądzisz? I ghule na cmentarzach, pożerające nieboszczykow już nazajutrz po pogrzebie, pomyślał, spłukując z siebie mydło. Pełna symbioza. — Tak — czarodziejka odsunęła flakoniki i słoiczki. - W miastach też może się znaleźć zajęcie dla wiedźmina. Myślę, ze kiedyś osiądziesz na stałe w jakimś mieście, Geralt. Prędzej mnie szlag trafi, pomyślał. Ale nie powiedział tego głośno. Zaprzeczanie Yennefer, jak wiedział, nieuchronnie wiodło do kłotni, a kłotnia z Yennefer nie należała do rzeczy najbezpieczniejszych. — Skończyłeś, Geralt? — Tak. — Wyjdź z balii. Nie wstając, Yennefer niedbale machnęła ręką i wypowiedziała zaklęcie. Woda z szaflika wraz z tą rozlaną na podłodze i tą ociekającą z Geralta szumiąc skupiła się w połprzeźroczystą kulę i ze świstem wyleciała przez okno. Usłyszał głośny plusk. — A bodaj was zaraza, kurwie syny! — rozległ się z dołu rozsierdzony wrzask. - Nie macie gdzie szczyn wylewać? A bodaj was wszy żywcem zżarły, bodajby was pokaziło, bodajbyście zdechli! Czarodziejka zamknęła okno. — Psiakrew, Yen — wiedźmin zachichotał. - Mogłaś rzucić wodę gdzieś dalej. — Mogłam — mruknęła. - Ale mi się nie chciało. Wzięła kaganek ze stołu i podeszła do niego. Biała nocna koszula, oblepiając w ruchu jej ciało, czyniła ją nieziemsko atrakcyjną. Bardziej niż gdyby była naga, pomyślał. — Chcę cię obejrzeć — powiedziała. - Zeugl mogł cię drasnąć. — Nie drasnął mnie. Poczułbym. — Po eliksirach? Nie rozśmieszaj mnie. Po eliksirach nie poczułbyś otwartego złamania, dopoki wystająca kość nie zaczęłaby zaczepiać o żywopłoty. A na zeuglu mogło być wszystko, w tym tężec i jad trupi. W razie czego jeszcze jest czas na przeciwdziałanie. Obroć się. Czuł na ciele miękkie ciepło płomienia kaganka, okazjonalne muśnięcia jej włosow. — Wygląda, że wszystko w porządku — powiedziała. - Położ się, zanim eliksiry nie zwalą cię z nog. Te mieszanki są diabelnie niebezpieczne. Wykańczasz się nimi powoli. — Muszę je brać przed walką. Yennefer nie odpowiedziała. Usiadła znowu przed zwierciadłem, powoli rozczesała czarne, kręte, połyskliwe loki. Zawsze czesała włosy przed pojściem do łożka. Geralt uważał to za dziwactwo, ale wprost uwielbiał obserwować ją przy tej czynności. Podejrzewał, że Yennefer o tym wiedziała. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno, a eliksiry faktycznie trzęsły nim, drętwiły kark, pływały w dole brzucha wirami mdłości. Zaklął pod nosem, zwalił się na łożko, nie przestając przy tym patrzeć na Yennefer. Ruch w rogu izby zwrocił jego uwagę, przyciągnął wzrok. Na przybitych krzywo do ściany, omotanych pajęczyną rogach jelenich siedział czarny niby smoła, nieduży ptak. Odwrociwszy głowę w bok, patrzył na wiedźmina żołtym, nieruchomym okiem. — Co to jest, Yen? Skąd to tu się wzięło? — Co? — Yennefer odwrociła głowę. - A, to. To jest pustułka. — Pustułka? Pustułki są rudodropiate, a to jest czarne. — To jest czarodziejska pustułka. Zrobiłam ją. — Po co? — Jest mi potrzebna — ucięła. Geralt nie zadawał więcej pytań, wiedział, że Yennefer nie odpowie. — Idziesz jutro do Istredda? Czarodziejka odsunęła flakoniki na brzeg stołu, schowała grzebień do szkatułki i zamknęła tryptykowe ramki zwierciadła. — Idę. Z samego rana. A co? — Nic. Położyła się obok, nie gasząc kaganka. Nigdy nie gasiła światła, nie znosiła zasypiać w ciemności. Czy to kaganek, czy latarnia, czy świeca, musiały dopalić się do końca. Zawsze. Jeszcze jedno dziwactwo. Yennefer miała nieprawdopodobną liczbę dziwactw. — Yen? — Aha? — Kiedy stąd wyjedziemy? — Nie nudź. - Ostro szarpnęła pierzyną. - Jesteśmy tu od trzech dni, a ty zadałeś to pytanie co najmniej trzydzieści razy. Mowiłam ci, mam tu sprawy do załatwienia. — Z Istreddem? — Tak — westchnął i objął ją, nie kryjąc intencji. — Ej — szepnęła. - Brałeś eliksiry… — No to co? — Nic — zachichotała jak podlotek, przytulając się do niego, wyginając i unosząc, by ułatwić zsunięcie koszuli. Zachwyt jej nagością jak zwykle spłynął mu dreszczem po plecach, zamrowił w palcach stykających się z jej skorą. Dotknął ustami jej piersi, krągłych i delikatnych, o sutkach tak bladych, że uzewnętrzniających się jedynie kształtem. Wplotł palce w jej włosy pachnące bzem i agrestem. Poddawała się jego pieszczotom, mrucząc jak kot, trąc zgiętym kolanem o jego biodro. Rychło okazało się, ze — jak zwykle — przecenił swoją wytrzymałość na wiedźmińskie eliksiry, zapomniał o ich wrednym działaniu na organizm. A może to nie eliksiry, pomyślał, może to zmęczenie walką, ryzykiem, zagrożeniem i śmiercią? Zmęczenie, na ktore już rutyniarsko nie zwracam uwagi? Ale moj organizm, choć sztucznie poprawiony, nie poddaje się rutynie. Reaguje naturalnie. Tyle że wtedy, kiedy nie trzeba. Zaraza. Ale Yennefer — jak zwykle — nie pozwoliła się zdeprymować byle drobiazgiem. Poczuł, jak go dotyka, usłyszał, jak mruczy, tuż przy jego uchu. Jak zwykle, mimo woli zastanowił się nad kosmiczną liczbą innych okazji, przy ktorych musiała używać tego wielce praktycznego zaklęcia. A potem przestał się zastanawiać. Jak zwykle było niezwykle. Patrzył na jej usta, na ich kącik, drgający w bezwiednym uśmiechu. Dobrze znał ten uśmiech, zawsze wydawał mu się bardziej uśmiechem tryumfu niż szczęścia. Nigdy nie pytał jej o to. Wiedział, że nie odpowie. Czarna pustułka, siedząca na jelenich rogach, strzepnęła skrzydłami, kłapnęła krzywym dziobem. Yennefer odwrociła głowę i westchnęła. Bardzo smutno. — Yen? — Nic, Geralt — pocałowała go. - Nic. Kaganek pełgał chwiejnym płomieniem. W ścianie chrobotała mysz, a kornik w komodce tykał z cicha, miarowo, jednostajnie. — Yen? — Mhm? — Wyjedźmy stąd. Źle się tu czuję. To miasto fatalnie na mnie działa. Obrociła się na bok, przesunęła dłonią po jego policzku, odgarniając włosy, pojechała palcami niżej, dotknęła zgrubiałych szram, znaczących bok szyi. — Czy wiesz, co oznacza nazwa tego miasta? Aedd Gynvael? — Nie. To z języka elfow? — Tak. Oznacza okruch lodu. — Dziwnie to nie pasuje do tej parszywej dziury. — Wśrod elfow — szepnęła czarodziejka w zamyśleniu — krąży legenda o Krolowej Zimy, ktora w czasie zamieci przebiega kraje saniami zaprzężonymi w białe konie. Jadąc, krolowa rozsiewa dookoła twarde, ostre, maleńkie okruchy lodu i biada temu, kogo taki okruch trafi w oko lub w serce. Taki ktoś jest zgubiony. Nic już nie będzie w stanie go ucieszyć, wszystko, co nie będzie miało bieli śniegu, będzie dla niego brzydkie, wstrętne, odrażające. Nie zazna spokoju, porzuci wszystko, podąży za Krolową, za swoim marzeniem i miłością. Oczywiście, nigdy jej nie odnajdzie i zginie z tęsknoty. Podobno tu, w tym mieście, w zamierzchłych czasach zdarzyło się coś takiego. Piękna legenda, prawda? — Elfy wszystko umieją ubrać w ładne słowa — mruknął sennie, wodząc ustami po jej ramieniu. - To wcale me legenda, Yen. To ładne opisanie paskudnego zjawiska, jakim jest Dziki Gon, przekleństwo pewnych okolic. Niewytłumaczalny, zbiorowy szał, zmuszający ludzi do przyłączenia się do upiornego orszaku, pędzącego po niebie. Widziałem to. Rzeczywiście, często zdarza się zimą. Dawano mi nieliche pieniądze, bym położył kres tej zarazie, ale nie podjąłem się. Na Dziki Gon nie ma sposobu… — Wiedźmin — szepnęła całując go w policzek. - Za grosz romantyzmu nie ma w tobie. A ja… ja lubię legendy elfow, są takie piękne. Szkoda, że ludzie nie mają takich legend. Może kiedyś będą mieli? Może stworzą je? Ale o czym mają traktować legendy ludzi? Dookoła, gdziekolwiek spojrzeć, szarość i nijakość. Nawet to, co pięknie się zaczyna, wiedzie rychło w nudę i pospolitość, w ten ludzki rytuał, ten nużący rytm, nazywany życiem. Och, Geralt, niełatwo być czarodziejką, ale porownując to ze zwykłą, ludzką egzystencją… Geralt? — Złożyła głowę na jego pierś, poruszaną wolnym oddechem. - Śpij — szepnęła. - Śpij, wiedźminie. III Miasto źle wpływało na niego. Od samego rana. Od samego rana wszystko psuło mu humor, wprawiało w przygnębienie i złość. Wszystko. Złościło go, że zaspał, przez co same rano stało się praktycznie samym południem. Denerwował go brak Yennefer, ktora wyszła, zanim się obudził. Musiała się spieszyć, bo utensylia, ktore zwykle porządnie układała w szkatułkach, leżały na stole bezładnie rozsypane niczym kostki rzucone przez wrożbitę w rytuale przepowiedni. Pędzelki z delikatnego włosia — te duże, służące do pudrowania twarzy, te mniejsze, ktorymi nakładała pomadkę na usta, i te zupełnie maleńkie, do henny, ktorą barwiła rzęsy. Kredki i sztyfty do powiek i brwi. Szczypczyki i łyżeczki ze srebra. Słoiczki i buteleczki z porcelany i mlecznego szkła, zawierające, jak wiedział, eliksiry i maści o ingrediencjach tak banalnych jak sadza, tłuszcz gęsi i sok z marchwi, i tak groźnie tajemniczych jak mandragora, antymon, belladonna, cannabis, smocza krew i skoncentrowany jad skorpionow olbrzymow. A nad tym wszystkim, dookoła, w powietrzu — zapach bzu i agrestu, pachnidła, ktorego zawsze używała. Była w tych przedmiotach. Była w tym zapachu. Ale nie było jej. Zszedł na doł, czując rosnący niepokoj i wzbierającą złość. Na wszystko. Złościła go zimna i stężała jajecznica, ktorą podał mu na śniadanie oberżysta, na moment odrywając się od dziewczęcia, ktore obmacywał na zapleczu. Złościło go to, że dziewczę miało najwyżej dwanaście lat. I łzy w oczach. Ciepła, wiosenna pogoda i radosny pogwar tętniącej życiem ulicy nie poprawił Geraltowi nastroju. Wciąż nic nie podobało mu się w Aedd Gynyael, miasteczku, ktore, jak uznał, było jak złośliwa parodia wszystkich znanych mu miasteczek — było karykaturalnie bardziej hałaśliwe, bardziej duszne, brudne i denerwujące. Ciągle wyczuwał nikły smrod śmieciowiska w odzieży i włosach. Postanowił pojść do łaźni. W łaźni zdenerwowała go mina łaziebnika, patrzącego na jego wiedźmiński medalion, na miecz położony na brzegu kadzi. Zdenerwował go fakt, że łaziebnik nie zaproponował mu dziewki. Nie miał zamiaru korzystać z dziewki, ale w łaźniach wszystkim je proponowano, złościł go więc uczyniony dla niego wyjątek. Gdy wyszedł, ostro zalatując szarym mydłem, jego humor nie uległ poprawie, a Aedd Gynvael nie wypiękniało ani trochę. Wciąż nie było tu nic, co mogłoby się podobać. Nie podobały się wiedźminowi kupy wolnego nawozu zalegające uliczki. Nie podobali mu się żebracy kucający pod murem świątyni. Nie podobał mu się koślawy napis na murze, głoszący: ELFY DO REZERWATU! Do zamku nie wpuszczono go, odesłano za starostą do gildii kupieckiej. Zdenerwowało go to. Zdenerwowało go też, gdy starszy cechu, elf, kazał mu szukać starosty na rynku, patrząc przy tym na niego z pogardą i wyższością dziwną u kogoś, kogo zaraz mają zapędzić do rezerwatu. Na rynku kłębiło się od ludzi, pełno tu było straganow, wozow, koni, wołow i much. Na podwyższeniu stał pręgierz z delikwentem, obrzucanym przez gawiedź błotem i łajnem. Delikwent z podziwu godnym opanowaniem plugawię lżył swoich dręczycieli, niespecjalnie podnosząc głos. Dla Geralta, posiadającego niezłe obycie, cel przebywania starosty wśrod tego rejwachu był całkowicie jasny. Przyjezdni kupcy z karawan mieli łapowki wkalkulowane w ceny, musieli zatem komuś te łapowki wręczyć. Starosta, także świadom zwyczaju, zjawił się, by kupcy nie musieli się fatygować. Miejsce, gdzie urzędował, znaczył brudnobłękitny baldachim, rozpięty na tyczkach. Stał tam stoł oblężony przez rozjazgotanych interesantow. Za stołem siedział starosta Herbolth, demonstrując wszem i wobec lekceważenie i pogardę, malujące się na wyblakłej twarzy. — Hej! A ty dokąd? Geralt powoli odwrocił głowę. I momentalnie zgłuszył w sobie złość, opanował zdenerwowanie, zziębił się w twardy, zimny okruch lodu. Nie mogł już pozwolić sobie na emocje. Mężczyzna, ktory zastąpił mu drogę, miał włosy żołtawe jak piorka wilgi i takie same brwi nad bladymi, pustymi oczami. Wąskie dłonie o długich palcach opierał o pas z masywnych, mosiężnych płytek, obciążony mieczem, buzdyganem i dwoma sztyletami. — Aha — powiedział mężczyzna. - Poznaję cię. Wiedź-min, nieprawdaż? Do Herboltha? Geralt kiwnął głową, nie przestając obserwować rąk mężczyzny. Wiedział, że ręce tego mężczyzny niebezpiecznie było spuszczać z oczu. — Słyszałem o tobie, pogromco potworow — rzekł żołto-włosy, obserwując czujnie ręce Geralta. - Chociaż zdaje mi się, żeśmy się nigdy nie spotkali, ty też zapewne o mnie słyszałeś. Jestem Ivo Mirce. Ale wszyscy mowią na mnie Cykada. Wiedźmin kiwnął głową na znak, że słyszał. Znał też cenę, jaką za głowę Cykady dawano w Wyzimie, Caelf i Vattweir. Gdyby pytano go o zdanie, powiedziałby, że to za mała cena. Ale nie pytano go. — Dobra — powiedział Cykada. - Starosta, jak mi wiadomo, czeka na ciebie. Możesz iść. Ale miecz, przyjacielu, zostawisz. Mnie tu, uważasz, płacą za to, żebym pilnował takiego ceremoniału. Nikt z bronią nie ma prawa podejść i do Herboltha. Pojąłeś? Geralt obojętnie wzruszył ramionami, rozpiął pas, owinąwszy nim pochwę wręczył miecz Cykadzie. Cykada uśmiechnął się kątem ust. — No proszę — powiedział. - Jak grzecznie, ani słowa protestu. Wiedziałem, że plotki o tobie są przesadzone. Chciałbym, żebyś ty kiedyś poprosił o moj miecz, zobaczyłbyś wowczas moją odpowiedź. — Hola, Cykada! — zawołał nagle starosta wstając. - Przepuść go! Chodźcie tu żywo, panie Geralcie, witam, witam. Usuńcie się, panowie kupcy, zostawcie nas na chwilę. Wasze interesy muszą ustąpić sprawom o większym znaczeniu dla miasta. Petycje przedstawcie memu sekretarzowi! Pozorowana wylewność powitania nie zwiodła Geralta. Wiedział, że służyła wyłącznie za element przetargowy. Kupcy dostali czas na przemyślenie, czy łapowki są aby dostatecznie wysokie. — Założę się, że Cykada usiłował cię sprowokować. - Herbolth niedbałym uniesieniem dłoni odpowiedział na rownie niedbały ukłon wiedźmina. - Nie przejmuj się tym. Cykada dobywa broni wyłącznie na rozkaz. Prawda, nie bardzo mu to w smak, ale poki ja mu płacę, musi słuchać, inaczej fora ze dwora, z powrotem na gościniec. Nie przejmuj się nim. — Po diabła wam ktoś taki jak Cykada, starosto? Aż tak tu niebezpiecznie? — Bezpiecznie, bo płacę Cykadzie — Herbolth zaśmiał się. - Jego sława sięga daleko i to mi jest na rękę. Widzisz, Aedd Gynvael i inne miasta w dolinie Toiny podlegają namiestnikom z Rakverelina. A namiestnicy ostatnimi czasy zmieniają się co sezon. Nie wiadomo zresztą, po co się zmieniają, bo i tak co drugi to połelf lub ćwierćelf, przeklęta krew i rasa, wszystko, co złe, przez elfow. Geralt nie dodał, że rownież przez wozakow, bo żart, choć znany, nie wszystkich śmieszył. — Każdy nowy namiestnik — ciągnął nabzdyczony Herbolth — zaczyna od usuwania grododzierżcow i starostow starego reżymu, by obsadzić na stołkach swoich krewnych i znajomych. Ale po tym, co Cykada zrobił kiedyś wysłannikom pewnego namiestnika, mnie już nikt nie probuje rugować z posady i jestem sobie najstarszym starostą najstarszego reżymu, nawet już nie pamiętam ktorego. No, ale my tu gadu-gadu, a żyła opadła, jak zwykła była mawiać moja świętej pamięci pierwsza żona. Przejdźmy do rzeczy. Jakiż to gad zalęgł się na naszym śmietnisku? — Zeugl. — W życiu nie słyszałem o czymś takim. Mniemam, już ubity? — Już ubity. — Ile ma to kosztować miejską kasę? Siedemdziesiąt? — Sto. — No, no, panie wiedźminie! Chybaście się blekotu napili! Sto marek za zabicie byle robaka zadomowionego w kupie gowna? — Robak czy nie robak, starosto, pożarł ośmioro ludzi, jak sami twierdziliście. — Ludzi? Dobre sobie! Potworzysko, jak mi doniesiono, zjadło starego Zakorka, ktory słynął tym, że nigdy nie trzeźwiał, jedną starą babę z podgrodzia i kilkoro dzieci przewoźnika Sulirada, co nieprędko odkryto, bo Sulirad sam nie wie, ile ma dzieci, za szybko je robi, by mogł zliczyć. Też mi ludzie! Osiemdziesiąt. — Gdybym nie zabił zeugla, wkrotce pożarłby kogoś znaczniejszego. Aptekarza, dajmy na to. I skąd bralibyście wowczas maść na szankry? Sto. — Sto marek to kupa pieniędzy. Nie wiem, czy dałbym tyle za dziewięciogłową hydrę. Osiemdziesiąt pięć. — Sto, panie Herbolth. Zważcie, że chociaż nie była to dziewięciogłową hydra, nikt z tutejszych, nie wyłączając słynnego Cykady, nie potrafił jakoś poradzić sobie z zeuglem. — Bo nikt tutejszy nie zwykł babrać się w łajnie i odpadkach. Moje ostatnie słowo: dziewięćdziesiąt. — Sto. — Dziewięćdziesiąt pięć, na demony i diabły! — Zgoda. — No — Herbolth uśmiechnął się szeroko. - Załatwione. Zawsze się tak pięknie targujesz, wiedźminie? — Nie — Geralt się nie uśmiechnął. - Raczej rzadko. Ale chciałem wam zrobić przyjemność, starosto. — I zrobiłeś, niech cię dżuma — zarechotał Herbolth. - Hej, Przegrzybek! Sam tu! Księgę dawaj i sakwę i odlicz mi tu migiem dziewięćdziesiąt marek. — Miało być dziewięćdziesiąt pięć. — A podatek? Wiedźmin zaklął z cicha. Starosta postawił na kwicie zamaszysty znaczek, potem podłubał w uchu czystym końcem piora. — Tuszę, teraz na gnojowisku spokoj będzie? Hę, wiedźminie? — Powinien. Był tylko jeden zeugl. Co prawda, mogł zdążyć się rozmnożyć. Zeugle są dwupłciowe jak ślimaki. — Co ty mi tu prawisz za bajki? — Herbolth spojrzał na niego zezem. - Do mnożenia trzeba dwojga, znaczy się samca i samicy. Coż to, czy te zeugle lęgną się niczym pchły albo myszy, ze słomy zgniłej w sienniku? Każdy głupek to przecież wie, że nie ma myszow i myszowych, że wszystkie one jednakie i lęgną się same z siebie i ze słomy zgniłej. — A ślimaki z liściow mokrych się lęgną — wtrącił sekretarz Przegrzybek, wciąż zajęty układaniem monet w słupki. — Każdy to wie — zgodził się Geralt uśmiechając pogodnie. - Nie ma ślimakow i ślimakowych. Są tylko liście. A kto sądzi inaczej, jest w błędzie. — Dosyć — uciął starosta, patrząc na niego podejrzliwie. - Dosyć mi tu o robactwie. Pytałem, czy się nam może na śmieciowisku znow coś ulać, i bądź łaskaw odpowiedzieć, jasno a krotko. — Za jakiś miesiąc należałoby spenetrować wysypisko, najlepiej z psami. Małe zeugle nie są niebezpieczne. — A ty byś tego nie mogł zrobić, wiedźminie? Co do zapłaty, dogadamy się. — Nie. - Geralt odebrał pieniądze z rąk Przegrzybka. - Nie mam zamiaru tkwić w waszym urokliwym mieście nawet przez tydzień, a co dopiero miesiąc. — Ciekawe rzeczy prawisz — Herbolth uśmiechnął się krzywo, patrząc mu prosto w oczy. - Zaiste, ciekawe. Bo ja myślę, że dłużej tu pobędziesz. — Złe myślicie, starosto. — Czyżby? Przyjechałeś tu z tą czarną wrożką, jak jej tam, zapomniałem… Guinever, chyba. "Pod Jesiotrem" z nią na kwaterze stanąłeś. Mowią, że w jednej izbie. — I co z tego? — A to, że ona, ilekroć do Aedd Gynvael zawita, to nie wyjeżdża tak prędko. A bywać, to ona u nas już bywała. Przegrzybek uśmiechnął się szeroko, szczerbate i znacząco. Herbolth nadal patrzył w oczy Geralta, bez uśmiechu. Geralt uśmiechnął się rownież, najpaskudniej jak umiał. — Ja tam zresztą nic nie wiem — starosta odwrocił wzrok i powiercił obcasem w ziemi. - I tyle mnie to obchodzi co łajno sobacze. Ale czarodziej Istredd, pomnijcie na to, to u nas ważna osoba. Niezastąpiona dla tego grodu, bezcenna, rzekłbym. Poważanie ma u ludzi, tutejszych i inszych też. My w jego czarodziejstwo nosow nie pchamy ani osobliwie w inne jego sprawy. — Może i słusznie — zgodził się wiedźmin. - A gdzie on mieszka, jeśli wolno spytać? — Nie wiesz? A przecież o tu, widzisz ten dom? Ten biały, wysoki, wetkany pomiędzy skład a cekhauz jak, nie przymierzając, świeca w rzyć. Ale teraz go tam nie zastaniesz. Istredd niedawno wedle południowego wału wykopał coś w ziemi i ryje teraz dookoła jak kret. I ludzi mi zagonił do tych wykopkow. Poszedłem, pytam grzecznie, czego to, mistrzu, kopiecie dołki jak dziecko, ludzie się śmiać zaczynają. Co tam w tej ziemi jest? A on popatrzył na mnie jak na kapcana jakiegoś i mowi: «Historia». Jaka znowu historia, pytam. A on na to: "Historia ludzkości. Odpowiedzi na pytania. Na pytanie, co było, i na pytanie, co będzie". Gowno tu było, ja na to, ugor, krzaki i wilkołaki, zanim miasta nie pobudowano. A co będzie, zależy od tego, kogo w Rakverelinie namiestnikiem naznaczą, jakiego znowu połelfa parszywego. A w ziemi nie ma żadnych historii, nic tam nie ma, chyba glisty, jeśli komuś na ryby wola. Myślisz, że posłuchał? A gdzie tam. Kopie dalej. Jeśli więc chcesz się z nim widzieć, idź pod południowy wał. — Eee, panie starosto — parsknął Przegrzybek. - Teraz to on w domu. Gdzie mu tam teraz do wykopkow, teraz kiedy… Herbolth spojrzał na niego groźnie. Przegrzybek zgarbił się i zachrząkał, przebierając nogami. Wiedźmin, nadał nieładnie uśmiechnięty, skrzyżował ręce na piersi. — Tak, hem, hem — starosta odkaszlnął. - Kto wie, może faktycznie Istredd jest teraz w domu. Co mnie to zresztą… — Bywajcie w zdrowiu, starosto — rzekł Geralt nie wysilając się nawet na parodię ukłonu. - Życzę dobrego dnia. Podszedł do Cykady, wychodzącego mu na spotkanie, brzęczącego orężem. Bez słowa wyciągnął rękę po swoj miecz, ktory Cykada trzymał w zgięciu łokcia. Cykada cofnął się. — Spieszno ci, wiedźminie? — Spieszno. — Obejrzałem sobie twoj miecz. Geralt zmierzył go spojrzeniem, ktore przy najlepszych chęciach nie mogłoby być uznane za ciepłe. — Jest się czym chwalić — kiwnął głową. - Niewielu go oglądało. A jeszcze mniej mogło o tym rozpowiadać. — Ho, ho. - Cykada błysnął zębami. - Strasznie groźnie to zabrzmiało, aż mnie ciarki przeszły. Zawsze mnie ciekawiło, wiedźminie, dlaczego ludzie tak się was boją. I myślę, że już wiem. — Spieszę się, Cykada. Oddaj miecz, jeśli łaska. — Dym w oczy, wiedźminie, nic, aby dym w oczy. Straszycie ludzi niby pszczelarz pszczoły dymem i smrodem, tymi waszymi kamiennymi twarzami, tym gadaniem, plotkami, ktore pewnie sami o sobie rozpuszczacie. A pszczoły uciekają przed dymem, durne one, miast wbić żądło w wiedźmińską rzyć, ktora spuchnie naonczas jak każda inna. Mowią o was, że nie czujecie jak ludzie. Leż to. Gdyby ktorego z was dobrze dźgnąć, poczułby. — Skończyłeś? — Tak — powiedział Cykada oddając mu miecz. - Wiesz co mnie ciekawi, wiedźminie? — Wiem. Pszczoły. — Nie. Tak sobie dumam, jeślibyś ty wszedł w uliczkę z jednej strony z mieczem, a ja z drugiej, to ktory z nas doszedłby do końca uliczki? Rzecz widzi mi się warta zakładu. — Dlaczego czepiasz się mnie, Cykada? Szukasz zwady? O co ci chodzi? — O nic. Tak mnie tylko ciekawi, ileż to prawdy jest w tym, co ludzie gadają. Żeście tacy dobrzy w walce, wy, wiedźmini, bo ani w was serca, ani duszy, ani litości, ani sumienia. I tego wystarczy? Bo o mnie, dla przykładu, mowią to samo. I nie bez podstaw. Straszniem tedy ciekaw, kto z nas dwu, wszedłszy w uliczkę, wyszedłby z niej żywy. Co? Warto by się założyć? Jak myślisz? — Mowiłem, spieszy mi się. Nie będę tracił czasu na rozmyślanie na głupstwami. I nie zwykłem się zakładać. Ale gdyby ci kiedyś wpadło do głowy przeszkadzać mi w chodzeniu uliczką, to dobrze ci radzę, Cykada, zastanow się wpierw. — Dym — Cykada uśmiechnął się. - Dym w oczy, wiedźminie. Nic więcej. Do zobaczenia, kto wie, może w jakiejś uliczce? — Kto wie. IV — Tu będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Siadaj, Geralt. Tym, co najbardziej rzucało się w oczy w pracowni, była imponująca liczba ksiąg — to one zajmowały najwięcej miejsca w tym obszernym pomieszczeniu. Opasłe tomiska wypełniały regały na ścianach, wyginały połki, piętrzyły się na skrzyniach i komodach. Musiały, jak ocenił wiedźmin, kosztować majątek. Nie brakowało rzecz jasna, innych, typowych elementow wystroju — wypchanego krokodyla, wiszącej u sufitu zasuszonej ryby najeżki, zakurzonego kościotrupa i potężnej kolekcji słojow z alkoholem, zawierających każde chyba wyobrażalne paskudztwo — skolopendry, pająki, węże, ropuchy, a także niezliczone ludzkie i nieludzkie fragmenty, głownie flaki. Był tam nawet homunkulus lub coś, co przypominało homunkulusa, ale rownie dobrze mogło być uwędzonym noworodkiem. Na Geralcie kolekcja ta nie zrobiła wrażenia — mieszkał przez poł roku u Yennefer w Vengerbergu, a Yennefer miała jeszcze ciekawszy zbior, zawierający nawet niesłychanych rozmiarow fallus, podobno gorskiego trolla. Posiadała też wielce udatnie wypchanego jednorożca, na ktorego grzbiecie lubiła się kochać. Geralt był zdania, że jeżeli istniało miejsce gorzej nadające się do uprawiania miłości, to był nim chyba tylko grzbiet żywego jednorożca. W przeciwieństwie do niego, ktory łożko uważał za luksus i cenił sobie wszystkie możliwe zastosowania tego wspaniałego mebla, Yennefer potrafiła być szalenie ekstrawagancka. Geralt przypomniał sobie miłe momenty spędzone z czarodziejką na pochyłym dachu, w pełnej prochna dziupli, na balkonie, i to cudzym, na balustradzie mostu, na chybotliwym czołnie na rwącej rzece i w czasie lewitacji trzydzieści sążni nad ziemią. Ale jednorożec był najgorszy. Ktoregoś szczęśliwego dnia kukła załamała się jednak pod nim, rozpruła i rozleciała, dostarczając licznych powodow do śmiechu. — Co cię tak bawi, wiedźminie? — spytał Istredd, siadając za długim stołem, ktorego blat zalegała spora ilość zmurszałych czerepow, kości i zardzewiałego żelastwa. — Za każdym razem, gdy widzę te rzeczy — wiedźmin usiadł naprzeciw, wskazując na słoje i słoiki — zastanawiam się, czy rzeczywiście nie można uprawiać magii bez tego całego obrzydlistwa, na widok ktorego kurczy się żołądek. — Kwestia gustu — rzekł czarodziej. - Jak też i przyzwyczajenia. Co jednego brzydzi, drugiego jakoś nie rusza. A ciebie, Geralt, co brzydzi? Ciekawe, co też może brzydzić kogoś, kto, jak słyszałem, dla pieniędzy potrafi wejść po szyję w gnoj i nieczystości? Nie traktuj, proszę, tego pytania jako obrazę czy prowokację. Naprawdę jestem ciekaw, co może wywołać u wiedźmina uczucie odrazy. — Czy w tym słoiku nie trzymasz przypadkiem krwi miesięcznej nie tkniętej dziewicy, Istredd? Wiedz, że brzydzi mnie, gdy wyobrażam sobie ciebie, poważnego czarodzieja, z buteleczką w garści, usiłującego zdobyć ten cenny płyn, kropla po kropli, klęcząc, że się tak wyrażę, u samego źrodła. — Celnie — Istredd uśmiechnął się. - Mowię oczywiście o twoim błyskotliwym dowcipie, bo co do zawartości słoika, to nie trafiłeś, — Ale używasz czasami takiej krwi, prawda? Do niektorych zaklęć, jak słyszałem, ani podejdź bez krwi dziewicy, najlepiej zabitej w czasie pełni księżyca piorunem z jasnego nieba. W czym, ciekawość, krew taka lepsza jest od krwi starej gamratki, ktora po pijanemu spadła z ostrokołu? — W niczym — zgodził się czarodziej z miłym uśmiechem na ustach. - Ale gdyby się wydało, że tę rolę może praktycznie rownie dobrze spełnić krew wieprza, o ileż łatwiejsza do zdobycia, wtedy byle hołota zaczęłaby eksperymentować z czarami. A gdy hołocie przyjdzie nazbierać i użyć owej tak fascynującej cię dziewiczej krwi, smoczych łez, jadu białych tarantul, wywaru z obciętych niemowlęcych rączek lub z trupa, ekshumowanego o połnocy, to niejeden się rozmyśli. Zamilkli. Istredd, sprawiając wrażenie głęboko zamyślonego, postukał paznokciami w leżącą przed nim spękaną, zbrązowiałą, pozbawioną żuchwy czaszkę, palcem wskazującym wodził po zębatej krawędzi otworu, ziejącego z kości skroniowej. Geralt przyglądał mu się nienatrętnie. Zastanawiał się, ile czarodziej może mieć lat. Wiedział, że ci zdolniejsi potrafili wyhamować proces starzenia się permanentnie i w dowolnym wieku. Mężczyźni, dla reputacji i prestiżu, preferowali wiek zaawansowanie dojrzały, sugerując wiedzę i doświadczenie. Kobiety — jak Yennefer — mniej dbały o prestiż, bardziej o atrakcyjność. Istredd nie wyglądał na więcej niż zasłużone, krzepkie czterdzieści. Miał lekko szpakowate, proste, sięgające ramion włosy i liczne, dodające powagi zmarszczki na czole, przy ustach i w kącikach powiek. Geralt nie wiedział, czy głębia i mądrość szarych, łagodnych oczu była naturalna czy wywołana czarami. Po krotkiej chwili doszedł do wniosku, że to wszystko jedno. — Istredd — przerwał niezręczne milczenie. - Przyszedłem tu, bo chciałem zobaczyć się z Yennefer. Pomimo że jej nie zastałem, zaprosiłeś mnie do środka. Na rozmowę. O czym? O hołocie, probującej łamać wasz monopol na używanie magii? Wiem, że do tej hołoty zaliczasz rownież mnie. Nic to dla mnie nowego. Przez chwilę miałem wrażenie, że okażesz się inny niż twoi konfratrzy, ktorzy często nawiązywali ze mną poważne rozmowy, po to tylko, by oznajmić mi, że mnie nie lubią. — Nie myślę przepraszać cię za moich, jak się wyraziłeś, konfratrow — odrzekł spokojnie czarodziej. - Rozumiem ich, bo tak jak i oni, aby dojść do jakiej takiej wprawy w czamoksięstwie, musiałem się nielicho napracować. Jako zupełny szczeniak, kiedy moi rowieśnicy biegali po polach z łukami, łowili ryby albo grali w cetno i licho, ja ślęczałem nad manuskryptami. Od kamiennej podłogi w wieży łamało mnie w kościach i rwało w stawach, oczywiście latem, bo zimą trzaskało szkliwo na zębach. Od kurzu ze starych zwojow i ksiąg kasłałem, aż oczy wyłaziły mi na łeb, a moj mistrz, stary Roedskilde, nigdy nie przepuścił okazji, by ściobnąć mnie po plecach nahajem, sądząc widocznie, że bez tego nie osiągnę zadowalających postępow w nauce. Nie użyłem ani wojaczki, ani dziewcząt, ani piwa za najlepszych lat, kiedy wszystkie te rozrywki najlepiej smakują. — Biednyś — wiedźmin skrzywił się. - Zaiste, łza się w oku kręci. — Po co ta ironia? Probuję wyjaśnić ci przyczyny, dla ktorych czarodzieje nie przepadają za wsiowymi znachorami, zaklinaczami, uzdrawiaczami, jędzami i wiedźminami. Nazwij to, jak chcesz, nawet zwykłą zawiścią, ale tu właśnie leży przyczyna antypatii. Złości nas, gdy magię, sztukę, ktorą nauczono nas traktować jako elitarny kunszt, przywilej najlepszych i święte misterium, widzimy w rękach profanow i naturszczykow. Nawet, gdy jest to dziadowska, nędzna i śmiechu warta magia. Dlatego moi konfratrzy cię nie lubią. Ja, nawiasem mowiąc, też cię nie lubię. Geralt miał dość dyskusji, dość kluczenia, dość przykrego uczucia niepokoju, ktore było niczym ślimak pełzający po karku i plecach. Spojrzał prosto w oczy Istredda, zacisnął palce na brzegu stołu. — Chodzi o Yennefer, prawda? Czarodziej uniosł głowę, wciąż lekko stukając paznokciami po leżącym na stole czerepie. — Gratuluję przenikliwości — powiedział, wytrzymując spojrzenie wiedźmina. - Moje uznanie. Tak, chodzi o Yennefer. Geralt milczał. Kiedyś, przed laty, przed wielu, wielu laty, jeszcze jako młody wiedźmin, czekał w zasadzce na mantikorę. I czuł, że mantikora się zbliża. Nie widział jej, nie słyszał. Ale czuł. Nigdy nie zapomniał tego uczucia. A teraz odczuwał dokładnie to samo. — Twoja przenikliwość — podjął czarodziej — oszczędzi nam sporo czasu, jaki zajęłoby dalsze owijanie w bawełnę. A tak, sprawę mamy jasną. Geralt nie skomentował. — Moja bliska znajomość z Yennefer — ciągnął Istredd — datuje się od dość dawna, wiedźminie. Przez długi czas była to znajomość bez zobowiązań, oparta na dłuższych lub krotszych, bardziej lub mniej regularnych okresach przebywania ze sobą. Tego typu niezobowiązujące partnerstwo jest powszechnie praktykowane wśrod ludzi naszej profesji. Tyle że nagle przestało mi to odpowiadać. Zdecydowałem się złożyć jej propozycję zostania ze mną na stałe. — Co odpowiedziała? - Że się namyśli. Dałem jej czas do namysłu. Wiem, że nie jest to dla niej łatwa decyzja. — Dlaczego mi to mowisz, Istredd? Co tobą kieruje, poza godną szacunku, ale zaskakującą szczerością, tak rzadką wśrod ludzi twojej profesji? Jaki cel ma ta szczerość? — Prozaiczny — czarodziej westchnął. - Bo, widzisz, to twoja osoba utrudnia Yennefer podjęcie decyzji. Proszę cię zatem, abyś zechciał się usunąć. Byś zniknął z jej życia, przestał przeszkadzać. Krotko: byś wyniosł się do diabła. Najlepiej po cichu i bez pożegnania, co, jak mi się zwierzyła, zwykłeś praktykować. — Zaiste — Geralt uśmiechnął się wymuszenie. - Twoja prostolinijna szczerość wprawia mnie w coraz większe osłupienie. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie takiej prośby. Czy nie uważasz, że zamiast prosić, należało raczej kropnąć mnie zza węgła kulistym piorunem? Nie byłoby przeszkody, byłoby trochę sadzy, ktorą trzeba by zdrapać z muru. Sposob i łatwiejszy, i pewniejszy. Bo, widzisz, prośbie można odmowić, piorunowi kulistemu nie sposob. — Nie biorę pod uwagę możliwości odmowy. — Dlaczego? Byłabyż ta dziwna prośba niczym innym, jak tylko ostrzeżeniem, poprzedzającym piorun lub inne wesołe zaklęcie? Czy też może prośba ta ma być poparta brzęczącymi argumentami? Sumą, ktora oszołomi chciwego wiedźmina? Ileż to zamierzasz mi zapłacić, bym usunął się z drogi, wiodącej ku twemu szczęściu? Czarodziej przestał stukać w czaszkę, położył na niej dłoń, zacisnął palce. Geralt zauważył, że knykcie mu pobielały. — Nie było moim zamiarem znieważać cię podobną ofertą — powiedział. - Daleki byłem od tego. Ale… jeśli… Geralt, jestem czarodziejem, i to nie najgorszym. Nie myślę chełpić się tu wszechmocą, ale wiele z twoich życzeń, jeśli zechciałbyś je wyrazić, mogłbym spełnić. Niektore, o, z rowną łatwością. Machnął ręką, niedbale, jakby odpędzał komara. W powietrzu nad stołem zaroiło się nagle od bajecznie kolorowych motyli niepylakow. — Moim życzeniem, Istredd — wycedził wiedźmin, odganiając trzepoczące przy twarzy owady — jest, abyś przestał pchać się między mnie i Yennefer. Mało mnie obchodzą propozycje, ktore jej składasz. Mogłeś się jej oświadczyć, gdy była z tobą. Dawniej. Bo dawniej było dawniej, a teraz jest teraz. Teraz jest ze mną. Mam się usunąć, ułatwić ci sprawę? Odmawiam. Nie tylko ci nie pomogę, ale będę przeszkadzał, w miarę skromnych możliwości. Jak widzisz, nie ustępuję ci w szczerości. — Nie masz prawa mi odmawiać. Nie ty. — Za kogo ty mnie masz, Istredd? Czarodziej spojrzał mu prosto w oczy, przechylając się przez stoł. — Za jej przelotną miłostkę. Za chwilową fascynację, w najlepszym razie, za kaprys, za przygodę, jakich Yenna miała setki, bo Yenna lubi bawić się emocjami, jest impulsywna i nieobliczalna w kaprysach. Za to cię uważam, albowiem zamieniwszy z tobą te kilka słow, odrzuciłem możliwość, by traktowała cię wyłącznie instrumentalnie. A wierz mi, to się jej zdarza wcale często. — Nie zrozumiałeś pytania. — Mylisz się, zrozumiałem. Ale celowo mowię wyłącznie o emocjach Yenny. Bo ty jesteś wiedźminem i żadnych emocji doznawać nie możesz. Nie chcesz spełnić mojej prośby, bo wydaje ci się, że zależy ci na niej, myślisz, że… Geralt, ty jesteś z nią tylko dlatego, że ona tego chce, i będziesz z nią tak długo, jak ona zechce. A to, co czujesz, to projekcja jej emocji, zainteresowania, ktore ci okazuje. Na wszystkie demony Dołu, Geralt, nie jesteś dzieckiem, wiesz, kim jesteś. Jesteś mutantem. Nie zrozum mnie opacznie, nie mowię tego, by cię znieważyć czy okazywać pogardę. Stwierdzam fakt. Jesteś mutantem, a jedną z podstawowych cech twojej mutacji jest pełna niewrażliwość na emocje. Takim cię stworzono, byś mogł wykonywać twoj zawod. Rozumiesz? Ty nie możesz niczego odczuwać. To, co bierzesz za uczucia, to pamięć komorkowa, somatyczna, jeśli wiesz, co znaczy to słowo. — Wyobraź sobie, że wiem. — Tym lepiej. Posłuchaj więc. Proszę cię o coś, o co mogę poprosić wiedźmina, a człowieka nie mogłbym. Jestem szczery z wiedźminem, z człowiekiem nie mogłbym sobie pozwolić na szczerość. Geralt, ja chcę dać Yennie zrozumienie i stabilizację, uczucie i szczęście. Możesz, z ręką na sercu, zadeklarować to samo? Nie, nie możesz. Dla ciebie to są słowa pozbawione znaczenia. Włoczysz się za Yenna, ciesząc się jak dziecko z chwilowej sympatii, jaką ci okazuje. Jak zdziczały kot, w ktorego wszyscy ciskają kamieniami, mruczysz, zadowolony, bo oto znalazł się ktoś, kto nie boi się cię pogłaskać. Rozumiesz, co mam na myśli? Och, wiem, że rozumiesz, głupi nie jesteś, to jasne. Sam więc widzisz, że nie masz prawa mi odmawiać, gdy grzecznie proszę. — Mam takie samo prawo odmawiać — wycedził Geralt — jak ty prosić, i tym samym nasze prawa znoszą się wzajemnie, wracamy do punktu wyjścia, a ten punkt jest taki: Yen, za nic sobie widać mając moją mutację i jej skutki, jest teraz ze mną. Oświadczyłeś się jej, twoje prawo. Powiedziała, że się namyśli? Jej prawo. Odnosisz wrażenie, że przeszkadzam jej w podjęciu decyzji? Że waha się? Że ja jestem przyczyną jej wahania? A to już moje prawo. Jeżeli się waha, to pewnie jednak ma po temu powody. Pewnie jednak coś jej daję, chociaż może i brak na to słow w wiedźmińskim słowniku. — Posłuchaj… — Nie. Ty posłuchaj mnie. Była kiedyś z tobą, powiadasz? Kto wie, może to nie ja, ale ty byłeś dla niej tylko przelotną miłostką, kaprysem, nieopanowaniem emocji, tak dla niej typowym? Istredd, ja nie mogę nawet wykluczyć, czy aby nie traktowała cię wowczas wyłącznie instrumentalnie. Tego, panie czarodzieju, nie da się wykluczyć li tylko na podstawie rozmowy. W takim przypadku, jak mi się zdaje, instrument bywa istotniejszy od elokwencji. Istredd nie drgnął nawet, nawet nie zacisnął szczęk. Geralt podziwiał jego opanowanie. Niemniej przedłużające się milczenie zdawało się wskazywać, że cios trafił celnie. — Bawisz się słowami — rzekł wreszcie czarodziej. - Upajasz się nimi. Słowami chcesz zastąpić normalne, ludzkie uczucia, ktorych w tobie nie ma. Twoje słowa nie wyrażają uczuć, to tylko dźwięki, takie wydaje ten czerep, gdy w niego stuknąć. Bo ty jesteś rownie pusty jak ten czerep. Nie masz prawa… — Przestań — przerwał Geralt ostro, być może nawet zbyt ostro. - Przestań odmawiać mi z uporem praw, mam tego dosyć, słyszysz? Powiedziałem ci, nasze prawa są rowne. Nie, do nagłej cholery, moje są większe. — Doprawdy? — czarodziej pobladł lekko, sprawiając tym Geraltowi niewysłowioną przyjemność. - A to z jakiego tytułu? Wiedźmin zastanowił się chwilę i zdecydował dobić go. — A z takiego — wypalił — że wczoraj w nocy kochała się ze mną, a nie z tobą. Istredd przyciągnął czaszkę blisko ku sobie, pogładził ją. Ręka, ku zmartwieniu Geralta, nie drgnęła mu nawet. — To, według ciebie, daje jakieś prawa? — Tylko jedno. Prawo do wyciągania wnioskow. — Aha — rzekł wolno czarodziej. - Dobrze. Jak chcesz. Ze mną kochała się dziś przed południem. Wyciągnij wnioski, masz prawo. Ja już wyciągnąłem. Milczenie trwało długo. Geralt rozpaczliwie szukał słow. Nie znalazł. Żadnych. — Szkoda tego gadania — powiedział wreszcie, wstając, zły na siebie, bo zabrzmiało to obcesowo i głupio. - Idę. — Idź do diabła — rzekł Istredd rownie obcesowo, nie patrząc na niego. V Gdy weszła, leżał w ubraniu na łożku, z dłońmi podłożonymi pod kark. Udawał, że patrzy w sufit. Patrzył na nią. Yennefer powoli zamknęła za sobą drzwi. Była piękna. Jakaż ona jest piękna, pomyślał. Wszystko w niej jest piękne. I groźne. Te jej kolory, ten kontrast czerni i bieli. Piękno i groza. Jej gawronie, naturalne loki. Kości policzkowe, wyraźne, zaznaczające się zmarszczką, ktorą uśmiech — jeśli uzna za celowe się uśmiechnąć — tworzy obok ust, cudownie wąskich i bladych pod pomadką. Jej brwi, cudownie nieregularne, gdy zmyje węgielek, ktorym podkreśla je za dnia. Jej nos, cudownie za długi. Jej drobne dłonie, cudownie nerwowe, niespokojne i zdolne. Talia, cienka i wiotka, podkreślona nadmiernie ściągniętym paskiem. Smukłe nogi, nadające w ruchu obłe kształty czarnej spodnicy. Piękna. Bez słowa usiadła przy stole, oparła podbrodek na splecionych dłoniach. — No, dobrze, zaczynajmy — powiedziała. - To przedłużające się, pełne dramatyzmu milczenie jest zbyt banalne jak dla mnie. Załatwmy to. Wstawaj z łożka i nie gap się w powałę z obrażoną miną. Sytuacja jest dostatecznie głupia i nie ma co ugłupiać jej jeszcze bardziej. Wstawaj, mowię. Wstał posłusznie, bez ociągania, usiadł okrakiem na zydlu naprzeciw. Nie unikała jego wzroku. Mogł się spodziewać. — Jak mowiłam, załatwmy to, załatwmy to szybko. Żeby nie stawiać cię w niezręcznym położeniu, odpowiem od razu na wszystkie pytania, nie musisz ich nawet zadawać. Tak, to prawda, jadąc z tobą do Aedd Gynvael jechałam do Istredda i wiedziałam, że spotkawszy się z nim, pojdę z nim do łożka. Nie sądziłam, że to się wyda, że będziecie chwalić się jeden przed drugim. Wiem, jak się teraz czujesz, i przykro mi z tego powodu. Ale nie, nie czuję się winna. Milczał. Yennefer potrząsnęła głową, jej lśniące, czarne loki kaskadą spłynęły z ramienia. — Geralt, powiedz coś. — On… — Odchrząknął. - On mowi o tobie Yenna. — Tak. - Nie spuściła oczu. - A ja do niego mowię Val. To jego imię. Istredd to przydomek. Znam go od lat, Geralt. Jest mi bardzo bliski. Nie patrz tak na mnie. Ty też jesteś mi bliski. I w tym tkwi cały kłopot. — Zastanawiasz się nad przyjęciem jego propozycji? — A żebyś wiedział, zastanawiam się. Mowiłam ci, znamy się od lat. Od… wielu lat. Łączą mnie z nim zainteresowania, cele, ambicje. Rozumiemy się bez słow. Może mi dać oparcie, a kto wie, może przyjdzie dzień, gdy będą potrzebować oparcia. A nade wszystko… On… on mnie kocha. Tak myślę. — Nie będę stawał ci na zawadzie, Yen. Podrzuciła głowę, a jej fiołkowe oczy rozbłysły sinym ogniem. — Na zawadzie? Czy ty niczego nie rozumiesz, idioto? Gdybyś stawał mi na zawadzie, gdybyś mi po prostu przeszkadzał, to w mgnieniu oka pozbyłabym się tej przeszkody, teleportowałabym cię na koniec przylądka Bremervoord albo przeniosła trąbą powietrzną do kraju Hannu. Przy odrobinie wysiłku wtopiłabym cię w kawał kwarcu i postawiła w ogrodku na klombie piwonii. Mogłabym też tak przeprać ci mozg, że zapomniałbyś, kim byłam i jak się nazywałam. I to wszystko pod warunkiem, że chciałoby mi się. Bo mogłabym po prostu powiedzieć: "Było miło, żegnaj". Mogłabym zwiać po cichu, tak jak ty to kiedyś zrobiłeś, uciekając z mojego domu w Vengerbergu. — Nie krzycz, Yen, nie bądź agresywna. I nie wywlekaj tej historii z Vengerbergu, przyrzekliśmy sobie przecież nie wracać już do tego. Nie mam do ciebie żalu, Yen, nie robię ci przecież wyrzutow. Wiem, że nie da się do ciebie przyłożyć zwykłej miarki. A to, że mi przykro… To, że zabija mnie świadomość, że cię tracę… To pamięć komorkowa. Atawistyczne resztki uczuć u wypranego z emocji mutanta… — Nie cierpię, gdy tak mowisz! — wybuchnęła. - Nie znoszę, gdy używasz tego słowa. Nigdy więcej nie używaj go w mojej obecności. Nigdy! — Czy to zmieni fakt?! Przecież jestem mutantem. — Nie ma żadnego faktu. Nie wymawiaj przy mnie tego słowa. Czarna pustułka, siedząca na rogach jeleniach, machnęła skrzydłami, zazgrzytała szponami. Geralt spojrzał na ptaka, na jego żołte, nieruchome oko. Yennefer znowu oparła podbrodek na splecionych dłoniach. — Yen. — Słucham, Geralt. — Obiecałaś odpowiedzieć na moje pytania. Na pytania, ktorych nawet nie muszę zadawać. Zostało jedno, najważniejsze. To, ktorego nigdy ci nie zadałem. Ktore bałem się zadać. Odpowiedz na nie. — Nie potrafię, Geralt — powiedziała twardo. — Nie wierzę ci, Yen. Znam cię za dobrze. — Nie można dobrze znać czarodziejki. — Odpowiedz na moje pytanie, Yen. — Odpowiadam: nie wiem. Ale coż to za odpowiedź? Zamilkli. Dobiegający z ulicy gwar ścichł. uspokoił się. Chylące się ku zachodowi słońce zapaliło ognie w szparach okiennic, przeszyło izbę skośnymi smugami światła. — Aedd Gynvael — mruknął wiedźmin. - Okruch lodu… Czułem to. Wiedziałem, że to miasto… Jest mi wrogie. Złe. — Aedd Gynvael — powtorzyła wolno. - Sanie krolowej elfow. Dlaczego? Dlaczego, Geralt? — Jadę za tobą, Yen, bo zaplątałem, zawęźliłem uprząż moich sań w płozy twoich. A dookoła mnie zamieć. I mroz. Zimno. — Ciepło stopiłoby w tobie okruch lodu, ktorym cię ugodziłam — szepnęła. - Wowczas prysłby czar, zobaczyłbyś mnie taką, jaka naprawdę jestem. — Smagaj tedy białe konie, Yen, niechaj mkną na połnoc, tam gdzie nigdy nie nastaje odwilż. Oby nigdy nie nastała. Chcę jak najprędzej znaleźć się w twoim lodowym zamku. — Ten zamek nie istnieje — usta Yennefer drgnęły. skrzywiły się. - Jest symbolem. A nasza sanna jest pościgiem za marzeniem, ktore jest nieosiągalne. Bo ja, krolowa elfow, pragnę ciepła. To właśnie jest moja tajemnica. Dlatego co roku wśrod śnieżnej zamieci moje sanie niosą mnie przez jakieś miasteczko i co roku ktoś porażony moim czarem pętli uprząż swoich sań w płozy moich. Co roku. Co roku ktoś nowy. Bez końca. Bo ciepło, ktorego tak pragnę, niweczy zarazem czar, niweczy magię i urok. Moj ugodzony lodową gwiazdką wybranek staje się nagle zwykłym nikim. A ja w jego odtajałych oczach staję się nie lepsza od innych… śmiertelniczek… — A spod nieskazitelnej bieli wyłania się wiosna — powiedział. - Wyłania się Aedd Gynvael, brzydkie miasteczko o pięknej nazwie. Aedd Gynvael i jego śmietnik, ogromna, śmierdząca kupa śmieci, w ktorą muszę wejść, bo za to mi płacą, bo po to mnie stworzono, by wchodzić w plugastwo, ktore innych napawa wstrętem i obrzydzeniem. Pozbawiono mnie zdolności odczuwania, abym nie był w stanie odczuć, jak potwornie plugawe jest owo plugastwo, bym nie cofnął się, nie uciekł przed nim, przejęty zgrozą. Tak, pozbawiono mnie uczuć. Ale niedokładnie. Ten, kto to robił, spartaczył robotę, Yen. Zamilkli. Czarna pustułka zaszeleściła piorami, rozwijając i składając skrzydła. — Geralt… — Słucham, Yen. — Teraz ty odpowiedz na moje pytanie. Na to pytanie, ktorego nigdy ci nie zadałam. To, ktore bałam się… Teraz rownież ci go nie zadam, ale odpowiedz. Bo… bo bardzo pragnęłabym usłyszeć twoją odpowiedź. To jedno, jedyne słowo, ktorego nigdy mi nie powiedziałeś. Wypowiedz je, Geralt. Proszę. — Nie potrafię, Yen. — Co jest przyczyną? — Nie wiesz? — Uśmiechnął się smutno. - Moja odpowiedź byłaby tylko słowem. Słowem, ktore nie wyraża uczucia, nie wyraża emocji, bo z tych jestem wyprany. Słowem, ktore byłoby wyłącznie dźwiękiem, jaki wydaje przy uderzeniu pusty i zimny czerep. Patrzyła na niego w milczeniu. Jej oczy, szeroko rozwarte, nabrały koloru gorejącego fioletu. — Nie, Geralt — powiedziała — to nieprawda. A może prawda, ale niepełna. Nie jesteś wyprany z uczuć. Teraz to widzę. Teraz wiem, ze… Zamilkła. — Dokończ, Yen. Zdecydowałaś już. Nie kłam. Znam cię. Widzę to w twoich oczach. Nie spuściła wzroku. Wiedział. — Yen — szepnął. — Daj rękę — powiedziała. Ujęła jego dłoń pomiędzy swoje, od razu poczuł mrowienie i tętnienie krwi w żyłach przedramienia. Yennefer szeptała zaklęcia, spokojnym, miarowym głosem, ale widział krople potu, ktorymi wysiłek sperlił jej pobladłe czoło, widział rozszerzone z bolu źrenice. Puściwszy jego rękę, wyciągnęła dłonie, poruszyła nimi, pieszczotliwym gestem głaszcząc jakiś niewidzialny kształt, powoli, od gory ku dołowi. Między jej palcami powietrze zaczęło gęstnieć i mętnieć, wzdymać się i tętnić jak dym. Patrzył zafascynowany. Magia tworcza, uważana za szczytowe osiągnięcie czarodziejow, zawsze go fascynowała, o wiele bardziej niż iluzja czy magia transformująca. Tak, Istredd miał rację, pomyślał, w porownaniu z taką magią moje Znaki wyglądają po prostu śmiesznie. Między drgającymi z wysiłku dłońmi Yennefer powoli materializował się kształt ptaka czarnego jak węgiel. Palce czarodziejki delikatnie głaskały nastroszone piorka, płaską głowkę, zakrzywiony dziob. Jeszcze jeden ruch, hipnotyzujące płynny, pieszczotliwy i czarna pustułka, pokręciwszy głową, zaskrzeczała głośno. Jej bliźniaczka, wciąż nieruchomo siedząca na rogach, odpowiedziała skrzeczeniem. — Dwie pustułki — rzekł Geralt cicho. - Dwie czarne pustułki, stworzone za pomocą magii. Jak mniemam, obie są ci potrzebne. — Słusznie mniemasz — powiedziała z trudem. - Obie są mi potrzebne. Myliłam się, sądząc, że wystarczy jedna. Jak ja bardzo się myliłam, Geralt… Do jakiej pomyłki przywiodła mnie pycha krolowej zimy, przekonanej o swojej wszechmocy. A są rzeczy… ktorych nie sposob zdobyć nawet magią. I są dary, ktorych nie wolno przyjąć, jeśli nie jest się w stanie odwzajemnić ich… czymś rownie cennym. W przeciwnym razie taki dar przecieknie przez palce, stopi się niby okruch lodu, zaciśnięty w dłoni. Zostanie tylko żal, poczucie straty i krzywdy… — Yen… — Jestem czarodziejką, Geralt. Władza nad materią, ktorą posiadam, jest darem. Darem odwzajemnionym. Zapłaciłam zań… Wszystkim, co posiadałam. Nic zostało nic. Milczał. Czarodziejka przetarła czoło drżącą dłonią. — Myliłam się — powtorzyła. - Ale naprawię moj błąd. Emocje i uczucia… Dotknęła głowy czarnej pustułki. Ptak nastroszył się, bezgłośnie otwierając krzywy dziob. — Emocje, kaprysy i kłamstwa, fascynacja i gra. Uczucia i ich brak… Dary, ktorych nie wolno przyjąć… Kłamstwo i prawda. Czym jest prawda? Zaprzeczeniem kłamstwa? Czy stwierdzeniem faktu? A jeżeli fakt jest kłamstwem, czym jest wowczas prawda? Kto jest pełen uczuć, ktore nim targają, a kto pustą skorupą zimnego czerepu? Kto? Co jest prawdą, Geralt? Czym jest prawda? — Nie wiem, Yen. Powiedz mi. — Nie — powiedziała i spuściła oczy. Po raz pierwszy. Nigdy przedtem nie widział, by to robiła. Nigdy. — Nie — powtorzyła. - Nie mogę, Geralt. Nie mogę ci tego powiedzieć. Powie ci to ten ptak, zrodzony z dotknięcia twojej dłoni. Ptaku? Czym jest prawda? — Prawda — powiedziała pustułka — jest okruchem lodu. VI Chociaż wydawało mu się, ze bez celu i zamiaru wędruje zaułkami, nagle znalazł się przy południowym murze, na wykopalisku, wśrod sieci rowow, przecinających ruiny przy kamiennej ścianie, błądzących zakosami wśrod odsłoniętych kwadratow starożytnych fundamentow. Istredd był tam. W koszuli z podwiniętymi rękawami i wysokich butach pokrzykiwał na pachołkow, rozkopujących motykami pasiastą ścianę wykopu wypełnionego rożnokolorowymi warstwami ziemi, gliny i węgla drzewnego. Obok na deskach, leżały poczerniałe kości, skorupy garnkow i inne przedmioty, nierozpoznawalne, skorodowane, zbrylone rdzą. Czarodziej zauważył go natychmiast. Wydawszy kopiącym kilka głośnych poleceń, wyskoczył z wykopu, podszedł, wycierając ręce o spodnie. — Słucham, o co chodzi? — spytał obcesowo. Wiedźmin, stojąc przed nim nieruchomo, nie odpowiedział. Pachołkowie, pozorując pracę, obserwowali ich pilnie, szeptali między sobą. — Aż tryska od ciebie nienawiścią. - Istredd skrzywił się. - O co chodzi, pytam? Zdecydowałeś się? Gdzie jest Yenna? Mam nadzieję, że… — Nie miej za dużo nadziei, Istredd. — Oho — powiedział czarodziej. - Coż to słyszę w twoim głosie? Czy aby dobrze cię wyczuwam? — A coż takiego wyczuwasz? Istredd oparł pięści o biodra i spojrzał na wiedźmina wyzywająco. — Nie zwodźmy się, Geralt — powiedział. - Nienawidzisz mnie i ja ciebie też. Znieważyłeś mnie, mowiąc o Yennefer… wiesz, co. Ja odpowiedziałem ci podobną zniewagą. Przeszkadzasz mi, ja przeszkadzam tobie. Załatwmy to jak mężczyźni. Nie widzę innego rozwiązania. Po to tu przyszedłeś, prawda? — Tak — powiedział Geralt trąc czoło. - Masz rację, Istredd. Po to tu przyszedłem. Niewątpliwie. — Słusznie. To nie może trwać. Dopiero dzisiaj dowiedziałem się, że od paru lat Yenna krąży między nami jak szmaciana piłeczka. Raz jest ze mną, raz z tobą. Ucieka ode mnie, aby szukać ciebie, i na odwrot. Inni, z ktorymi jest w przerwach, nie liczą się. Liczymy się tylko my dwaj. Tak dalej być nie może. Jest nas dwoch, musi zostać jeden. — Tak — powtorzył Geralt, nie odrywając ręki od czoła. - Tak… Masz rację. — W naszym zadufaniu — ciągnął czarodziej — myśleliśmy, że Yenna bez wahania wybierze lepszego. Co do tego, kto jest tym lepszym, żaden z nas miał wątpliwości. Doszło do tego, że jak smarkacze zaczęliśmy licytować się jej względami i rownie mało co niedorośli smarkacze pojmowaliśmy, czym były te względy i co oznaczały. Mniemam, że podobnie jak ja przemyślałeś to sobie i wiesz, jak bardzo myliliśmy się obaj. Yenna, Geralt, nie ma najmniejszego zamiaru wybierać między nami, nawet gdy przyjmiemy, że umiałaby wybrać. Coż, będziemy musieli załatwić to za nią. Ja bowiem nie myślę dzielić się Yenna z nikim, a fakt, że tu przyszedłeś, świadczy podobnie o tobie. Znamy ją, Geralt, aż za dobrze. Dopoki jest nas dwoch, żaden nie może być jej pewien. Musi zostać jeden. Zrozumiałeś to, prawda? — Prawda — powiedział wiedźmin, z trudem poruszając martwiejącymi wargami. - Prawda jest okruchem lodu… — Co? — Nic. — Co się z tobą dzieje? Jesteś chory czy pijany? Czy też może nafaszerowany wiedźmińskimi ziołami? — Nic mi nie jest. Coś… coś wpadło mi do oka. Istredd, musi zostać jeden. Tak, po to tu przyszedłem. Niewątpliwie. — Wiedziałem — powiedział czarodziej. - Wiedziałem, że przyjdziesz. Zresztą, będą z tobą szczery. Uprzedziłeś mnie w zamiarach. — Piorun kulisty? — uśmiechnął się blado wiedźmin. Istredd zmarszczył brwi. — Może — powiedział. - Może i piorun kulisty. Ale na pewno nie zza węgła. Honorowo, twarzą w twarz. Jesteś wiedźminem, to wyrownuje szansę. No, decyduj, gdzie i kiedy. Geralt zastanowił się. I zdecydował. — Ten placyk… wskazał ręką. - Przechodziłem tamtędy.. — Wiem. Jest tam studnia, nazywa się Zielony Klucz. — Przy studni zatem. Tak. Przy studni… Jutro, dwie godziny po wschodzie słońca. — Dobrze. Będę tam o czasie. Stali przez chwilę nieruchomo, nie patrząc na siebie. Wreszcie czarodziej mruknął coś pod nosem, kopnął bryłę gliny i rozbił ją uderzeniem obcasa. — Geralt? — Co? — Nie czujesz się głupio? — Czuję się głupio — przyznał niechętnie wiedźmin. — Ulżyło mi — mruknął Istredd. - Bo ja czuję się jak ostatni kretyn. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś będę musiał bić się z wiedźminem na śmierć i życie z powodu kobiety. — Wiem, jak się czujesz, Istredd. — Coż… - czarodziej uśmiechnął się wymuszenie. - Fakt, że do tego doszło, że zdecydowałem się na coś tak dalece sprzecznego z moją naturą, świadczy o tym, że… Że tak trzeba. — Wiem. Istredd. — Oczywiście wiesz także, że ten z nas, ktory przeżyje, będzie musiał prędko uciekać i schować się przed Yenną na końcu świata? — Wiem. — I oczywiście liczysz na to, że gdy ochłonie z wściekłości, będzie można do niej wrocić? — Oczywiście. — No, to załatwione — czarodziej zrobił ruch, jakby chciał się odwrocić, po chwili wahania wyciągnął do niego dłoń. - Do jutra, Geralt. — Do jutra — wiedźmin uścisnął podaną mu rękę. - Do jutra, Istredd. VII — Hej, wiedźminie! Geralt uniosł głowę znad stołu, na ktorego blacie w zamyśleniu rozmazywał rozlane piwo w fantazyjne esy-floresy. — Niełatwo było cię znaleźć — starosta Herbolth przysiadł się, odsunął dzbanki i kufle. - W oberży powiedzieli, żeś się wyniosł do stajen, w stajniach znalazłem tylko konia i tobołki. A ty tu… To chyba najparszywsza karczma w całym mieście. Tylko najgorsza hołota tu przychodzi. Co tu robisz? — Pije. — Widzę. Chciałem z tobą pogwarzyć. Trzeźwyś? — Jak dziecko. — Radem. — O co wam chodzi, Herbolth? Jestem, jak widzicie, zajęty — Geralt uśmiechnął się do dziewki stawiającej na stole kolejny dzban. — Rozeszła się plotka — zmarszczył się starosta — że ty i nasz czarodziej postanowiliście się pozabijać. — To nasza sprawa. Jego i moja. Nie wtrącajcie się. — Nie, to nie wasza sprawa — zaprzeczył Herbolth. - Istredd jest nam potrzebny, nie stać nas na drugiego czarodzieja. — Idźcie tedy do świątyni i pomodlcie się o jego zwycięstwo. — Nie kpij, no — warknął starosta. - I nie wymądrzaj się, przybłędo jeden. Na bogow, gdybym nie wiedział, że czarownik mi tego nie wybaczy, to wtrąciłbym cię do lochu, na samo dno jamy, wywlokł za mury dwojką koni albo kazał Cykadzie zakłuć cię jak świnię. Ale, niestety, Istredd ma bzika na punkcie honoru i nie darowałby mi tego. Wiem, że i ty byś mi nie darował. - Świetnie się składa — wiedźmin dopił kolejny kufel i wypluł pod stoł źdźbło słomy, ktore do niego wpadło. - Upiekło mi się, nie ma co. To wszystko? — Nie — powiedział Herbolth, wyciągając spod płaszcza nabity mieszek. - Masz tu sto marek, wiedźminie, bierz je i wynoś się z Aedd Gynyael. Wynoś się stąd, najlepiej zaraz, w każdym razie przed wschodem słońca. Powiedziałem, że nie stać nas na drugiego czarodzieja, nie dopuszczę, by nasz ryzykował życiem w pojedynku z kimś takim jak ty, z głupiego powodu, dla jakiejś… Urwał, nie dokończył, chociaż wiedźmin nawet nie drgnął. — Zabierz zza tego stołu twoją paskudną mordę, Herbolth — powiedział Geralt. - A twoje sto marek wsadź sobie w rzyć. Odejdź, bo niedobrze mi się robi na twoj widok, jeszcze chwila, a obrzygam cię od czapki po ciżmy. Starosta schował mieszek, położył obie dłonie na stole. — Nie, to nie — powiedział. - Chciałem po dobroci, ale jeśli nie, to nie. Bijcie się, posieczcie, spalcie, porozrywajcie na sztuki dla tej dziwki, rozkładającej nogi dla każdego, kto zechce. Myślę, że Istredd poradzi sobie z tobą, ty płatny zboju, tak, że tylko buty z ciebie zostaną, ale jeśli nie, to ja cię dopadnę, zanim jeszcze jego trup ostygnie i wszystkie gnaty połamię ci na torturach. Jednego całego miejsca na tobie nie zostawię, ty… Nie zdążył cofnąć rąk ze stołu, ruch wiedźmina był zbyt szybki, wyskakujące spod blatu ramię zamazało się w oczach starosty, a sztylet z hukiem utkwił pomiędzy palcami jego dłoni. — Może — szepnął wiedźmin, zaciskając pięść na rękojeści puginału, wpatrzony w twarz Herboltha, z ktorej odpłynęła krew. - Może Istredd mnie zabije. Ale jeśli nie… Wtedy odejdę stąd, a ty, śmieciu plugawy, nie probuj mnie zatrzymywać, jeśli nie chcesz, by uliczki waszego brudnego miasta spieniły się od posoki. Precz stąd. — Panie starosto! Co się tu dzieje? Hej, ty… — Spokojnie, Cykada — powiedział Herbolth, cofając powoli dłoń, wolno sunąc nią po stole, coraz dalej od ostrza sztyletu. - Nic się nie stało. Nic. Cykada wsunął do pochwy na wpoł dobyty miecz. Geralt nie patrzył na niego. Nie patrzył na starostę wychodzącego z karczmy, osłanianego przez Cykadę przed zataczającymi się flisakami i woźnicami. Patrzył na małego człowieczka o szczurzej twarzy i czarnych, przenikliwych oczach, siedzącego kilka stołow dalej. Zdenerwowałem się, stwierdził ze zdumieniem. Ręce mi drżą. Naprawdę, drżą mi ręce. To nieprawdopodobne, to, co się ze mną dzieje. Czyżby to znaczyło, że… Tak, pomyślał, patrząc na człowieczka o szczurzej twarzy. Chyba tak. Tak trzeba, pomyślał. Jakie zimno… Wstał. Patrząc na człowieczka, uśmiechnął się. Potem odchylił połę kurtki, wyciągnął z nabitej sakiewki dwie złote monety, rzucił je na stoł. Monety zabrzęczały, jedna, tocząc się, uderzyła o ostrze sztyletu, wciąż tkwiącego w wygładzonym drewnie. VIII Uderzenie spadło niespodziewanie, pałka cicho świsnęła w ciemności, tak szybko, że niewdele brakowało, by wiedźmin nie zdążył zasłonić głowy uniesionym odruchowo ramieniem, by nie zdołał zamortyzować ciosu elastycznym ugięciem ciała. Odskoczył, upadając na kolano, przekoziołkował, stanął na nogi, wyczuł ruch powietrza, ustępującego pod nowym zamachem pałki, uniknął ciosu zwinnym piruetem, zawirował pomiędzy dwie otaczające go w ciemności sylwetki, sięgnął nad prawe ramię. Po miecz. Nie miał miecza. Nic nie wykorzeni ze mnie tych odruchow, pomyślał, odskakując miękko. Rutyna? Pamięć komorkowa? Jestem mutantem, reaguję jak mutant, pomyślał, padając znow na kolano, unikając uderzenia, sięgając po sztylet do cholewy. Nie miał sztyletu. Uśmiechnął się krzywo i dostał pałką w głowę. Rozbłysło mu w oczach, bol zapromieniował aż do czubkow palcow. Upadł, odprężając się, nie przestając uśmiechać. Ktoś zwalił się na niego, przyciskając do ziemi. Ktoś inny zerwał mu sakiewkę z pasa. Złowił okiem błysk noża. Klęczący na jego piersi rozerwał mu kubrak pod szyją, chwycił za łańcuszek, wyciągnął medalion. I natychmiast wypuścił go z ręki. — Na Baal-Zebutha — usłyszał sapnięcie. - To wiedźmin… Charakternik… Ten drugi zaklął dysząc. — Nie miał miecza… Bogowie… Tfu, tfu, na urok, na Złe… Wiejmy stąd, Radgast! Nie dotykaj go, tfu, tfu! Księżyc na moment prześwietlił rzadszą chmurę. Geralt zobaczył tuż nad sobą wychudłą, szczurzą twarz, małe, czarne, lśniące oczka. Usłyszał tupot nog tego drugiego, oddalający się, niknący w zaułku, z ktorego śmierdziało kotami i przypalonym tłuszczem. Człowieczek o twarzy szczura zdjął powoli kolano z jego piersi. — Następnym razem… — Geralt usłyszał jego wyraźny szept. - Następnym razem, gdy będziesz chciał popełnić samobojstwo, wiedźminie, to nie wciągaj w to innych. Po prostu powieś się w stajni na lejcach. IX W nocy musiało padać. Geralt wyszedł przed stajnię, przecierając oczy, wyczesując palcami słomę z włosow. Wschodzące słońce błyszczało na mokrych dachach, złotem lśniło w kałużach. Wiedźmin splunął, w ustach wciąż miał niesmak, guz na głowie rwał tępym bolem. Na barierce przed stajnią siedział chudy, czarny kot, w skupieniu liżąc łapkę. — Kici, kici, koteczku — powiedział wiedźmin, Kot nieruchomiejąc spojrzał na niego złowrogo, położył uszy i zasyczał, obnażając kiełki. — Wiem — Geralt kiwnął głową. - Ja ciebie też nie lubię. Żartowałem tylko. Niespiesznymi ruchami mocno pościągał rozluźnione klamry i sprzączki kurtki, wyrownał na sobie fałdy odzieży, sprawdził, czy w żadnym miejscu nie ograniczają swobody ruchow. Przerzucił miecz przez plecy, poprawił położenie rękojeści nad prawym barkiem. Przepasał czoło skorzaną opaską, odgarniając włosy do tyłu, za uszy. Naciągnął długie, bojowe rękawice, najeżone krotkimi stożkami srebrnych kolcow. Jeszcze raz spojrzał na słońce, zwężając źrenice w pionowe szparki. Piękny dzień, pomyślał. Piękny dzień do walki. Westchnął, splunął i powoli poszedł w doł uliczki, wzdłuż murow wydzielających ostrą, przenikliwą woń mokrego tynku, wapiennej zaprawy. — Ej, cudaku! Obejrzał się. Cykada w towarzystwie trzech podejrzanie wyglądających, uzbrojonych osobnikow siedział na stosie belek ułożonych wzdłuż wału. Wstał, przeciągnął się, wyszedł na środek uliczki, starannie omijając kałuże. — Dokąd to? — spytał, opierając wąskie dłonie o obciążony bronią pas. — Nie twoj interes. - Żeby wyjaśnić sprawę, guzik mnie obchodzą starosta, czarownik i całe to zasrane miasto — powiedział Cykada, wolno akcentując słowa. - Idzie mi jednak o ciebie, wiedźminie. Nie dojdziesz do końca tej uliczki. Słyszysz? Chcę sprawdzić jakiś to sprawny w walce. Nie daje mi to spokoju. Stoj, powiadam. — Zjeżdżaj mi z drogi. — Stoj! — wrzasnął Cykada, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Nie pojąłeś, co mowię? Będziemy się bić! Wyzywam cię! Zaraz się okaże, kto jest lepszy! Geralt wzruszył ramionami, nie zwalniając kroku. — Wyzywam cię do walki! Słyszysz, odmieńcze? — krzyknął Cykada, ponownie zastępując mu drogę. - Na co czekasz? Wyciągaj żelazo z jaszczura! Co to, strach cię obleciał? Czy też może stajesz tylko tym, ktorzy, jak Istredd, chędożyli tę twoją wiedźmę? Geralt szedł dalej, zmuszając Cykadę do cofania się, do niezręcznego marszu tyłem. Towarzyszący Cykadzie osobnicy wstali z kupy bierwion, ruszyli za nimi, trzymając się jednak z tyłu, w oddaleniu. Geralt słyszał, jak błoto mlaska pod ich butami. — Wyzywam cię! - powtorzył Cykada, blednąc i czerwieniąc na przemian. - Słyszysz, wiedźmińska zarazo? Czego ci jeszcze trzeba? Mam napluć ci w gębę? — Pluj sobie. Cykada zatrzymał się i rzeczywiście nabrał tchu w piersi, składając usta do plunięcia. Patrzył w oczy wiedźmina, nie na jego ręce. I to był błąd. Geralt, wciąż nie zwalniając kroku, błyskawicznie uderzył go, bez zamachu, tylko z ugięcia kolan, pięścią w kolczastej rękawicy. Uderzył w same usta, prosto w wykrzywione wargi. Wargi Cykady pękły, eksplodowały jak miażdżone wiśnie. Wiedźmin zgarbił się i uderzył jeszcze raz, w to samo miejsce, tym. razem biorąc krotki zamach, czując, jak wraz z siłą i impetem uderzenia uchodzi z niego wściekłość. Cykada, obracając się z jedną nogą w błocie, a drugą w gorze, rzygnął krwią i plusnął w kałużę, na wznak. Wiedźmin, słysząc za sobą syknięcie klingi w pochwie, zatrzymał się i obrocił płynnie, z dłonią na rękojeści miecza. — No — powiedział drżącym ze złości głosem. - No, proszę. Ten, ktory dobył broni, patrzył mu w oczy. Przez chwilę. Potem odwrocił wzrok. Pozostali zaczęli się cofać. Powoli, coraz szybciej. Słysząc to, człowiek z mieczem cofnął się rownież, bezgłośnie poruszając ustami. Ten, ktory był najdalej, odwrocił się i pobiegł, rozpryskując błoto. Pozostali zamarli w miejscu, nie probowali podchodzić. Cykada obrocił się w błocie, uniosł się, wspinając na łokciach, zabełkotał, charknął, wypluł coś białego wraz ze sporą ilością czerwiem. Przechodząc obok Geralt od niechcenia kopnął go w policzek, druzgocąc kość jarzmową, ponownie wchlapując w kałużę. Poszedł dalej, nie oglądając się. Istredd już był przy studni, stał tam, oparty o cembrowinę, o drewnianą, zazielenioną mchem obudowę kołowrotu. U pasa miał miecz. Piękny, lekki, tergański miecz z połzamkniętą gardą, opierający się okutym końcem pochwy o lśniącą cholewę jeździeckiego buta. Na ramieniu czarodzieja siedział nastroszony, czarny ptak. Pustułka. — Jesteś, wiedźminie — Istredd podstawił pustułce urękawiczoną rękę, delikatnie i ostrożnie posadził ptaka na daszku nad studnią. — Jestem, Istredd. — Nie sądziłem, ze przyjdziesz. Myślałem, ze wyjechałeś. — Nie wyjechałem. Czarodziej zaśmiał się swobodnie i głośno, odrzucając głowę do tyłu. — Chciała nas… chciała nas ocalić — powiedział. - Obu. Nic z tego, Geralt. Skrzyżujmy ostrza. Musi zostać jeden. — Zamierzasz walczyć mieczem? — To cię dziwi? Przecież i ty zamierzasz walczyć mieczem. Dalej, stawaj. — Dlaczego, Istredd? Dlaczego mieczem, a nie magią? Czarodziej pobladł, usta drgnęły mu nerwowo. — Stawaj, mowię! - krzyknął. - Nie czas na pytania, czas pytań minął! Teraz jest czas czynow! — Chcę wiedzieć — powiedział powoli Geralt. - Chcę wiedzieć, dlaczego miecz. Chcę wiedzieć, skąd i dlaczego znalazła się u ciebie ta czarna pustułka. Mam prawo to wiedzieć. Mam prawo do prawdy, Istredd. — Do prawdy? — powtorzył gorzko czarodziej. - Ano, może i masz. Tak, może i masz. Nasze prawa są rowne. Pustułka, pytasz? Przyleciała o świcie, mokra od deszczu. Przyniosła list. Krociutki, znam go na pamięć. "Żegnam, Val. Wybacz mi. Są dary, ktorych nie wolno przyjmować, a nie ma we mnie niczego, czym mogłabym ci się odwdzięczyć. I to jest prawda, Val. Prawda jest okruchem lodu". No, Geralt? Zadowoliłem cię? Skorzystałeś ze swojego prawa? Wiedźmin powoli kiwnął głową. — Dobrze — rzekł Istredd. - Teraz ja skorzystam z mojego. Bo ja nie przyjmuję tego listu do wiadomości. Ja nie mogę bez niej… Wolę już… Stawaj, do diabła! Zgarbił się i wyciągnął miecz szybkim, zwinnym ruchem, świadczącym o wprawie. Pustułka zaskrzeczała. Wiedźmin stał nieruchomo, z opuszczonymi wzdłuż bokow rękami. — Na co czekasz? — szczeknął czarodziej. Geralt powoli uniosł głowę, popatrzył na niego przez chwilę, potem odwrocił się na pięcie. — Nie, Istredd — powiedział cicho. - Żegnaj. — Co to ma znaczyć, do cholery? Geralt zatrzymał się. — Istredd — rzucił przez ramię. - Nie wciągaj w to innych. Jeżeli musisz, to powieś się w stajni na lejcach. — Geralt! — krzyknął czarodziej, a głos załamał mu się nagle, uderzył ucho fałszywą, złą nutą. - Ja nie zrezygnuję! Nie ucieknie przede mną! Pojadę za nią do Venger-bergu, pojadę za nią na koniec świata, odnajdę ją! Nie zrezygnuję z niej nigdy! Wiedz o tym! - Żegnaj, Istredd. Odszedł w zaułek, nie odwracając się już ani razu. Szedł, nie zwracając uwagi na ludzi, szybko schodzących mu z drogi, na zatrzaskiwane pospiesznie drzwi i okiennice. Nie zauważał nikogo i niczego. Myślał o liście, ktory czeka na niego w oberży. Przyspieszył kroku. Wiedział, że na wezgłowiu łożka czeka na niego mokra od deszczu, czarna pustułka, trzymająca list w zakrzywionym dziobie. Chciał jak najprędzej przeczytać ten list. Chociaż znał jego treść. WIECZNY OGIEC I — Ty świnio! Ty zapowietrzony śpiewaku! Ty oszuście! Geralt, zaciekawiony, pociągnął klacz za rog uliczki. Zanim jeszcze zlokalizował źrodło wrzaskow, dołączył się do nich głęboki, lepko szklany brzęk. Słoj wiśniowych konfitur, pomyślał wiedźmin. Taki odgłos wydaje słoj wiśniowych konfitur, gdy rzucić nim w kogoś z dużej wysokości lub z dużą siłą. Pamiętał to dobrze, Yennefer, gdy mieszkali razem, zdarzało się niekiedy w gniewie rzucać w niego słojami konfitur. Tymi, ktore dostawała od klientow. Yennefer pojęcia bowiem nie miała o wyrobie konfitur, a magia była pod tym względem zawodna. Za rogiem uliczki, pod wąskim, pomalowanym na rożowo domkiem zebrała się spora grupka gapiow. Na maleńkim, ukwieconym balkonie, tuż pod spadzistym okapem dachu, stała młoda, jasnowłosa kobieta w nocnej koszuli. Wyginając pulchniutkie i okrąglutkie ramię, widoczne spod falbanek, kobieta z rozmachem cisnęła w doł obtłuczoną doniczkę. Szczupły mężczyzna w śliwkowym kapelusiku z białym piorkiem odskoczył jak oparzony, doniczka mlasnęła o ziemię tuż przed nim, rozpryskując się w kawały. — Proszę cię, Vespula! — krzyknął mężczyzna w kapelusiku z piorkiem. - Nie dawaj wiary plotkom! Byłem ci wierny, niech skonam, jeśli to nieprawda! - Łajdaku! Diabli synu! Przybłędo! — wrzasnęła pulchniutka blondynka i skryła się w głębi domu, niewątpliwie w poszukiwaniu dalszych pociskow. — Hej, Jaskier — zawołał wiedźmin, ciągnąc na plac boju opierającą się i prychającą klacz. - Jak się masz? Co się dzieje? — Normalnie — rzekł trubadur, wyszczerzywszy zęby. - Jak zwykle. Witaj, Geralt. Co tu porabiasz? Cholera, uważaj! Cynowy pucharek świsnął w powietrzu i z brzękiem odbił się od bruku. Jaskier podniosł go, obejrzał i cisnął do rynsztoka. — Zabieraj te łachmany! — wrzasnęła jasnowłosa, wdzięcznie falując falbankami na pulchniutkich piersiach. - I precz z moich oczu! Żeby noga twoja tu więcej nie postała, ty grajku! — To nie moje — zdziwił się Jaskier, podnosząc z ziemi męskie spodnie o rożnych kolorach nogawek. - W życiu nie miałem takich spodni. — Wynoś się! Nie chcę cię widzieć! Ty… ty… Wiesz, jaki ty jesteś w łożku? Do niczego! Do niczego, słyszysz? Słyszycie, ludzie? Następna doniczka świsnęła, zafurkotała wyrastającym z niej suchym badylem. Jaskier ledwo zdążył się uchylić. Za doniczką, wirując, pofrunął w doł miedziany sagan o pojemności minimum dwoch i poł galona. Tłum gapiow, trzymający się poza zasięgiem ostrzału, zataczał się ze śmiechu. Co więksi dowcipnisie bili brawo i niegodnie podżegali blondynkę do czynu. — Czy ona nie ma w domu kuszy? — zaniepokoił się wiedźmin. — Tego nie można wykluczyć — powiedział poeta, zadzierając głowę w stronę balkonu. - Ona ma w domu straszną rupieciarnię. Widziałeś te spodnie? — Może więc lepiej chodźmy stąd? Wrocisz, gdy się uspokoi. — Diabła tam — skrzywił się Jaskier. - Nie wrocę do domu, z ktorego rzuca się na mnie kalumnie i miedziane garnki. Nietrwały ow związek uważam za zerwany. Poczekajmy tylko, niech wyrzuci moją… O matko, nie! Vespula! Moja lutnia! Rzucił się, wyciągając ręce, potknął, upadł, złapał instrument w ostatniej chwili, tuż nad brukiem. Lutnia przemowiła jękliwie i śpiewnie. — Uff — westchnął bard, zrywając się z ziemi. - Mam ją. Dobra jest, Geralt, teraz już możemy iść. Mam u niej, co prawda, jeszcze płaszcz z kunim kołnierzem, ale trudno, niech będzie moja krzywda. Płaszczem, jak ją znam, nie rzuci. — Ty kłamliwa łajzo! — rozdarła się blondynka i rozbryzgliwie splunęła z balkonu. - Ty włoczęgo! Ty zachrypnięty bażancie! — Za co ona ciebie tak? Coś przeskrobał, Jaskier? — Normalnie — wzruszył ramionami trubadur. - Wymaga monogamii, jedna z drugą, a sama rzuca w człowieka cudzymi spodniami. Słyszałeś, co o mnie wykrzykiwała? Na bogow, ja też znam takie, ktore ładniej odmawiają, niż ona daje, ale nie krzyczę o tym po ulicach. Idziemy stąd. — Dokąd proponujesz? — A jak myślisz? Do świątyni Wiecznego Ognia? Chodź, wpadniemy pod "Grot Włoczni". Muszę uspokoić nerwy. Wiedźmin, nie protestując, pociągnął klacz za Jaskrem, raźno ruszającym w ciasny zaułek. Trubadur podkręcił w marszu kołki lutni, dla proby pobrzdąkał po strunach, wziął głęboki, rozwibrowany akord. Zapachniało powiewem jesieni Z wiatrem zimnym uleciał stow sens Tak być musi, niczego nie mogą już zmienić Brylanty na końcach twych rzęs… Urwał, wesoło pomachał ręką dwom smarkulom, przechodzącym obok z koszykami pełnymi warzyw. Smarkule zachichotały. — Co cię sprowadza do Novigradu, Geralt? — Zakupy. Uprząż, trochę ekwipunku. I nowa kurtka — wiedźmin obciągnął na sobie szeleszczącą, pachnącą nowością skorę. - Jak ci się wodzi moja nowa kurtka, Jaskier? — Nie nadążasz za modą — skrzywił się bard, strzepując kurze piorko z rękawa swego połyskliwego, chabrowego kaftana o bufiastych rękawach i kołnierzu powycinanym w ząbki. - Ach, cieszę się, że się spotkaliśmy. Tu, w Novigradzie, stolicy świata, centrum i kolebce kultury. Tutaj człowiek światły może odetchnąć pełną piersią! — Przejdźmy może oddychać uliczkę dalej — zaproponował Geralt, patrząc na obdartusa, ktory kucnąwszy i wybałuszywszy oczy wyprożniał się w bocznym zaułku. — Denerwujący staje się ten twoj wieczny sarkazm — Jaskier skrzywił się znowu. - Novigrad, powiadam ci, to stolica świata. Prawie trzydzieści tysięcy mieszkańcow, Geralt, nie licząc przyjezdnych, wyobrażasz sobie? Murowane domy, głowne ulice brukowane, morski port, składy, cztery młyny wodne, rzeźnie, tartaki, wielka manufaktura produkująca ciżmy, do tego wszelkie wyobrażalne cechy i rzemiosła. Mennica, osiem bankow i dziewiętnaście lombardow. Zamek i kordegarda, że aż dech zapiera. I rozrywki — szafot, szubienica z zapadnią, trzydzieści pięć oberży, teatrum, zwierzyniec, bazar i dwanaście zamtuzow. I świątynie, nie pamiętam, ile. Dużo. No, i te kobiety, Geralt, umyte, utrefione i pachnące, te atłasy, aksamity i jedwabie, te fiszbiny i tasiemki… Och, Geralt! Wiersze same cisną się na usta: Tam, gdzie mieszkasz, już biało od śniegu Szklą się lodem jeziorka i błota Tak być musi, już zmienić nie można niczego Zaczajona w twych oczach tęsknota… — Nowa ballada? — Aha. Nazwę ją: «Zima». Ale jeszcze niegotowa, nie mogę skończyć, przez Vespulę cały jestem roztrzęsiony i rymy mi się nie składają. Aha, Geralt, zapomniałem spytać, jak tam z Yennefer? — Nijak. — Rozumiem. — Gowno rozumiesz. No, gdzie ta karczma, daleko jeszcze? — Za rogiem. O, już jesteśmy na miejscu. Widzisz szyld? — Widzę. — Witam i pięknie się kłaniam! — Jaskier wyszczerzył zęby do panienki zamiatającej schody. - Czy ktoś już mowił waćpannie, że jest śliczna? Panienka poczerwieniała i mocno ścisnęła miotłę w dłoniach. Geralt przez chwilę sądził, że przyłoży trubadurowi kijem. Mylił się. Panienka uśmiechnęła się mile i zatrzepotała rzęsami. Jaskier, jak zwykle, nie zwrocił na to żadnej uwagi. — Witam i pozdrawiam! Dobry dzień! - zagrzmiał, wchodząc do oberży i ostro pociągając kciukiem po strunach lutni. - Mistrz Jaskier, najsławniejszy poeta w tym kraju, odwiedził twoj niechlujny lokal, gospodarzu! Nabrał albowiem ochoty napić się piwa! Czy doceniasz zaszczyt, jaki ci robię, wydrwigroszu? — Doceniam — rzekł ponuro karczmarz, wychylając się zza kontuaru. - Rad jestem was widzieć, panie śpiewak. Widzę, że w istocie wasze słowo nie dym. Obiecaliście wszak wpaść zaraz z rana i zapłacić za wczorajsze wyczyny. A ja, pomyśleć tylko, sądziłem, że łżecie, jak zwykle. Wstyd mi, jako żywo. — Zupełnie niepotrzebnie się sromasz, dobry człowieku — powiedział niefrasobliwie trubadur. - Albowiem nie mam pieniędzy. Poźniej o tym pogwarzymy. — Nie — rzekł zimno karczmarz. - Zaraz o tym pogwarzymy. Kredyt się skończył, wielmożny panie poeto. Dwa razy pod rząd nikt mnie nie okpi. Jaskier zawiesił lutnię na sterczącym ze ściany haku, usiadł za stołem, zdjął kapelusik i przygładził w zamyśleniu przypięte do niego piorko egreta. — Masz pieniądze, Geralt? — spytał z nadzieją w głosie. — Nie mam. Wszystko, co miałem, poszło na kurtkę. — Niedobrze, niedobrze — westchnął Jaskier. - Cholera, ani żywej duszy, nikogo, kto mogłby postawić. Gospodarzu, co tak pusto dziś u ciebie? — Za wcześnie na zwykłych gości. A czeladnicy murarscy, ci, co remontują świątynię, zdążyli już być i wrocili na budowę, zabrawszy majstra. — I nikogo, nikogutko? — Nikogo oprocz wielmożnego kupca Biberveldta, ktory śniada w dużym alkierzu. — Dainty jest? — ucieszył się Jaskier. - Trzeba było tak od razu. Chodź do alkierza, Geralt. Znasz Dainty Biberveldta, niziołka? — Nie. — Nie szkodzi. Poznasz. Oho! — zawołał trubadur, zmierzając w stronę bocznej izby. - Czuję od zachodu powiew i tchnienie zupy cebulowej, miłe mym nozdrzom. A kuku! To my! Niespodzianka! Przy centralnym stole alkierza, pod słupem, udekorowanym girlandami czosnku i pękami zioł, siedział pucołowaty, kędzierzawy niziołek w pistacjowozielonej kamizeli. W prawej dłoni dzierżył drewnianą łyżkę, lewą przytrzymywał glinianą miskę. Na widok Jaskra i Geralta niziołek zamarł w bezruchu, otworzywszy usta, a jego duże, orzechowe oczy rozszerzyły się ze strachu. — Cześć, Dainty — powiedział Jaskier, wesoło machając kapelusikiem. Niziołek wciąż nie zmieniał pozycji i nie zamykał ust. Ręka, jak zauważył Geralt, drżała mu lekko, a zwisające z łyżki długie pasemko gotowanej cebuli kołysało się jak wahadło. — Wwwi… wwwitaj, Jaskier — wyjąkał i głośno przełknął ślinę. — Masz czkawkę? Przestraszę cię, chcesz? Uważaj: na rogatkach widziano twoją żonę! Zaraz tu będzie! Gardenia Biberveldt we własnej osobie! Ha, ha, ha! — Aleś ty głupi, Jaskier — rzekł z wyrzutem niziołek. Jaskier znowu roześmiał się perliście, biorąc jednocześnie dwa skomplikowane akordy na strunach lutni. — No, bo minę masz, bracie, wyjątkowo głupią, a wybałuszasz się na nas, jakbyśmy mieli rogi i ogony. A może wystraszyłeś się wiedźmina? Co? Może myślisz, że otwarto sezon polowania na niziołkow? Może… — Przestań — nie wytrzymał Geralt, podchodząc do stołu. - Wybacz, przyjacielu. Jaskier przeżył dziś ciężką tragedię osobistą, jeszcze mu nie przeszło. Usiłuje dowcipem zamaskować smutek, przygnębienie i wstyd. — Nie mowcie mi — niziołek wysiorbał wreszcie zawartość łyżki. - Sam zgadnę. Vespula wyrzuciła cię wreszcie na zbity łeb? Co, Jaskier? — Nie wdaję się w rozmowy na delikatne tematy z osobnikami, ktorzy sami żrą i piją, a przyjaciołom każą stać — powiedział trubadur, po czym, nie czekając, usiadł. Niziołek naczerpał łyżkę zupy i oblizał zwisające z niej nitki sera. — Co prawda, to prawda — rzekł ponuro. - Zapraszam więc. Siadajcie, i czym chata bogata. Zjecie polewki cebulowej? — W zasadzie nie jadam o tak wczesnych porach — zadarł nos Jaskier. - Ale niech będzie, zjem. Tyle że nie na pusty żołądek. Hola, gospodarzu! Piwa, jeśli łaska! A chyżo! Dziewczę z imponującym, grubym warkoczem, sięgającym pośladkow, przyniosło kubki i miski z zupą. Geralt, przyjrzawszy się jej okrągłej, pokrytej meszkiem buzi stwierdził, że miałaby ładne usta, gdyby pamiętała o ich domykaniu. — Driado leśna! — krzyknął Jaskier, chwytając rękę dziewczęcia i całując ją we wnętrze dłoni. - Sylfido! Wrożko! Boska istoto o oczach jak bławe jeziora! Pięknaś jak poranek, a kształt ust twoich rozwartych podniecająco… — Dajcie mu piwa, szybko — jęknął Dainty. - Bo będzie nieszczęście. — Nie będzie, nie będzie — zapewnił bard. - Prawda, Geralt? Trudno o bardziej spokojnych ludzi niż my dwaj. Jam, panie kupcze, jest poeta i muzyk, a muzyka łagodzi obyczaje. A obecny tu wiedźmin groźny jest wyłącznie dla potworow. Przedstawiam ci: to Geralt z Rivii, postrach strzyg, wilkołakow i wszelkiego plugastwa. Słyszałeś chyba o Geralcie, Dainty? — Słyszałem — niziołek łypnął na wiedźmina podejrzliwie. - Coż to… Coż to porabiacie w Novigradzie, panie Geralt? Czyżby pojawiły się tu jakieś straszne monstra? Jesteście… hem, hem… wynajęci? — Nie — uśmiechnął się wiedźmin. - Jestem tu dla rozrywki. — O — rzekł Dainty, nerwowo przebierając owłosionymi stopami wiszącymi poł łokcia nad podłogą. - To dobrze… — Co dobrze? — Jaskier przełknął łyżkę zupy i popił piwem. - Zamierzasz może wesprzeć nas, Biberveldt? W rozrywkach, ma się rozumieć? To się świetnie składa. Tu, pod "Grotami Włoczni", zamierzamy się podchmielić. A potem planujemy skoczyć do «Passiflory», to bardzo drogi i dobry dom rozpusty, gdzie możemy sobie zafundować połelfkę, a kto wie, może i elfkę pełnej krwi. Potrzebujemy jednak sponsora. — Kogo? — Tego, kto będzie płacił. — Tak sądziłem — mruknął Dainty. - Przykro mi. Po pierwsze, jestem umowiony na handlowe rozmowy. Po drugie, nie mam środkow na fundowanie takich rozrywek. Po trzecie, do «Passiflory» wpuszczają wyłącznie ludzi. — A my co jesteśmy, sowy pojdźki? Ach, rozumiem. Nie wpuszczają tam niziołkow. To prawda. Masz rację, Dainty. Tu jest Novigrad. Stolica świata. — Tak… — powiedział niziołek, wciąż patrząc na wiedźmina i dziwnie krzywiąc usta. - To ja już sobie pojdę. Jestem umowiony… Drzwi alkierza otwarły się z hukiem i do środka wpadł… Dainty Biberveldt. — Bogowie! — wrzasnął Jaskier. Stojący w drzwiach niziołek niczym nie rożnił się od niziołka, siedzącego za stołem, jeśli nie liczyć faktu, że ten za stołem był czysty, a ten w drzwiach brudny, potargany i wymięty. — Mam cię, suczy chwoście! — ryknął brudny niziołek, rzucając się w kierunku stołu. - Ty złodzieju! Jego czysty bliźniak zerwał się, obalając zydel i strącając naczynia. Geralt zareagował odruchowo i błyskawicznie — porwawszy z ławy miecz w pochwie, smagnął Biberveldta przez kark ciężkim pasem. Niziołek runął na podłogę, poturlał się, zanurkował pomiędzy nogi Jaskra i na czworakach popędził do wyjścia, a ręce i nogi wydłużyły mu się nagle jak łapy pająka. Na ten widok brudny Dainty Biberveldt zaklął, zawył i odskoczył, z hukiem waląc plecami w drewniane przepierzenie. Geralt odrzucił pochwę miecza i kopniakiem usunął z drogi krzesło, rzucając się w pościg. Czysty Damty Biberveldt, w niczym już, poza kolorem kamizelki, niepodobny do Dainty Biberveldta, przesadził prog niczym pasikonik, wpadł do sali ogolnej, zderzając się z panienką o połotwartych ustach. Widząc jego długie łapy i rozlaną, karykaturalną fizjonomię, panienka otwarła usta na pełną szerokość i wydała z siebie świdrujący uszy wrzask. Geralt, korzystając z utraty — tempa, jakie spowodowało zderzenie z dziewczyną, dopadł stwora na środku izby i obalił na podłogę zręcznym kopniakiem w kolano. — Ani drgnij, braciszku — syknął przez zaciśnięte zęby, przykładając dziwadłu do karku sztych miecza. - Ani drgnij. — Co tu się dzieje? — zaryczał oberżysta, podbiegając z trzonkiem od łopaty w garści. - Co to ma być? Straż! De-czka, leć po straż! — Nieee! — zawył stwor, płaszcząc się do podłogi i jeszcze bardziej deformując. - Litości, nieeeee! - Żadnej straży! — zawtorował mu brudny niziołek, wypadając z alkierza. - Łap dziewczynę, Jaskier! Trubadur chwycił wrzeszczącą Deczkę, pomimo pośpiechu starannie wybierając miejsca do chwytu. Deczka zapiszczała i kucnęła na podłodze przy jego nogach. — Spokojnie, gospodarzu — wydyszał Dainty Biberveldt. - To sprawa osobista, nie będziemy wzywać straży. Zapłacę za wszystkie szkody. — Nie ma żadnych szkod — rzekł trzeźwo karczmarz, rozglądając się. — Ale będą — zgrzytnął pękaty niziołek. - Bo zaraz go będę lał. I to jeszcze jak. Będę go lał okrutnie, długo i zapamiętale, a on wtedy wszystko tu porozbija. Rozpłaszczona na podłodze długołapa i rozlana karykatura Dainty Biberveldta zachlipała żałośnie. — Nic z tego — rzekł zimno oberżysta, mrużąc oczy i unosząc lekko trzonek łopaty. - Lejcie go sobie na ulicy albo na podworzu, panie niziolku. Nie tu. A ja wzywam straż. Mus mi, głowa moja w tym. Toć to… to przecie potwor jakowyś! — Panie gospodarzu — rzekł spokojnie Geralt, nie zmniejszając nacisku klingi na kark cudaka. - Zachowajcie spokoj. Nikt niczego nie porozbija, nie będzie żadnych zniszczeń. Sytuacja jest opanowana. Jestem wiedźminem, a potwora, jak widzicie, mam w garści. Ponieważ jednak rzeczywiście wygląda to na sprawę osobistą, wyjaśnimy ją spokojnie w alkierzu. Puść dziewczynę, Jaskier i chodź tutaj. W torbie mam srebrny łańcuch. Wyjmij go i zwiąż porządnie łapy tego tu jegomościa, w łokciach, za plecami. Nie ruszaj się, bratku. Stwor zaskomlił cichutko. — Dobra, Geralt — powiedział Jaskier. - Związałem go. Chodźcie do alkierza. A wy, gospodarzu, co tak stoicie? Zamawiałem piwo. A ja, jak zamawiam piwo, to macie je podawać w kołko dopoty, dopoki nie zakrzyknę: "Wody". Geralt popchnął związanego stwora do alkierza i niedelikatnie posadził pod słupem. Dainty Biberveldt usiadł także, spojrzał z niesmakiem. — Okropność, jak toto wygląda — powiedział. - Iście kupa kwaśniejącego ciasta. Patrz na jego nos, Jaskier, zaraz mu odpadnie, psia mać. A uszy ma jak moja teściowa tuż przed pogrzebem. Brrr! — Zaraz, zaraz, — mruknął Jaskier. - Ty jesteś Biberveldt? No, tak, bez wątpienia. Ale to, co siedzi pod słupem, przed chwilą było tobą. Jeśli się nie mylę. Geralt! Wszystkie oczy zwrocone są ku tobie. Jesteś wiedźminem. Co tu się, do diabła, dzieje? Co to jest? — Mimik. — Sam jesteś mimik — powiedział gardłowo stwor, kołysząc nosem. - Nie jestem żaden mimik, tylko doppler, a nazywam się Tellico Lunngrevink Letorte. W skrocie Pen-stock. Przyjaciele mowią na mnie Dudu. — Ja ci zaraz dam Dudu, skurwysynu jeden! — wrzasnął Dainty, zamierzając się na niego kułakiem. - Gdzie moje konie? Złodzieju! — Panowie — upominał oberżysta, wchodząc z dzbankiem i naręczem kufli. - Obiecywaliście, że będzie spokojnie. — Och, piwo — westchnął niziołek. - Alem jest spragniony, cholera. I głodny! — Też bym się napił — oświadczył bulgotliwie Tellico Lunngreyink Letorte. Został całkowicie zlekceważony. — Co to jest? — zapytał karczmarz, spoglądając na stwora, ktory na widok piwa wysunął długi jęzor zza obwisłych, ciastowatych warg. - Co to takiego jest, panowie? — Mimik — powtorzył wiedźmin, nie bacząc na grymasy potwora. - Ma zresztą wiele nazw. Mieniak, podwojniak, vexling, bedak. Lub doppler, jak sam siebie określił. — Vexling! — wykrzyknął oberżysta. - Tu, w Novigradzie? W moim lokalu? Chyżo, trzeba wezwać straż! I kapłanow! Głowa moja w tym… — Powoli, powoli — charknął Dainty Biberveldt, pospiesznie wyjadając zupę Jaskra z cudem ocalałej miski. -Zdążymy wezwać kogo trzeba. Ale poźniej. Ten tu łajdak okradł mnie, nie mam zamiaru oddać go tutejszemu prawu przed odzyskaniem mojej własności. Znam ja was, novigradczykow, i waszych sędziow. Dostałbym może jedną dziesiątą, nie więcej. — Miejcie litość — zajęczał rozdzierająco doppler. - Nie wydawajcie mnie ludziom! Czy wiecie, co oni robią z takimi, jak ja? — Pewnie, że wiemy — kiwnął głową oberżysta. - Nad złapanym dopplerem kapłani odprawiają egzorcyzmy. Potem zaś wiąże się takiego w kij i oblepia grubo, w kulę, gliną zmieszaną z opiłkami i piecze w ogniu, dopoki glina nie stwardnieje na cegłę. Tak przynajmniej robiło się dawniej, gdy te potwory trafiały się częściej. — Barbarzyński obyczaj, iście ludzki — skrzywił się Dainty, odsuwając pustą już miskę. - Ale może to i sprawiedliwa kara za bandytyzm i złodziejstwo. No, gadaj, łajdaku, gdzie moje konie? Prędko, bo przeciągnę ci ten twoj nos między nogami i wtłoczę do rzyci. Gdzie moje konie, pytam? — Sprze… sprzedałem — wyjąkał Tellico Lunngrevink Letorte p obwisłe uszy skurczyły mu się nagle w kulki, przypominające miniaturowe kalafiory. — Sprzedał! Słyszeliście? — pienił się niziołek. - Sprzedał moje konie! — Jasne — rzekł Jaskier. - Miał czas. Jest tu od trzech dni. Od trzech dni widuję cię… to znaczy, jego… Cholera, Dainty, czy to znaczy… — Pewnie, że to znaczy! — zaryczał kupiec, tupiąc włochatymi nogami. - On obrabował mnie w drodze, o dzień drogi od miasta! Przyjechał tu jako ja, rozumiecie? I sprzedał moje konie! Ja go zabiję! Uduszę tymi rękoma! — Opowiedzcie nam, jak to się stało, panie Biberveldt. — Geralt z Rivii, jeśli się nie mylę? Wiedźmin? Geralt potwierdził skinieniem głowy. — Bardzo dobrze się składa — powiedział niziołek. - Jestem Dainty Biberveldt z Rdestowej Łąki, farmer, hodowca i kupiec. Mow mi Dainty, Geralt. — Opowiadaj, Dainty. — Ano, to było tak. Ja i moje koniuchy wiedliśmy konie na sprzedaż, na targ do Diablego Brodu. O dzień drogi od miasta wypadł nam ostatni postoj. Zanocowaliśmy, sprawiwszy się wcześniej z antałeczkiem przepalania. W środku nocy budzę się, czuję, mało mi pęcherza nie rozsadzi, zlazłem więc z wozu, a przy okazji rzucę, myślę, okiem, co tam porabiają koniki na łące. Wychodzę, mgła jak zaraza, patrzę nagle, idzie ktoś. Kto tu, pytam. On nic. Podchodzę bliżej i widzę… siebie samego. Jak w zwierciadle. Myślę, nie trzeba było pić przepalanki, przeklętego trunku. A ten tu… bo przecież to był on, jak mnie nie walnie w łeb! Zobaczyłem gwiazdy i nakryłem się nogami. Rano budzę się w jakimś cholernym gąszczu, z guzem niczym ogorek na głowie, dookoła ani żywej duszy, po naszym obozie rownież ni śladu. Błąkałem się cały dzień, nimem wreszcie szlak odnalazł, dwa dni się wlokłem, żarłem korzonki i surowe grzyby. A on… ten zafajdany Dudulico, czy jak mu tam, pojechał tymczasem do Novigradu jako ja i opędzlował moje konie! Ja go zaraz… A tych moich koniuchow oćwiczę, po sto bizunow dam każdemu na gołą rzyć, ślepym komendom! Żeby własnego pryncypała nie poznać, żeby się tak dać okpić! Durnie, łby kapuściane, moczymordy… — Nie miej im za złe, Dainty — powiedział Geralt. - Nie mieli szans. Mimik kopiuje tak dokładnie, że nie sposob odrożnić go od oryginału, czyli od ofiary, ktorą sobie upatrzy. Nigdy nie słyszałeś o mimikach? — Słyszeć słyszałem. Ale sądziłem, że to wymysły. — To nie wymysły. Dopplerowi wystarczy bliżej przyjrzeć się ofierze, by błyskawicznie i bezbłędnie zaadaptować się do potrzebnej struktury materii. Zwracam uwagę, że to nie iluzja, ale pełna, dokładna zmiana. W najmniejszych szczegołach. W jaki sposob mimiki to robią, nie wiadomo. Czarodzieje podejrzewają, że działa tu ten sam składnik krwi, co przy łykantropii, ale ja myślę, że to albo coś zupełnie innego, albo tysiąckrotnie silniejszego. W końcu wilkołak ma tylko dwie, gora trzy postacie, a doppler może się zmienić we wszystko, co zechce, byle tylko mniej więcej zgadzała się masa ciała. — Masa ciała? — No, w mastodonta to on się nie zamieni. Ani w mysz. — Rozumiem. A łańcuch, ktorym go związałeś, po co? — Srebro. Dla lykantropa zabojcze, dla mimika, jak widzisz, wyłącznie powstrzymujące przemiany. Dlatego siedzi tu we własnej postaci. Doppler zacisnął rozklejające się usta i łypnął na wiedź-mina złym spojrzeniem mętnych oczu, ktore już zatraciły orzechowy kolor tęczowek niziołka i zrobiły się żołte. — I dobrze, że siedzi, bezczelny sukinsyn — warknął Dainty. - Pomyśleć tylko, zatrzymał się nawet tu, pod «Grotem», gdzie sam zwykłem na kwaterze stawać! Już mu się ubzdurało, że jest mną! Jaskier pokręcił głową. — Dainty — powiedział. - On był tobą. Ja się z nim tu spotykam od trzech dni. On wyglądał jak ty i mowił jak ty. On myślał jak ty. Gdy zaś przyszło do stawiania, był skąpy jak ty. A może jeszcze bardziej. — To ostatnie mnie nie martwi — rzekł niziołek — bo może odzyskam część swoich pieniędzy. Brzydzę się go dotykać. Zabierz mu sakiewkę, Jaskier, i sprawdź, co jest w środku. Powinno tam być sporo, jeśli ten koniokrad rzeczywiście sprzedał moje koniki. — Ile miałeś koni, Dainty? — Dwanaście. — Licząc według cen światowych — powiedział trubadur, zaglądając do trzosa — tego, co tu jest, starczy może na jednego, o ile trafi się stary i ochwacony. Licząc zaś według cen novigradzkich, jest tego na dwie, gora trzy kozy. Kupiec nic nie powiedział, ale wyglądał, jakby się miał rozpłakać. Tellico Lunngrevink Letorte opuścił nos nisko, a dolną wargę jeszcze niżej, po czym cichutko zabulgotał. — Jednym słowem — westchnął wreszcie niziołek — ograbiło mnie i zrujnowało stworzenie, istnienie ktorego wkładałem między bajki. To się nazywa mieć pecha. — Nic dodać, nic ująć — rzekł wiedźmin, obrzucając spojrzeniem kurczącego się na zydlu dopplera. - Ja rownież byłem przekonany, że mimiki wytępiono już dawno temu. Dawniej, jak słyszałem, sporo ich żyło w tutejszych lasach i na płaskowyżu. Ale ich zdolności do mimikry bardzo niepokoiły pierwszych osadnikow i zaczęto na nie polować. Dość skutecznie. Rychło wytępiono prawie wszystkie. — I szczęście to — powiedział oberżysta. - Tfu, tfu, klnę się na Wieczny Ogień, wolę już smoka albo diabła, ktoren zawżdy jest smokiem albo diabłem i wiadomo, czego się trzymać. Ale wilkołactwo, owe przemiany i odmiany, to ohydny, demoni proceder, oszukaństwo i podstęp zdradziecki, ludziom na szkodę i zgubę przez te paskudy wymyślony! Powiadam wam, wezwijmy straż i do ognia z tą wstręcizną! — Geralt? — zaciekawił się Jaskier. - Radbym usłyszeć zdanie specjalisty. Rzeczywiście te mimiki są takie groźne i agresywne? — Ich zdolności do kopiowania — rzekł wiedźmin — to właściwość służąca raczej obronie niż agresji. Nie słyszałem… — Zaraza — przerwał gniewnie Dainty, waląc pięścią w stoł. - Jeśli walenie kogoś po łbie i grabież nie jest agresją, to nie wiem, co nią jest. Przestańcie się wymądrzać. Sprawa jest prosta: zostałem napadnięty i ograbiony, nie tylko ze zdobytego ciężką pracą majątku, ale i — własnej postaci. Żądam zadośćuczynienia, nie spocznę… — Straż, straż trzeba wezwać — powiedział oberżysta. -I kapłanow trzeba wezwać! I spalić to monstrum, tego nieludzia! — Przestańcie, gospodarzu — poderwał głowę niziołek. - Nudni się robicie z tą waszą strażą. Zwracam wam uwagę, że wam ow nieludź niczego nie zrobił, jeno mnie. A tak nawiasem mowiąc, to ja też jestem nieludź. — Co też wy, panie Biberveldt — zaśmiał się nerwowo karczmarz. - Gdzie wy, a gdzie on. Wyście są bez mała człek, a ten to monstrum przecie. Dziwię się, panie wiedźmin, że tak spokojnie siedzicie. Od czego, z przeproszeniem, jesteście? Wasza rzecz zabijać potwory, czyż nie? — Potwory — rzekł Gerald zimno. - Ale nie przedstawicieli rozumnych ras. — No, panie — powiedział oberżysta. - Teraz toście przesadzili krzynę. — Jako żywo — wtrącił Jaskier. - Przegiąłeś pałę, Geralt, z tą rozumną rasą. Spojrz tylko na niego. Tellico Lunngrevink Letorte, w rzeczy samej, nie przypominał w tej chwili przedstawiciela myślącej rasy. Przypominał kukłę ulepioną z błota i mąki, patrzącą na wiedźmina błagalnym spojrzeniem mętnych, żołtych oczu. Rownież smarkliwe odgłosy, jakie wydawał sięgającym blatu stołu nosem, nie przystawały przedstawicielowi rasy rozumnej. — Dość tego pustego pieprzenia! — ryknął nagle Dainty Biberveldt. - Nie ma o czym dyskutować! Jedno, co się liczy, to moje konie i moja strata! Słyszysz, maślaku cholerny? Komu sprzedałeś moje koniki? Coś zrobił z pieniędzmi? Mow zaraz, bo cię skopię, stłukę i obedrę ze skory! Deczka, uchylając drzwi, wetknęła do alkierza płową głowkę. — Goście są w karczmie, ojciec — szepnęła. - Mularczykowie z budowy i insi. Obsługuję ich, ale wy tu tak gromko nie krzykajcie, bo się zaczynają dziwować na alkierz. — Na Wieczny Ogień! - wystraszył się oberżysta, patrząc na rozlanego dopplera. - Jeśli tu ktoś zajrzy i oba-czy go… oj, będzie licho. Jeśli mamy nie wołać straży, to… Panie wiedźmin! Jeśli to prawdziwie vexling, to rzeknijcię onemu, niechże zmieni się w coś przyzwoitego, dla niepoznaki niby. Na razie. — Racja — rzekł Dainty. - Niech on się w coś zmieni, Geralt. — W kogo? — zagulgotał nagle doppler. - Mogę przybrać postać, ktorej się dokładnie przyjrzę. W ktorego z was mam się zatem zmienić? — We mnie nie — powiedział prędko karczmarz. — Ani we mnie — żachnął się Jaskier. - Zresztą, to byłby żaden kamuflaż. Wszyscy mnie znają, więc widok dwoch Jaskrow przy jednym stole wywołałby większą sensację niż ten tu we własnej postaci. — Ze mną byłoby podobnie — uśmiechnął się Geralt. -Zostajesz ty, Dainty. I dobrze się składa. Nie obrażaj się, ale sam wiesz, że ludzie z trudem odrożniają jednego niziołka od drugiego. Kupiec nie zastanawiał się długo. — Dobra — powiedział. - Niech będzie. Zdejmij mu łańcuch, wiedźminie. No już, zmieniaj się we mnie, rozumna raso. Doppler po zdjęciu łańcucha roztarł ciastowate łapy, pomacał nos i wytrzeszczył ślepia na niziołka. Obwisła skora na twarzy ściągnęła się i nabrała kolorow. Nos skurczył się i wciągnął z głuchym mlaśnięciem, na łysym czerepie wyrosły kędzierzawe włosy. Dainty wybałuszył oczy, oberżysta otwarł gębę w niemym podziwie, Jaskier westchnął i jęknął. Ostatnim, co się zmieniło, był kolor oczu. Dainty Biberveldt Drugi odchrząknął, sięgnął przez stoł, chwycił kufel Dainty Biberveldta Pierwszego i chciwie przywarł do niego ustami. — Być nie może, być nie może — powiedział cicho Jaskier. - Spojrzcie tylko, skopiował wiernie. Nie do odrożnienia. Wszyściuteńko. Tym razem nawet bąble po komarach i plamy na portkach… Właśnie, na portkach! Geralt, tego nie potrafią nawet czarodzieje! Pomacaj, to prawdziwa wełna, to żadna iluzja! Niebywałe! Jak on to robi? — Tego nie wie nikt — mruknął wiedźmin. - On też nie. Mowiłem, że ma pełną zdolność dowolnego zmieniania struktury materii, ale to zdolność organiczna, instynktowna… — Ale portki… Z czego zrobił portki? I kamizelkę? — To jego własna, zaadaptowana skora. Nie sądzę, żeby on chętnie pozbył się tych spodni. Zresztą, natychmiast utraciłyby cechy wełny… — Szkoda — wykazał bystrość Dainty. - Bo już zastanawiałem się, czy nie kazać mu zmienić wiaderka materii na wiaderko złota. Doppler, obecnie wierna kopia niziołka, rozparł się wygodnie i uśmiechnął szeroko, rad widać z faktu, że jest centrum zainteresowania. Siedział w identycznej pozycji jak Dainty i tak samo majtał włochatymi stopami. — Sporo wiesz o dopplerach, Geralt — rzekł, po czym pociągnął z kufla, zamlaskał i beknął. - Zaiste, sporo. — Bogowie, głos i maniery też Biberveldta — powiedział Jaskier. - Nie ma ktoryś czerwonej kitajki? Trzeba go oznaczyć, psiakrew, bo może być bieda. — Coś ty, Jaskier — obruszył się Dainty Biberveldt Pierwszy. - Chyba mnie z nim nie pomylisz? Na pierwszy… — …rzut oka widać rożnice — dokończył Dainty Biberveldt Drugi i ponownie beknął z wdziękiem. - Zaprawdę, żeby się pomylić, trzeba by być głupszym niż kobyla rzyć. — Nie mowiłem? — szepnął Jaskier w podziwie. - Myśli i gada jak Biberveldt. Nie do odrożnienia… — Przesada — wydął wargi niziołek. - Gruba przesada. — Nie — zaprzeczył Geralt. - To nie przesada. Wierz lub nie, ale on jest w tej chwili tobą, Dainty. Niewiadomym sposobem doppler precyzyjnie kopiuje rownież psychikę ofiary. — Psy co? — No, właściwości umysłu, charakter, uczucia, myśli. Duszę. Co potwierdzałoby to, czemu przeczy większość czarodziejow i wszyscy kapłani. To, że dusza to rownież materia. — Bluźnierstwo… — sapnął oberżysta. — I bzdura — rzekł twardo Dainty Biberveldt. - Nie opowiadaj bajek, wiedźminie. Właściwości umysłu, dobre sobie. Skopiować czyjś nos i portki to jedno, ale rozum to nie w kij pierdział. Zaraz ci to udowodnię. Gdyby ten wszawy doppler skopiował moj kupiecki rozum, to nie sprzedałby koni w Novigradzie, gdzie nie ma na nie zbytu, ale pojechał do Diablego Brodu, na koński targ, gdzie ceny są aukcyjne, kto da więcej. Tam się nie traci… — Właśnie, że się traci — doppler sparodiował obrażoną minę niziołka i parsknął w charakterystyczny sposob. - Po pierwsze, cena na aukcji w Diablim Brodzie rowna w doł, bo kupcy zmawiają się, jak licytować. Dodatkowo zaś trzeba zapłacić prowizję aukcjonerom. — Nie ucz mnie handlu, dupku — oburzył się Biberveldt. - Ja w Diablim Brodzie wziąłbym dziewięćdziesiąt albo i sto za sztukę. A ty ile dostałeś od novigradzkich cwaniakow? — Sto trzydzieści — powiedział doppler. - Łżesz, wywłoko. — Nie łżę. Pognałem konie prosto do portu, panie Dainty, i tam znalazłem zamorskiego handlarza futer. Kuśnierze nie używają wołow, formując karawany, bo woły są za wolne. Futra są lekkie, ale cenne, trzeba więc podrożować szybko. W Novigradzie nie ma zbytu na konie, więc koni też nie ma. Ja miałem jedyne dostępne, więc podyktowałem cenę. To proste… — Nie ucz mnie, powiedziałem! — wrzasnął Dainty, czerwieniejąc. - No, dobra, zarobiłeś więc. A pieniądze gdzie? — Obrociłem — rzekł dumnie Tellico, naśladując typowe dla niziołka przeczesywanie palcami gęstej czupryny. - Pieniądz, panie Dainty, musi krążyć, a interes musi się kręcić. — Uważaj, żebym ja ci łba nie ukręcił! Gadaj, co zrobiłeś z forsą za konie? — Mowiłem. Nakupowałem towarow. — Jakich? Coś kupił, pokrako? — Ko…koszenilę — zająknął się doppler, a potem wyrecytował szybko. - Pięćset korcy koszenili, sześćdziesiąt dwa cetnary kory mimozowej, pięćdziesiąt pięć garncy olejku rożanego, dwadzieścia trzy baryłki tranu, sześćset glinianych misek i osiemdziesiąt funtow wosku pszczelego. Tran, nawiasem mowiąc, kupiłem bardzo tanio, bo był cokolwiek zjełczały. Aha, byłbym zapomniał. Kupiłem jeszcze sto łokci bawełnianego sznura. Zapadło długie, bardzo długie milczenie. — Zjełczały tran — rzekł wreszcie Dainty, bardzo wolne wypowiadając poszczegolne słowa. - Bawełniany sznurek. Rożany olejek. Ja chyba śnię. Tak, to koszmar. W Novigradzie można kupić wszystko, wszelkie cenne i pożyteczne rzeczy, a ten tu kretyn wydaje moje pieniądze na jakieś gowno. Pod moją postacią. Jestem skończony, przepadły moje pieniądze, przepadła moja kupiecka reputacja. Nie, mam tego dość. Pożycz mi miecza, Geralt. Zarąbię go na miejscu. Drzwi alkierza otwarły się, skrzypiąc. — Kupiec Biberveldt! — zapiał wchodzący osobnik w purpurowej todze, wiszącej na chudej postaci jak na kiju. Na głowie miał aksamitną czapkę w kształcie odwroconego nocnika. - Czy jest tu kupiec Biberveldt? — Tak — odrzekli jednocześnie obaj niziołkowie. W następnej chwili jeden z Dainty Biberveldtow chlusnął zawartością kufla w twarz wiedźmina, zręcznie wykopał zydel spod Jaskra i przemknął pod stołem w stronę drzwi, obalając po drodze osobnika w śmiesznej czapce. — Pożar! Ratunku! — zawył, wypadając do ogolnej izby. - Mordują! Pali się! Geralt, otrząsając się z piany, rzucił się za nim, ale drugi z Biberveldtow, rownież pędzący ku drzwiom, pośliznął się na trocinach i upadł mu pod nogi. Obaj wywalili się w parnym progu. Jaskier, gramoląc się spod stołu, klął ohydnie. — Napaaaad! — zawrzeszczał z podłogi chudy osobnik, zaplątany w purpurową togę. - Naaapaaaaaad!!! Bandyciiii! Geralt przeturlał się po niziołku, wpadł do karczmy, zobaczył, jak doppler, roztrącając gości, wypada na ulicę. Rzucił się za nim, po to tylko, by utknąć na elastycznym, lecz twardym murze ludzi zagradzających mu drogę. Jednego, umorusanego gliną i śmierdzącego piwem, udało mu się przewrocić, ale pozostali unieruchomili go w żelaznym uścisku krzepkich ramion. Szarpnął się wściekle, czemu zawtorował suchy trzask pękających nici i dartej skory, a pod prawą pachą zrobiło się luźno. Wiedźmin zaklął, przestając się wyrywać. — Mamy go! — wrzasnęli mularze. - Mamy zboja! Co robić, panie majster? — Wapno! — zawył majster, podrywając głowę z blatu stołu i wodząc dookoła niewidzącymi oczyma. — Straaaż! - ryczał purpurowy, na czworakach karabkając się z alkierza. - Napad na urzędnika! Straż! Pojdziesz za to na szubienicę, złoczyńco! — Mamy go! — krzyknęli mularze. - Mamy go, panie! — To nie ten! — zawył osobnik w todze — Łapać łotra! Gońcie go! — Kogo? — Biberveldta, niziołka! Gonić go, gonić! Do lochu z nim! — Zaraz, zaraz — rzekł Dainty, wyłaniając się z alkierza. - Coście to, panie Schwann? Nie wycierajcie sobie gęby moim nazwiskiem. I nie wszczynajcie alarmu, nie ma potrzeby. Schwann zamilkł, patrząc na niziołka ze zdumieniem. Z alkierza wyłonił się Jaskier, w kapelusiku na bakier, oglądając swoją lutnię. Mularze, poszeptawszy między sobą, puścili wreszcie Geralta. Wiedźmin, choć bardzo zły, ograniczył się do soczystego splunięcia na podłogę. — Kupcze Biberveldt! — zapiał Schwann, mrużąc krotkowzroczne oczy. - Co to ma znaczyć? Napaść na urzędnika miejskiego może was drogo… Kto to był? Ten niziołek, ktory umknął? — Kuzyn — rzekł szybko Dainty. - Moj daleki kuzyn… — Tak, tak — poparł go szybko Jaskier, czując swoj żywioł. - Daleki kuzyn Biberveldta. Znany jako Czubek-Biberveldt. Czarna owca w rodzinie. Dzieckiem będąc, wpadł do studni. Wyschniętej. Ale nieszczęściem ceber spadł mu prosto na głowę. Zwykle jest spokojny, tylko widok purpury go rozwściecza. Ale nie ma co się martwić, bo uspokaja się na widok rudych włoskow na damskim łonie. Dlatego popędził prosto do «Passifiory». Mowię wam, panie Schwann… — Dosyć, Jaskier — zasyczał wiedźmin. - Zamknij się, do licha. Schwann obciągnął na sobie togę, otrzepał ją z trocin i wyprostował się, przybierając wyniosłą minę. — Taak — powiedział. - Baczcie uważniej na krewnych, kupcze Biberveldt, bo sami wszak wiecie, jesteście odpowiedzialni. Gdybym wniosł skargę… Ale czasu mi nie staje. Ja tu, Biberveldt, po sprawach służby. W imieniu władz miejskich wzywam was do zapłaty podatku. — Hę? — Podatku — powtorzył urzędnik i wydął wargi w grymasie podpatrzonym zapewne u kogoś znacznie znaczniejszego. - Cożeście to? Udzieliło się wam od kuzyna? Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Albo do ciemnicy się idzie siedzieć. — Ja!? - ryknął Dainty. - Ja, interesy? Ja same straty mam, kurwa mać! Ja… — Uważaj, Biberveldt — syknął wiedźmin, a Jaskier ukradkiem kopnął niziołka w owłosioną kostkę. Niziołek kaszlnął. — Jasna rzecz — powiedział, z wysiłkiem przywołując uśmiech na pucołowatą twarz. - Jasna rzecz, panie Schwann. Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Dobre interesy, duże podatki. I odwrotnie, jak mniemam. — Nie mnie oceniać wasze interesy, panie kupcze — urzędnik zrobił kwaśną minę, usiadł za stołem, z przepastnych zakamarkow togi dobył liczydła i zwoj pergaminow, ktore rozłożył na blacie, przetarłszy go wprzod rękawem. - Mnie aby liczyć i inkasować. Taak… Uczyńmy tedy rachubę… To będzie… hmmm… Spuszczam dwa, jeden mam w rozumie… Taak… Tysiąc pięćset pięćdziesiąt trzy korony i dwadzieścia kopperow. Z gardła Dainty Biberveldta wyrwało się głuche rzężenie. Mularze zamruczeli w podziwie. Oberżysta upuścił miskę. Jaskier westchnął. — No, to do widzenia, chłopcy — rzekł niziołek gorzko. - Gdyby ktoś o mnie pytał, to jestem w ciemnicy. II — Do jutra, do południa — jęczał Dainty. - A to sukinsyn, ten Schwann, żeby go pokręciło, wstrętnego dziada, mogł mi bardziej sprolongować. Ponad połtora tysiąca koron, skąd ja wytrzasnę do jutra tyle forsy? Jestem skończony, zrujnowany, zgniję w kryminale! Nie siedźmy tu, cholera, mowię wam, łapmy tego drania dopplera! Musimy go złapać! Siedzieli wszyscy trzej na marmurowej cembrowinie basenu nieczynnej fontanny, zajmującego środek niedużego placyku wśrod okazałych, ale wyjątkowo niegustownych kupieckich kamieniczek. Woda w basenie była zielona i potwornie brudna, pływające wśrod odpadkow złote orfy ciężko pracowały skrzelami i otwartymi pyszczkami łapały powietrze z powierzchni. Jaskier i niziołek żuli racuchy, ktore trubadur przed chwilą gwizdnął z mijanego straganu. — Na twoim miejscu — powiedział bard — zaniechałbym pościgu, a zaczął się rozglądać za kimś, kto pożyczy ci pieniędzy. Co ci da złapanie dopplera? Myślisz może, że Schwann przyjmie go jako ekwiwalent? — Głupiś, Jaskier. Schwytawszy dopplera, odbiorę mu moje pieniądze. — Jakie pieniądze? To, co miał w sakiewce, poszło na pokrycie szkod i łapowkę dla Schwanna. Więcej nie miał. — Jaskier — skrzywił się niziołek. - Na poezji to ty się może i znasz, ale w sprawach handlowych, wybacz, to ty jesteś kompletny bałwan. Słyszałeś, ile podatku wyliczył mi Schwann? A od czego płaci się podatki? Hę? Od czego? — Od wszystkiego — stwierdził poeta. - Ja nawet od śpiewania płacę. I guzik ich obchodzą moje tłumaczenia, że śpiewałem z wewnętrznej potrzeby. — Głupiś, mowiłem. Podatki w interesach płaci się od zysku. Od zysku. Jaskier! Pojmujesz? Ten łobuz doppler podszył się pod moją osobę i wdał w jakieś interesy, niechybnie oszukańcze. I zarobił na nich! Miał zysk! A ja będę musiał zapłacić podatek, a do tego zapewne kryć długi tego łachmyty, jeżeli narobił długow! A jeśli nie zapłacę, to pojdę do lochu, napiętnują mnie publicznie żelazem, ześlą do kopalni! Zaraza! — Ha — rzekł wesoło Jaskier. - Nie masz więc wyjścia, Dainty. Musisz potajemnie uciekać z miasta. Wiesz, co? Mam pomysł. Okręcimy cię całego w baranią skorę. Przekroczysz bramę, wołając: "Owieczka jestem, bee, bee". Nikt cię nie rozpozna. — Jaskier — powiedział ponuro niziołek. - Zamknij się, bo cię kopnę. Geralt? — Co, Dainty? — Pomożesz mi schwytać dopplera? — Posłuchaj — rzekł wiedźmin, wciąż bezskutecznie usiłując zafastrygować rozerwany rękaw kurtki. - Tu jest Novigrad. Trzydzieści tysięcy mieszkańcow, ludzi, krasno-ludow, połelfow, niziołkow i gnomow, zapewne drugie tyle przyjezdnych. Jak chcesz odnaleźć kogoś w takiej ćmie narodu? Dainty połknął racuch, oblizał palce. — A magia, Geralt? Te wasze wiedźmińskie czary, o ktorych krąży tyle opowieści? — Doppler jest wykrywalny magicznie tylko we własnej postaci, a we własnej to on nie chodzi po ulicach. A nawet gdyby, magia byłaby na nic, bo dookoła pełno jest słabych, czarodziejskich sygnałow. Co drugi dom ma magiczny zamek przy drzwiach, a trzy czwarte ludzi nosi amulety, najrozmaitsze, przeciw złodziejom, pchłom, zatruciom pokarmowym, zliczyć nie sposob. Jaskier przesunął palcami po gryfie lutni, brzdąknął po strunach. — Wroci wiosna, deszczem ciepłym pachnąca! — zaśpiewał. - Nie, niedobrze. Wroci wiosna, słońcem… Nie, psiakrew. Nie idzie mi. Ani w ząb… — Przestań skrzeczeć — warknął niziołek. - Działasz mi na nerwy. Jaskier rzucił orfom resztkę racucha i splunął do basenu. — Patrzcie — powiedział. - Złote rybki. Podobno takie rybki spełniają życzenia. — Te są czerwone — zauważył Dainty. — Co tam, drobiazg. Cholera, jest nas trzech, a one spełniają trzy życzenia. Wychodzi po jednym na każdego. Co, Dainty? Nie życzyłbyś sobie, żeby rybka zapłaciła za ciebie podatek? — Owszem. Oprocz tego, żeby coś spadło z nieba i walnęło dopplera w łeb. I jeszcze… — Stoj, stoj. My też mamy życzenia. Ja chciałbym, żeby rybka podpowiedziała mi zakończenie ballady. A ty, Geralt? — Odczep się, Jaskier. — Nie psuj zabawy, wiedźminie. Powiedz, czego byś sobie życzył? Wiedźmin wstał. - Życzyłbym sobie — mruknął — żeby to, że nas właśnie probują otoczyć, okazało się nieporozumieniem. Z zaułka na wprost fontanny wyszło czterech czarno odzianych osobnikow w okrągłych, skorzanych czapkach, wolno kierując się w stronę basenu. Dainty zaklął z cicha, oglądając się. Z uliczki za ich plecami wyszło następnych czterech. Ci nie podchodzili bliżej, rozstawiwszy się, zablokowali zaułek. W rękach trzymali dziwnie wyglądające krążki, jak gdyby kawałki zwiniętych lin. Wiedźmin rozejrzał się, poruszył barkami, poprawiając przewieszony przez plecy miecz. Jaskier jęknął. Zza plecow czarnych osobnikow wyłonił się niewysoki mężczyzna w białym kaftanie i krotkim, szarym płaszczu. Złoty łańcuch na jego szyi połyskiwał w rytm krokow, śląc żołte refleksy. — Chappelle… — sieknął Jaskier. - To jest Chappelle… Czarni osobnicy za ich plecami wolno ruszyli w stronę fontanny. Wiedźmin sięgnął po miecz. - — Nie, Geralt — szepnął Jaskier, przysuwając się do niego. - Na bogow, nie wyciągaj broni. To straż świątynna. Jeśli stawimy im opor, nie wyjdziemy żywi z Novigradu. Nie dotykaj miecza. Człowiek w białym kaftanie szedł w ich stronę szpar-kim krokiem. Czarni osobnicy szli za nim, w marszu otaczając basen, zajmując strategiczne, precyzyjnie dobrane pozycje. Geralt obserwował ich czujnie, zgarbiwszy się lekko. Dziwne krążki, ktore trzymali w rękach, nie były, jak sądził początkowo, zwykłymi batami. To były lamie. Człowiek w białym kaftanie zbliżył się. — Geralt — szeptał bard. - Na wszystkich bogow, zachowaj spokoj… — Nie dam się dotknąć — mruknął wiedźmin. - Nie dam się dotknąć, kimkolwiek by byli. Uważaj, Jaskier… Jak się zacznie, wiejcie, ile sił w nogach. Ja ich zajmę… na jakiś czas… Jaskier nie odpowiedział. Zarzuciwszy lutnię na ramię, skłonił się głęboko przed człowiekiem w białym kaftanie bogato haftowanym złotymi i srebrnymi nićmi w drobny, mozaikowy wzor. — Czcigodny Chappelle… Człowiek zwany Chappelle zatrzymał się, powiodł pa nich wzrokiem. Jego oczy, jak zauważył Geralt, były paskudnie zimne i miały kolor stali. Czoło miał blade, chorobliwie spocone, na policzkach czerwone, nieregularne plamy rumieńcow. — Pan Dainty Biberyeldt, kupiec — powiedział. - Utalentowany pan Jaskier. I Geralt z Rivii, przedstawiciel jakże rzadkiego, wiedźmińskiego fachu. Spotkanie starych znajomych? U nas, w Novigradzie? Nikt nie odpowiedział. — Za wielce niefortunny — ciągnął Chappelle — uważam fakt, że złożono na was doniesienie. Jaskier pobladł lekko, a niziołek zaszczekał zębami. Wiedźmin nie patrzył na Chappelle. Nie odrywał oczu od broni otaczających fontannę czarnych osobnikow w skorzanych czapkach. W większości znanych Geraltowi krajow wyrob i posiadanie kolczastej lamii, zwanej mayheńskim batogiem, było surowo zakazane. Novigrad nie był wyjątkiem. Geralt widział ludzi, ktorych uderzono łamią w twarz. Twarzy tych nie sposob było zapomnieć. — Właściciel zajazdu pod "Grotem Włoczni" — kontynuował Chappelle — miał czelność zarzucić waszmościom konszachty z demonem, potworem, ktorego zwie się mieniakiem lub vexlingiem. Nikt nie odpowiedział. Chappelle splotł ręce na piersi i spojrzał na nich zimnym wzrokiem. — Czułem się obowiązany uprzedzić was o tym doniesieniu. Informuję też, że pomieniony oberżysta został zamknięty w lochu. Zachodzi podejrzenie, że bredził, będąc pod wpływem piwska lub gorzały. Zaiste, czegoż to ludzie nie wymyślą. Po pierwsze, vexlingow nie ma. To wymysł zabobonnych kmiotkow. Nikt nie skomentował. — Po drugie, jakiż vexling ośmieliłby się zbliżyć do wiedźmina — uśmiechnął się Chappelle — i nie został natychmiast zabity? Prawda? Oskarżenie karczmarza byłoby więc śmiechu warte, gdyby nie pewien istotny szczegoł. Chappelle pokiwał głową, robiąc efektowną pauzę. Wiedźmin usłyszał, jak Dainty powoli wypuszcza powietrze wciągnięte do płuc w głębokim wdechu. — Tak, pewien istotny szczegoł — powtorzył Chappelle. - Mianowicie, mamy do czynienia z herezją i świętokradczym bluźnierstwem. Wiadomo bowiem, że żaden, absolutnie żaden vexling, jak też żaden inny potwor nie mogłby nawet zbliżyć się do murow Novigradu, bo tu w dziewiętnastu świątyniach płonie Wieczny Ogień, ktorego święta moc chroni miasto. Kto twierdzi, że widział vexlinga pod "Grotem Włoczni", o rzut kamieniem od głownego ołtarza Wiecznego Ognia, ten jest bluźnierczym heretykiem i swoje twierdzenie będzie musiał odwołać. Gdyby zaś odwołać nie chciał, to mu się w tym dopomoże w miarę sił i środkow, ktore, wierzcie mi, mam w lochach pod ręką. Jak zatem widzicie, nie ma się czym przejmować. Wyraz twarzy Jaskra i niziołka świadczył dobitnie, że obaj są innego zdania. — Absolutnie nie ma się czym frasować — powtorzył Chappelle. - Mogą panowie opuścić Novigrad bez przeszkod. Nie będę was zatrzymywał. Muszę jednak nalegać, aby o pożałowania godnych wymysłach oberżysty nie rozpowiadali waszmościowie, nie komentowali głośno tego wydarzenia. Wypowiedzi podważające boską moc Wiecznego Ognia, niezależnie od intencji, my, skromni słudzy kościoła, musielibyśmy traktować jako herezję, ze wszystkimi konsekwencjami. Własne przekonania religijne waszmościow, jakie by one nie były, a jakie szanuję, nie mają znaczenia. Wierzcie sobie, w co chcecie. Ja jestem tolerancyjny dopoty, dopoki ktoś czci Wieczny Ogień i nie bluźni przeciw niemu. A jak będzie bluźnił, to go każę spalić i tyle. Wszyscy w Novigradzie są rowni wobec prawa. I prawo jest rowne dla wszystkich — każdy, kto bluźni przeciw Wiecznemu Ogniowi, idzie na stos, a jego majątek się konfiskuje. Ale dość o tym. Powtarzam, możecie bez przeszkod przekroczyć bramy Novigradu. Najlepiej… Chappelle uśmiechnął się lekko, wessał policzek w chytrym grymasie, powiodł wzrokiem po placyku. Nieliczni przechodnie, obserwujący zajście, przyspieszali kroku, szybko odwracali głowy. — …najlepiej — dokończył Chappelle — najlepiej natychmiast. Niezwłocznie. Oczywista rzecz, że w odniesieniu do szanownego kupca Biberveldta owo "niezwłocznie" oznacza "niezwłocznie po uregulowaniu spraw podatkowych". Dziękuję panom za poświęcony mi czas. Dainty, odwrociwszy się, bezgłośnie poruszył ustami. Wiedźmin nie miał wątpliwości, że owym bezgłośnym słowem było «skurwiel». Jaskier opuścił głowę, uśmiechając się głupkowato. — Panie wiedźminie — rzekł nagle Chappelle. - Jeśli łaska, stowko na osobności. Geralt zbliżył się, Chappelle lekko wyciągnął rękę. Jeśli dotknie mojego łokcia, walnę go, pomyślał wiedźmin. Walnę go, choćby nie wiem co. Chappelle nie dotknął łokcia Geralta. — Panie wiedźminie — powiedział cicho, odwracając się plecami do innych. - Wiadomo mi, że niektore miasta, w przeciwieństwie do Novigradu, pozbawione są boskiej opieki Wiecznego Ognia. Założmy więc, że stwor podobny vexlingowi grasuje po jednym z takich miast. Ciekawość, za ile podjęlibyście się wowczas schwytania vexlinga żywcem? — Nie najmuję się do polowań na potwory w ludnych miastach — wzruszył ramionami wiedźmin. - Mogłby bowiem ucierpieć ktoś postronny. — Aż tak obchodzi cię los postronnych? — Aż tak. Bo to z reguły mnie obciąża się odpowiedzialnością za ich los. I grozi konsekwencjami. — Rozumiem. A nie byłabyż troska o los postronnych odwrotnie proporcjonalna do wysokości zapłaty? — Nie byłabyż. — Twoj ton, wiedźminie, niezbyt mi się podoba. Ale mniejsza z tym, rozumiem, co sugerujesz tym tonem. Sugerujesz, że nie chcesz zrobić tego… o co mogłbym cię poprosić, przy czym wysokość zapłaty nie ma znaczenia. A rodzaj zapłaty? — Nie rozumiem. — Nie sądzę. — Jednak. — Czysto teoretycznie — powiedział Chappelle, cicho, spokojnie, bez złości czy groźby w głosie — byłoby możliwym, że zapłatą za twoją usługę byłaby gwarancja, że ty i twoi przyjaciele wyjdziecie żywi z… z teoretycznego miasta. Co wtedy? — Na to pytanie — uśmiechnął się paskudnie wiedźmin — nie da się odpowiedzieć teoretycznie. Sytuację, o ktorej mowicie, czcigodny Chappelle, należałoby przerobić w praktyce. Nie pilno mi do tego wcale, ale jeśli będzie trzeba… Jeśli nie będzie innego wyjścia… Gotow jestem to przećwiczyć. — Ha, może i masz rację — odpowiedział beznamiętnie Chappelle. - Za dużo teoretyzujemy. Zaś co do praktyki, to widzę, że wspołdziałania nie będzie. Może to i dobrze? W każdym razie żywię nadzieję, że nie będzie to powodem do konfliktu między nami. — I ja — rzekł Geralt — żywię taką nadzieję. — Niech więc pali się w nas ta nadzieja, Geralcie z Rivii. Czy wiesz, czym jest Wieczny Ogień? Nie gasnący płomień, symbol przetrwania, droga wskazana w mroku, zapowiedź postępu, lepszego jutra? Wieczny Ogień, Geralcie, jest nadzieją. Dla wszystkich, dla wszystkich bez wyjątku. Bo jeżeli jest coś, co jest wspolne… Dla ciebie, dla mnie… dla innych… to tym czymś jest właśnie nadzieja. Pamiętaj o tym. Miło było cię poznać, wiedźminie. Geralt skłonił się sztywno, milcząc. Chappelle patrzył na niego przez chwilę, potem energicznie odwrocił się i pomaszerował przez placyk, nie oglądając się na swoją eskortę. Ludzie uzbrojeni w lamie ruszyli za nim, formując porządny szyk. — O, mamuniu moja — zakwilił Jaskier, oglądając się płochliwie za odchodzącymi. - Ale mieliśmy szczęście. O ile to koniec. O ile nas zaraz nie capną… — Uspokoj się — rzekł wiedźmin — i przestań jęczeć. Przecież nic się nie stało. — Wiesz, kto to był, Geralt? — Nie. — To był Chappelle, namiestnik do spraw bezpieczeństwa. Tajna służba Novigradu podlega kościołowi. Chappelle nie jest kapłanem, ale to szara eminencja hierarchy, najpotężniejszy i najniebezpieczniejszy człowiek w mieście. Wszyscy, nawet Rada i cechy, trzęsą przed nim portkami, bo to pierwszej wody łajdak, Geralt, opity władzą, jak pająk muszą krwią. Chociaż po cichu, ale mowi się w mieście, co on potrafi. Ludzie przepadający bez śladu. Fałszywe oskarżenia, tortury, skrytobojstwa, terror, szantaż i zwykła grabież. Wymuszenia, szwindle i afery. Na bogow, w ładną historię wpędziłeś nas, Biberveldt. — Daj pokoj, Jaskier — prychnął Dainty. - Akurat ty masz się czego bać. Nikt nie ruszy trubadura. Z niewiadomych mi powodow jesteście nietykalni. — Nietykalny poeta — jęczał Jaskier, wciąż blady — też może w Novigradzie wpaść pod rozpędzony woz, śmiertelnie zatruć się rybą albo nieszczęśliwie utopić w fosie. Chappelle jest specjalistą od takich wypadkow. To, że z nami w ogole rozmawiał, uważam za niebywałe. Jedno jest pewne, bez powodu tego nie zrobił. Coś knuje. Zobaczycie, zaraz w coś nas wplączą, zakują i powloką na tortury w majestacie prawa. Tak się tu robi! — W tym, co on mowi — rzekł niziołek do Geralta — jest sporo prawdy. Musimy uważać. Że też tego łotra Chappelle jeszcze ziemia nosi. Od lat gadają o nim, że chory, że mu krew uderza i wszyscy czekają, kiedy wykituje… — Zamilcz, Biberveldt — syknął bojaźliwie trubadur, rozglądając się — bo gotow ktoś usłyszeć. Patrzcie, jak wszyscy gapią się na nas. Wynośmy się stąd, mowię wam. I radzę, poważnie potraktujmy to, co powiedział nam Chappelle o dopplerze. Ja, dla przykładu, w życiu nie widziałem żadnego dopplera, jeśli będzie trzeba, zaprzysięgnę to przed Wiecznym Ogniem. — Patrzcie — rzekł nagle niziołek. - Ktoś biegnie ku nam. — Uciekajmy! — zawył Jaskier. — Spokojnie, spokojnie — uśmiechnął się szeroko Dainty i przeczesał czuprynę palcami. - Znam go. To Piżmak, tutejszy kupiec, skarbnik Cechu. Robiliśmy razem interesy. Hej, spojrzcie, jaką ma minę! Jakby zerżnął się w portki. Hej, Piżmak, mnie szukasz? — Na Wieczny Ogień klnę się — wysapał Piżmak, odsuwając na tył głowy lisią czapę i wycierając czoło rękawem. - Byłem pewien, że zawloką cię do barbakanu. Iście, cud to. Dziwię się… — Miło z twojej strony — przerwał niziołek z przekąsem — że się dziwisz. Uraduj nas jeszcze bardziej, mowiąc dlaczego. — Nie udawaj głupiego, Biberveldt — zmarszczył się Piżmak. - Całe miasto już wie, jakiś to interes zrobił na koszenili. Wszyscy już o tym gadają, to i widno do hierarchy doszło, i do Chappelle, jakiś to sprytny, jakeś to chytrze wygrał na tym, co stało się w Poviss. — O czym ty bredzisz, Piżmaku? — O, bogowie, przestałbyś, Dainty, zamiatać ogonem niby liszka. Kupiłeś koszenilę? Za poł darmo, po pięć dwadzieścia za korzec? Kupiłeś. Korzystając z chudego popytu zapłaciłeś awalizowanym wekslem, ni grosza gotowki nie wyłożyłeś. I co? W ciągu jednego dnia opyliłeś cały ładunek po czterokroć wyższej cenie, za gotowiznę na stoł. Będziesz miał może czelność twierdzić, że to przypadek, że to szczęście niby? Że kupując koszenilę niceś nie wiedział o przewrocie w Poviss? - Że co? O czym ty gadasz? — Przewrot był w Poviss! — ryknął Piżmak. - I ta, jak jej tam, no… Leworucja! Obalono krola Rhyda, nynie rządzi tam klan Thyssenidow! Dwor, szlachta i wojsko Rhyda nosiło się na niebiesko, to i tamtejsze tkalnie jeno indygo kupowały. A barwa Thyssenidow to szkarłat, tedy indygo staniało, a koszenila poszła w gorę, a tedy na jaw wyszło, że to ty, Biberveldt, trzymasz łapę na jedynym dostępnym właśnie ładunku! Ha! Dainty milczał, zasępiwszy się. — Chytrze, Biberveldt, nie ma co — ciągnął Piżmak. - I nikomu ani słowa, nawet przyjaciołom. Gdybyś mi co rzekł, możeby wszyscy zarobili, nawet faktorię można by założyć wspolną. Ale ty wolałeś sam, cichcem-chyłkiem. Twoja wola, ale i na mnie zasię też już nie licz. Na Wieczny Ogień, prawda to, że każdy niziołek to samolubny drań i pies posraniec. Mnie to Vimme Vivaldi nigdy awalu na wekslu nie daje, a tobie? Od ręki. Boście jedna banda są, wy nieludzkie, zapowietrzone niziołki i krasnoludy. Niech was cholera! Piżmak splunął, odwrocił się na pięcie i odszedł. Dainty, zamyślony, drapał się w głowę, aż chrzęściła czupryna. — Coś mi świta, chłopcy — rzekł wreszcie. - Już wiem, co nam trzeba uczynić. Idziemy do banku. Jeżeli ktoś może połapać się w tym wszystkim, to tym ktosiem jest właśnie moj znajomy bankier, Vimme Vivaldi. III — Inaczej wyobrażałem sobie bank — szepnął Jaskier, rozglądając się po pomieszczeniu. - Gdzie oni tu trzymają pieniądze, Geralt? — Diabli wiedzą — odrzekł cicho wiedźmin, zasłaniając rozerwany rękaw kurtki. - Może w piwnicy? — Gowno. Rozejrzałem się. Tu nie ma piwnicy. — To pewnie na strychu. — Pozwolcie do kantorka, panowie — powiedział Vimme Vivaldi. Siedzący przy długich stołach młodzi ludzie i krasnoludy niewiadomego wieku zajęci byli pokrywaniem arkuszy pergaminu rzędami cyferek i literek. Wszyscy bez wyjątku garbili się i mieli lekko wysunięte języki. Praca, jak ocenił wiedźmin, była diablo monotonna, ale zdawała się pochłaniać pracujących bez reszty. W kącie, na niskim zydlu, siedział dziadunio o wyglądzie żebraka zajęty ostrzeniem pior. Szło mu niesporo. Bankier zamknął starannie drzwi kantorka, przygładził długą, białą, wypielęgnowaną brodę, tu i owdzie poplamioną inkaustem, poprawił bordowy, aksamitny kubrak, z trudem dopinający się na wydatnym brzuchu. — Wiecie, panie Jaskier — powiedział, siadając za ogromnym, mahoniowym stołem, zawalonym pergaminami. - Zupełnie inaczej was sobie wyobrażałem. A znam wasze piosenki, znam, słyszałem. O krolewnie Vandzie, ktora utopiła się w rzece Duppie, bo nikt jej nie chciał. I o zimorodku, co wpadł do wychodku… — To nie moje — Jaskier poczerwieniał ze wściekłości. - Nigdy nie napisałem czegoś podobnego! — A. A to przepraszam. — Możebyśmy tak przeszli do rzeczy? — wtrącił Dainty. - Czas nagli, a wy o głupstwach. Jestem w poważnych tarapatach, Vimme. — Obawiałem się tego — pokiwał głową krasnolud. - Jak pamiętasz, ostrzegałem cię, Biberveldt. Mowiłem ci trzy dni temu, nie angażuj pieniędzy w ten zjełczały tran. Co z tego, że tani, cena nominalna nie jest ważna, ważna jest stopa zysku na odsprzedaży. Tak samo ten olejek rożany i ten wosk, i te gliniane miski. Co ci odbiło, Dainty, żeby kupować to gowno, i to w dodatku za żywą gotowkę, zamiast rozumnie płacić akredytywą lub wekslem? Mowiłem ci, koszty składowania są w Novigradzie diabelnie wysokie, w ciągu dwoch tygodni trzykrotnie przekroczą wartość tego towaru. A ty… — No — jęknął z cicha niziołek. - Mow, Vivaldi. Co ja? — A ty na to, że nie ma strachu, że sprzedasz wszystko w ciągu dwudziestu czterech godzin. I teraz przychodzisz i oświadczasz, że jesteś w tarapatach, uśmiechając się przy tym głupio i rozbrajająco. Nie idzie, prawda? A koszty rosną, co? Ha, niedobrze, niedobrze. Jak mam cię z tego wyciągnąć, Dainty? Gdybyś chociaż ubezpieczył ten chłam, posłałbym zaraz kogoś z kancelistow, żeby cichcem podpalił skład. Nie, kochany, jedno, co można zrobić, to podejść do rzeczy filozoficznie, czyli powiedzieć sobie: "srał to pies". To jest handel, raz się zyska, raz się straci. Co to zresztą za pieniądze, ten tran, wosk i olejek. Śmiechu warte. Mowmy o poważniejszych interesach. Powiedz mi, czy mam już sprzedawać korę mimozową, bo oferty zaczęły się stabilizować na pięć i pięć szostych. — Hę? — Głuchy jesteś? - zmarszczył się bankier. - Ostatnia oferta to rowno pięć i pięć szostych. Wrociłeś, mam nadzieję, żeby przybić? Siedmiu i tak nie dostaniesz, Dainty. — Wrociłem? Vivaldi pogładził brodę i wyskubał z niej okruszki strucli. — Byłeś tu przed godziną — rzekł spokojnie — z poleceniem, aby trzymać do siedmiu. Siedmiokrotne przebicie przy cenie, jaką zapłaciłeś, to dwie korony czterdzieści pięć kopperow za funt. To zbyt wysoko, Dainty, nawet jak na tak doskonale trafiony rynek. Garbarnie już musiały się dogadać i będą solidarnie trzymać cenę. Głowę daję… Drzwi otworzyły się i do kantorka wpadło coś w zielonej, filcowej czapce i futerku z łaciatych krolikow, przepasanym konopnym powrosłem. — Kupiec Sulimir daje dwie korony piętnaście! — za-kwiczało. — Sześć i jedna szosta — obliczył szybko Vivaldi. - Co robić, Dainty? — Sprzedawać! - krzyknął niziołek. - Sześciokrotne przebicie, a ty się jeszcze zastanawiasz, cholera? Do kantorka wpadło drugie coś, w żołtej czapce i opończy przypominającej stary worek. Jak i pierwsze coś, miało około dwoch łokci wzrostu. — Kupiec Biberveldt poleca nie sprzedawać poniżej siedmiu! — wrzasnęło, wytarło nos-rękawem i wybiegło. — Aha — powiedział krasnolud po długiej chwili ciszy. - Jeden Biberveldt każe sprzedawać, drugi Biberveldt każe czekać. Ciekawa sytuacja. Co robimy, Dainty? Od razu przystąpisz do wyjaśnień, czy też zaczekamy, aż jakiś trzeci Biberveldt poleci ładować korę na galery i wywieźć do Krainy Psiogłowcow? Hę? — Co to jest? — wyjąkał Jaskier, wskazując na coś w zielonej czapce, wciąż stojące przy drzwiach. - Co to jest, do cholery? — Młody gnom — powiedział Geralt. — Niewątpliwie — potwierdził sucho Vivaldi. - Nie jest to stary troll. Nieważne zresztą, co to jest. No, Dainty, słucham. — Vimme — rzekł niziołek. - Bardzo cię proszę. Nie zadawaj pytań. Stało się coś strasznego. Założ i przyjmij, że ja, Dainty Biberveldt z Rdestowej Łąki, uczciwy kupiec, nie mam pojęcia, co tu się dzieje. Opowiedz mi wszystko, ze szczegołami. Wydarzenia ostatnich trzech dni. Proszę, Vimme. — Ciekawe — powiedział krasnolud. - No, ale za prowizję, jaką biorę, muszę spełniać życzenia pryncypała, jakie by one nie były. Słuchaj tedy. Wpadłeś tu trzy dni temu, zdyszany, dałeś mi w depozyt tysiąc koron i zażądałeś awalu na wekslu opiewającym na dwa tysiące pięćset dwadzieścia, na okaziciela. Dałem ci ten awal. — Bez gwarancji? — Bez. Lubię cię, Dainty. — Mow dalej, Vimme. — Na drugi dzień z rana wpadłeś z rumorem i tupotem, żądając, bym otworzył akredytywę na bank w Wyzimie. Na niebagatelną sumę trzech tysięcy pięciuset koron. Beneficjentem miał być, o ile pamiętam, niejaki Ther Lu-kokian, alias Trufel. No, to i otworzyłem taką akredytywę. — Bez gwarancji — rzekł niziołek z nadzieją w głosie. — Moja sympatia do ciebie, Biberveldt — westchnął bankier — kończy się około trzech tysięcy koron. Tym razem wziąłem od ciebie pisemne zobowiązanie, że w razie niewypłacalności młyn jest moj. — Jaki młyn? — Młyn twojego teścia, Arno Hardbottoma, w Rdestowej Łące. — Nie wracam do domu — oświadczył Dainty ponuro, lecz zdecydowanie. - Zaciągnę się na jakiś okręt i zostanę piratem. Vimme Vivaldi podrapał się w ucho i spojrzał na niego podejrzliwie. — Eee — powiedział. - Już dawno przecież odebrałeś i podarłeś to zobowiązanie. Jesteś wypłacalny. Nie dziwota, przy takich zyskach… — Zyskach? — Prawda, zapomniałem — mruknął krasnolud. - Miałem się niczemu nie dziwić. Zrobiłeś dobry interes na koszenili, Biberveldt. Bo widzisz, w Poviss doszło do przewrotu… — Wiem już — przerwał niziołek. - Indygo staniało, a koszenila zdrożała. A ja zarobiłem. To prawda, Vimme? — Prawda. Masz u mnie w depozycie sześć tysięcy trzysta czterdzieści sześć koron i osiemdziesiąt kopperow. Netto, po odliczeniu mojej prowizji i podatku. — Zapłaciłeś za mnie podatek? — A jakżeby inaczej — zdziwił się Vivaldi. - Przecież godzinę temu byłeś tu i kazałeś zapłacić. Kancelista już zaniosł całą sumę do ratusza. Coś około połtora tysiąca, bo sprzedaż koni była tu, rzecz jasna, wliczona. Drzwi otworzyły się z hukiem i do kantorka wpadło coś w bardzo brudnej czapce. — Dwie korony trzydzieści! — wrzasnęło. - Kupiec Hazelquist! — Nie sprzedawać! - zawołał Dainty. - Czekamy na lepszą cenę! Jazda, obaj z powrotem na giełdę! Oba gnomy chwyciły rzucone im przez krasnoluda miedziaki i znikły. — Taak… Na czym to ja stanąłem? — zastanowił się Vivaldi, bawiąc się ogromnym, dziwacznie uformowanym kryształem ametystu, służącym jako przycisk do papierow. - Aha, na koszenili kupionej za weksel. A list kredytowy, o ktorym napomykałem, potrzebny był ci na zakup wielkiego ładunku kory mimozowej. Kupiłeś tego sporo, ale dość tanio, po trzydzieści pięć kopperow za funt, od zangwebarskiego faktora, owego Trufla czy Smardza. Galera wpłynęła do portu wczoraj. I wowczas się zaczęło. — Wyobrażam sobie — jęknął Dainty. — Do czego jest komuś potrzebna kora mimozowa? — nie wytrzymał Jaskier. — Do niczego — mruknął ponuro niziołek. - Niestety. — Kora z mimozy, panie poeto — wyjaśnił krasnolud — to garbnik używany do garbowania skor. — Jeśli ktoś byłby na tyle głupi — wtrącił Dainty — by kupować korę mimozową zza morz, jeśli w Temerii można kupić dębową za bezcen. — I tu właśnie leży wampir pogrzebany — rzekł Vivaldi. - Bo w Temerii druidzi właśnie ogłosili, że jeżeli natychmiast nie zaprzestanie się niszczenia dębow, ześlą na kraj plagę szarańczy i szczurow. Druidow poparły driady, a tamtejszy krol ma słabość do driad. Krotko: od wczoraj jest pełne embargo na temerską dębinę, dlatego mimoza idzie w gorę. Miałeś dobre informacje, Dainty. Z kancelarii dobiegł tupot, po czym do kantorka wdarło się zdyszane coś w zielonej czapce. — Wielmożny kupiec Sulimir… — wydyszał gnom — kazał powtorzyć, że kupiec Biberveldt, niziołek, jest wieprzem dzikim i szczeciniastym, spekulantem i wydrwigroszem, i że on, Sulimir, życzy Biberveldtowi, aby oparszywiał. Daje dwie korony czterdzieści pięć i to jest ostatnie słowo. — Sprzedawać — wypalił niziołek. - Dalej, mały, pędź i potwierdź. Licz, Vimme. Vivaldi sięgnął pod zwoje pergaminu i wydobył krasnoludzkie liczydełko, istne cacko. W odrożnieniu od liczydeł stosowanych przez ludzi, krasnoludzkie liczydełka miały kształt ażurowej piramidki. Liczydełko Vivaldiego wykonane było jednak ze złotych drutow, po ktorych przesuwały się graniaste oszlifowane, pasujące do siebie bryłki rubinow, szmaragdow, onyksow i czarnych agatow. Krasnolud szybkimi, zwinnymi ruchami grubego palucha przesuwał przez chwilę klejnoty, w gorę, w doł, na boki. — To będzie… hmm, hmm… Minus koszty i moja prowizja… Minus podatek… Taak. Piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia dwie korony i dwadzieścia pięć kopperow. Nieźle. — Jeżeli dobrze liczę — rzekł powoli Dainty Biberveldt. — To łącznie, netto, powinienem mieć u ciebie… — Dokładnie dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć koron i pięć kopperow. Nieźle. — Nieźle? — wrzasnął Jaskier. - Nieźle? Za tyle można kupić dużą wieś albo mały zamek! Ja w życiu nie widziałem naraz tylu pieniędzy! — Ja też nie — powiedział niziołek. - Ale bez ferworu, Jaskier. Tak się składa, że tych pieniędzy jeszcze nikt nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy. — Ejże, Biberveldt — żachnął się krasnolud. - Skąd takie ponure myśli? Sulimir zapłaci gotowką lub wekslem, a weksle Sulimira są pewne. O co więc chodzi? Boisz się straty na śmierdzącym tranie i wosku? Przy takich zyskach śpiewająco pokryjesz straty… — Nie w tym rzecz. — W czymże więc? Dainty chrząknął, opuścił kędzierzawą głowę. — Vimme — powiedział, patrząc w podłogę. - Chappelle węszy za nami. Bankier zacmokał. — Kiepsko — wycedził. - Należało się jednak tego spodziewać. Widzisz, Biberveldt, informacje, ktorymi się posłużyłeś przy transakcjach, mają nie tylko znaczenie handlowe, ale i polityczne. O tym, co się kroi w Poviss i w Temerii, nie wiedział nikt, Chappelle też nie, a Chappelle lubi wiedzieć pierwszy. Teraz więc, jak sobie wyobrażasz, głowi się nad tym, skąd wiedziałeś. I myślę, że się już domyślił. Bo i ja się domyślam. — Ciekawe. Vivaldi powiodł wzrokiem po Jaskrze i Geralcie, zmarszczył perkaty nos. — Ciekawe? Ciekawa to jest ta twoja społka, Dainty — powiedział. - Trubadur, wiedźmin i kupiec. Gratuluję. Pan Jaskier bywa tu i owdzie, nawet na krolewskich dworach, i pewnie nieźle nadstawia ucha. A wiedźmin? Straż osobista? Straszak na dłużnikow? — Pospieszne wnioski, panie Vivaldi — rzekł zimno Geralt. - Nie jesteśmy w społce. — A ja — poczerwieniał Jaskier — nie nadstawiam nigdzie ucha. Jestem poetą, nie szpiegiem! — Rożnie mowią — wykrzywił się krasnolud. - Bardzo rożnie, panie Jaskier. — Kłamstwo! — wrzasnął trubadur. - Gowno prawda! — Dobrze już, wierzę, wierzę. Tylko nie wiem, czy Chappelle uwierzy. Ale, kto wie, może to wszystko rozejdzie się po kościach. Powiem ci, Biberveldt, że po ostatnim ataku apopleksji Chappelle bardzo się zmienił. Może to strach przed śmiercią zajrzał mu do rzyci i zmusił do zastanowienia? Słowem, to już nie ten sam Chappelle. Zrobił się jakiś grzeczny, rozumny, spokojny i… i uczciwy, jakby. — Eeee — powiedział niziołek. - Chappelle, uczciwy? Grzeczny? To niemożliwe. — Mowię, jak jest — odparł Vivaldi. - A jest, jak mowię. Dodatkowo, teraz kościoł ma na głowie inny problem, ktoremu na imię Wieczny Ogień. — Jak niby? — Wszędzie ma płonąć Wieczny Ogień, jak się mowi. Wszędzie, w całej okolicy, mają być stawiane ołtarze temu ogniowi poświęcone. Mnostwo ołtarzy. Nie pytaj mnie o szczegoły, Dainty, nie bardzo orientuję się w ludzkich zabobonach. Ale wiem, że wszyscy kapłani, a także Chappelle, nie zajmują się praktycznie niczym, jak tylko tymi ołtarzami i tym ogniem. Robi się wielkie przygotowania. Podatki pojdą w gorę, to pewne. — No — rzekł Dainty. - Marna pociecha, ale… Drzwi kantorka otwarły się znowu i do środka wpadło znane już wiedźminowi coś w zielonej czapce i kroliczym futerku. — Kupiec Biberveldt — oświadczyło — przykazuje dokupić garnkow, gdyby zabrakło. Cena nie gra roli. - Świetnie — uśmiechnął się niziołek, a uśmiech ten przywołał na myśl skrzywiony pyszczek wściekłego żbika. - Kupimy mnostwo garnkow, wola pana Biberveldta jest dla nas rozkazem. Czego jeszcze mamy dokupić? Kapusty? Dziegciu? Grabi żelaznych? — Ponadto — wychrypiało coś w futerku — kupiec Biberveldt prosi o trzydzieści koron gotowką, bo musi dać łapowkę, zjeść coś i napić się piwa, a pod "Grotem Włoczni" jacyś trzej obwiesie ukradli mu sakiewkę. — Ach. Trzej obwiesie — rzekł Dainty przeciągle. - Tak, to miasto pełne zdaje się być obwiesiow. A gdzież to, jeśli wolno spytać, jest teraz wielmożny kupiec Biberveldt? — A gdzieżby — powiedziało coś, pociągając nosem — jak nie na Zachodnim Bazarze. — Vimme — rzekł Dainty złowrogo. - Nie zadawaj pytań, ale znajdź mi tu gdzieś solidną, grubą lagę. Wybieram się na Zachodni Bazar, ale bez lagi pojść tam nie mogę. Zbyt wielu tam obwiesiow i złodziei. — Lagę, powiadasz? — Znajdzie się. Ale, Dainty, jedno chciałbym wiedzieć, bo mnie to gnębi. Miałem nie zadawać pytań, nie zapytam więc, ale zgadnę, a ty potwierdzisz albo zaprzeczysz. Dobra? — Zgaduj. — Ten zjełczały tran, ten olejek, wosk i miski, ten cholerny powroz, to była zagrywka taktyczna, prawda? Chciałeś odwrocić uwagę konkurencji od koszenili i mimozy? Wywołać zamieszanie na rynku? Hę, Dainty? Drzwi otwarły się gwałtownie i do kantorka wbiegło coś bez czapki. — Szczawior melduje, że wszystko gotowe! — wrzasnęło cienko. - Pyta, czy nalewać? — Nalewać! - zagrzmiał niziołek. - Natychmiast nalewać! — Na ryżą brodę starego Rhundurina! — zawył Vimme Vivaldi, gdy tylko za gnomem zamknęły się drzwi. - Nic nie rozumiem! Co tu się dzieje? Co nalewać? W co nalewać? — Pojęcia nie mam — wyznał Dainty. - Ale interes, Vimme, musi się kręcić. IV Przepychając się z trudem przez ciżbę, Geralt wyszedł prosto na stragan, obwieszony miedzianymi rondlami, kociołkami i patelniami, skrzącymi się czerwono w promieniach przedwieczornego słońca. Za straganem stał rudobrody krasnolud w oliwkowym kapturze i ciężkich butach z foczej skory. Na twarzy krasnoluda malowało się widoczne zniechęcenie — mowiąc zwięźle, wyglądał, jakby za chwilę zamierzał opluć przebierającą w towarze klientkę. Klientka falowała biustem, potrząsała złotymi kędziorka-mi i raziła krasnoluda bezustannym potokiem wymowy, pozbawionej ładu i składu. Klientką, ni mniej, ni więcej, była Vespula, znana Geraltowi jako miotaczka pociskow. Nie czekając, aż go rozpozna, szybko wtopił się w tłum. Zachodni Bazar tętnił życiem, droga przez zbiegowisko przypominała przeprawę przez krzaki głogu. Co i rusz coś czepiało się rękawow i nogawek — już to dzieci, ktore zgubiły się mamom, gdy te odciągały ojcow od namiotu z wyszynkiem, już to szpicle z kordegardy, już to pokątni oferenci czapek niewidek, afrodyzjakow i świńskich scen rzeźbionych w cedrowym drewnie. Geralt przestał się uśmiechać i zaczął klnąc, robiąc stosowny użytek z łokci. Usłyszał dźwięki lutni i znany mu, perlisty śmiech. Dźwięki dobiegały od strony bajecznie kolorowego straganu, ozdobionego napisem: "Tutaj cuda, amulety i przynęty na ryby". — Czy ktoś już mowił pani, że jest pani śliczna? — wrzeszczał Jaskier, siedząc na straganie i wesoło machając nogami. - Nie? Nie może to być! To miasto ślepcow, nic, tylko miasto ślepcow. Dalejże, dobrzy ludzie! Kto chce usłyszeć balladę o miłości? Kto chce się wzruszyć i wzbogacić duchowo, niechaj wrzuci monetę do kapelusza. Z czym, z czym tu się pchasz, zasrańcze? Miedź zachowaj dla żebrakow, nie obrażaj mi tu miedzią artysty. Ja ci to może wybaczę, ale sztuka nigdy! — Jaskier — rzekł Geralt, podchodząc. - Zdaje się, że rozdzieliliśmy się, aby szukać dopplera. A ty urządzasz koncerty. Nie wstyd ci śpiewać po jarmarkach jak proszalny dziad? — Wstyd? — zdziwił się bard. - Ważne jest, co i jak się śpiewa, a nie gdzie się śpiewa. Poza tym, głodny jestem, a właściciel straganu obiecał mi obiad. Co się zaś tyczy dopplera, to szukajcie go sobie sami. Ja nie nadaję się do pościgow, bijatyk i samosądow. Jestem poetą. — Lepiej byś zrobił, unikając rozgłosu, poeto. Jest tu twoja narzeczona, mogą być kłopoty. — Narzeczona? — Jaskier zamrugał nerwowo. - O kogo chodzi? Mam ich kilka. Vespula, dzierżąc w dłoni miedzianą patelnię, przedarła się przez tłum słuchaczy z impetem szarżującego tura. Jaskier zerwał się ze straganu i rzucił do ucieczki, zwinnie przeskakując nad koszami z marchwią. Vespula odwrociła się w stronę wiedźmina, rozdymając chrapki. Geralt cofnął się, napotykając plecami na twardy opor ściany straganu. — Geralt! — krzyknął Dainty Biberveldt, wyskakując z tłumu i potrącając Vespulę. - Prędko, prędko! Widziałem go! O, o tam, ucieka! — Jeszcze was dopadnę, rozpustnicy! — wrzasnęła Vespula, łapiąc rownowagę. - Jeszcze porachuję się z całą waszą świńską bandą! Ładna kompania! Bażant, oberwaniec i karzełek o włochatych piętach! Popamiętacie mnie! — Tędy, Geralt! — ryknął Dainty, w biegu roztrącając grupkę żakow, zajętych grą w "trzy muszelki". - Tam, tam, zwiał między wozy! Zajdź go od lewej! Prędko! Rzucili się w pościg, sami ścigani przekleństwami poszturchiwanych przekupniow i kupujących. Geralt cudem tylko uniknął potknięcia się o zaplątanego pod nogi usmar-kanego berbecia. Przeskoczył nad nim, ale wywrocił dwie beczułki śledzi, za co rozwścieczony rybak chlasnął go po' plecach żywym węgorzem, ktorego właśnie demonstrował klientom. Dostrzegli dopplera, usiłującego zemknąć wzdłuż zagrody dla owiec. — Z drugiej strony! — wrzasnął Dainty. - Zajdź go z drugiej strony, Geralt! Doppler przemknął jak strzała wzdłuż płotu, migając zieloną kamizelką. Robiło się oczywiste, dlaczego nie zmieniał się w kogoś innego. Nikt nie mogł zwinnością dorownać niziołkowi. Nikt. Oprocz drugiego niziołka. I wiedźmina. Geralt zobaczył, jak doppler zmienia raptownie kierunek, wzbijając chmurę kurzu, jak zręcznie nurkuje w dziurę w parkanie, ogradzającym wielki namiot służący jako rzeźnia i jatka. Dainty też to zobaczył. Przeskoczył przez żerdzie i zaczął przebijać się przez stłoczone w zagrodzie stado beczących baranow. Widać było, że nie zdąży. Geralt skręcił i rzucił się w ślad za dopplerem pomiędzy deski parkanu. Poczuł nagłe szarpnięcie, usłyszał trzask rwącej się skory, a kurtka rownież pod drugą pachą zrobiła się nagle bardzo luźna. Wiedźmin zatrzymał się. Zaklął. Splunął. I jeszcze raz zaklął. Dainty wbiegł do namiotu za dopplerem. Ze środka dobiegały wrzaski, odgłosy razow, klątwy i okropny rumor. Wiedźmin zaklął po raz trzeci, wyjątkowo plugawię, po czym zgrzytnął zębami, uniosł prawą rękę, złożył palce w Znak Aard, kierując go prosto na namiot. Namiot wydął się jak żagiel podczas huraganu, a z wewnątrz rozległo się potępieńcze wycie, łoskot i ryki wołow. Namiot oklapł. Doppler, pełzając na brzuchu, wysmyknął spod płachty i rzucił w kierunku drugiego, mniejszego namiotu, prawdopodobnie chłodni. Geralt bez namysłu skierował ku niemu dłoń i dziabnął go w plecy Znakiem. Doppler zwalił się na ziemię jak rażony gromem, przekoziołkował, ale natychmiast zerwał się i wpadł do namiotu. Wiedźmin deptał mu po piętach. W namiocie śmierdziało mięsem. I było ciemno. Tellico Lunngrevink Letorte stał tam, dysząc ciężko, oburącz obejmując wiszącą na żerdzi świńską połtuszę. Z namiotu nie było drugiego wyjścia, a płachta była solidnie i gęsto przykołkowana do ziemi. — Czysta przyjemność znowu cię spotkać, mimiku — powiedział Geralt zimno. Doppler dyszał ciężko i chrapliwie. — Zostaw mnie w spokoju — stęknął wreszcie. - Dlaczego mnie prześladujesz, wiedźminie? — Tellico — powiedział Geralt — Zadajesz głupie pytania. Aby wejść w posiadanie koni i postaci Biberveldta, rozbiłeś mu głowę i porzuciłeś na pustkowiu. Nadal korzystasz z jego osobowości i drwisz sobie z kłopotow, jakie mu tym sprawiasz. Diabli wiedzą, co jeszcze planujesz, ale przeszkodzę ci w tych planach, tak czy inaczej. Nie chcę cię ani zabijać, ani wydawać władzom, ale z miasta musisz się wynieść. Dopilnuję, byś się wyniosł. — A jeżeli nie zechcę? — To wywiozę cię na taczkach, w worku. Doppler rozdął się raptownie, potem nagle wyszczuplał i zaczął rosnąć, jego kędzierzawe, kasztanowate włosy zbielały i wyprostowały się, sięgając ramion. Zielona kamizelka niziołka oleiście zabłysła, stając się czarną skorą, na ramionach i mankietach zaskrzyły się srebrne ćwieki. Pucołowata, rumiana twarz wydłużyła się i pobladła. Sponad prawego ramienia wysunęła się rękojeść miecza. — Nie podchodź — rzekł chrapliwie drugi wiedźmin i uśmiechnął się. - Nie zbliżaj się, Geralt. Nie pozwolę się dotknąć. Ależ ja mam paskudny uśmiech, pomyślał Geralt, sięgając po miecz. Ależ ja mam paskudną gębę. Ależ ja paskudnie mrużę oczy. Więc tak wyglądam? Zaraza. Ręka dopplera i ręka wiedźmina jednocześnie dotknęły rękojeści, oba miecze jednocześnie wyskoczyły z pochew. Obaj wiedźmini jednocześnie wykonali dwa szybkie, miękkie kroki — jeden do przodu, drugi w bok. Obaj jednocześnie unieśli miecze i wywinęli nimi krotkiego, syczącego młyńca. Obaj jednocześnie znieruchomieli, zamarli w pozycji. — Nie możesz mnie pokonać — warknął doppler. - Bo jestem tobą, Geralt. — Mylisz się, Tellico — powiedział cicho wiedźmin. - Rzuć miecz i wracaj do postaci Biberveldta. Inaczej pożałujesz, uprzedzam. — Jestem tobą — powtorzył doppler. - Nie uzyskasz nade mną przewagi. Nie możesz mnie pokonać, bo jestem tobą! — Nie masz nawet pojęcia, co to znaczy być mną, mimiku. Tellico opuścił rękę zaciśniętą na mieczu. — Jestem tobą — powtorzył. — Nie — zaprzeczył wiedźmin. - Nie jesteś. A wiesz, dlaczego? Bo jesteś małym, biednym, dobrotliwym dopplerem. Dopplerem, ktory wszakże mogł zabić Biberveldta i zakopać jego ciało w zaroślach, zdobywając przez to absolutne bezpieczeństwo i absolutną pewność, że nie zostanie zdemaskowany, nigdy, przez nikogo, wliczając w to małżonkę niziołka, słynną Gardenię Biberveldt. Ale nie zabiłeś go, Tellico, bo nie było cię na to stać. Bo jesteś małym, biednym, dobrotliwym dopplerem, ktorego przyjaciele nazywają Dudu. I w kogokolwiek byś się nie zmienił, zawsze jesteś taki sam. Umiesz skopiować tylko to, co w nas dobre, bo tego, co w nas złe, nie rozumiesz. Taki właśnie jesteś, dopplerze. Tellico cofnął się, wpierając plecami w płachtę namiotu. — Dlatego — ciągnął Geralt — zamienisz się teraz w Bberveldta i grzecznie podasz mi łapy do związania. Nie jesteś w stanie stawić mi oporu, bo ja jestem tym, czego skopiować nie potrafisz. Wiesz o tym bardzo dobrze, Dudu. Bo przecież na chwilę przejąłeś moje myśli. Tellico wyprostował się raptownie, rysy jego twarzy, będącej twarzą wiedźmina, rozmazały się i rozlały, białe włosy zafalowały i zaczęły ciemnieć. — Masz rację, Geralt — powiedział niewyraźnie, bo jego wargi zmieniały kształt. - Przejąłem twoje myśli. Na krotko, ale wystarczyło. Czy wiesz, co teraz zrobię? Skorzana, wiedźmińska kurtka nabrała połyskliwej, chabrowej barwy. Doppler uśmiechnął się, poprawił śliwkowy kapelusik z piorkiem egreta, podciągnął pasek lutni, zarzuconej na ramię. Lutni, ktora przed chwilą była mieczem. — Powiem ci, co zrobię, wiedźminie — zaśmiał się dźwięcznym i perlistym śmiechem Jaskra. - Pojdę sobie, wcisnę się w tłum i zmienię cichcem w byle kogo, choćby w żebraka. Bo wolę być żebrakiem w Novigradzie niż dopplerem na pustkowiu. Novigrad jest mi coś winien, Geralt. To powstanie miasta skaziło środowisko, w ktorym moglibyśmy żyć, żyć w naszych naturalnych postaciach. Wyniszczono nas, polując na nas jak na wściekłe psy. Jestem jednym z niewielu, ktorzy przeżyli. Chcę przeżyć i przeżyję. Dawniej, gdy ścigały mnie w zimie wilki, zamieniałem się w wilka i biegałem ze stadem po kilka tygodni. I przeżyłem. Teraz też tak zrobię, bo nie chcę już tłuc się po uroczyskach i zimować po wykrotach, nie chcę być wiecznie głodny, nie chcę być bez przerwy celem strzał. Tu, w Novigradzie, jest ciepło, jest żarcie, można zarobić i bardzo rzadko strzelają tu do siebie nawzajem z łukow. Novigrad to stado wilkow. Przyłączę się do tego stada i przeżyję. Rozumiesz? Geralt z ociąganiem kiwnął głową. — Daliście — ciągnął doppler, krzywiąc wargi w bezczelnym, Jaskrowym uśmiechu — skromną możliwość asymilacji — krasnoludom, niziołkom, gnomom, elfom nawet. Dlaczego ja mam być gorszy? Dlaczego odmawia mi się tego prawa? Co mam zrobić, żeby moc żyć w tym mieście? Zamienić się w elfkę o sarnich oczach, jedwabistych włosach i długich nogach? Co? Czym jest elfka lepsza ode mnie? Tym, że na widok elfki przebieracie nogami, a na moj widok chce się wam rzygać? Wypchać się każcie takim argumentem. Ja i tak przeżyję. Wiem jak. Jako wilk biegałem, wyłem i gryzłem się z innymi o samicę. Jako mieszkaniec Novigradu będę handlował,-plotł koszyki z wikliny, żebrał lub kradł, jako jeden z was będę robił to, co zwykle robi jeden z was. Kto wie, może się nawet ożenię? Wiedźmin milczał. — Tak, jak powiedziałem — kontynuował spokojnie Tellico. - Wychodzę. A ty, Geralt, nie będziesz probował mnie zatrzymać, nie ruszysz się nawet. Bo ja, Geralt, przez chwilę znałem twoje myśli. W tym także te, do ktorych nie chcesz się przyznać, ktore ukrywasz nawet przed sobą. Bo żeby mnie zatrzymać, musiałbyś mnie zabić. A ciebie przecież myśl o zabiciu mnie z zimną krwią napawa wstrętem. Prawda? Wiedźmin milczał. Tellico ponownie poprawił rzemień lutni, odwrocił się i ruszył ku wyjściu. Szedł śmiało, ale Geralt widział, że kurczy kark i garbi ramiona w oczekiwaniu na świst klingi. Wsunął miecz do pochwy. Doppler zatrzymał się w poł kroku, obejrzał. — Bywaj, Geralt — powiedział. - Dziękuję ci. — Bywaj, Dudu — odpowiedział wiedźmin. - Powodzenia. Doppler odwrocił się i ruszył w stronę ludnego bazaru, raźnym, wesołym, rozkołysanym krokiem Jaskra. Tak jak Jaskier wymachiwał ostro lewą ręką i tak jak Jaskier szczerzył zęby do mijanych dziewek. Geralt powoli ruszył za nim. Powoli. Tellico w marszu chwycił lutnię, zwolniwszy kroku wziął dwa akordy, po czym zręcznie wybrzęczał na strunach znaną Geraltowi melodię. Odwrociwszy się lekko, zaśpiewał. Zupełnie jak Jaskier. Wroci wiosna, deszcz spłynie na drogi Ciepłem słońca serca się ogrzeją Tak być musi, bo ciągle tli się w nas ten ogień Wieczny ogień, ktory jest nadzieją — Powtorz to Jaskrowi, jeśli zapamiętasz — zawołał. -I powiedz mu, że «Zima» to kiepski tytuł. Ta ballada powinna się nazywać "Wieczny Ogień". Bywaj, wiedźminie! — Hej! — rozległo się nagle. - Bażancie! Tellico odwrocił się zaskoczony. Zza straganu wyłoniła się Vespula, gwałtownie falując biustem, mierząc go złowrożbnym spojrzeniem. — Za dziewkami się oglądasz, oszuście? — zasyczała, falując coraz bardziej podniecająco. - Pioseneczki śpiewasz, łajdaku? Tellico zdjął kapelusik i ukłonił się, uśmiechając szeroko charakterystycznym, Jaskrowym uśmiechem. — Vespula, moja droga — powiedział przymilnie. - Jakem rad, że cię widzę. Wybacz mi, moja słodka. Winien ci jestem… — A jesteś, jesteś — przerwała Vespula głośno. - A to, co jesteś mi winien, teraz zapłacisz! Masz! Ogromna, miedziana patelnia rozbłysła w słońcu i z głębokim donośnym brzękiem wyrżnęła w głowę dopplera. Tellico z nieopisanie głupim grymasem, zastygłym na twarzy, zachwiał się i padł, rozkrzyżowawszy ręce, a jego fizjonomia zaczęła się nagle zmieniać, rozpływać i tracić podobieństwo do czegokolwiek. Widząc to, wiedźmin skoczył ku niemu, w biegu zrywając ze straganu wielki kilim. Rozścielając kilim na ziemi, dwoma kopniakami wturlał nań dopplera i szybko, acz ciasno zrolował. Usiadłszy na pakunku, wytarł czoło rękawem. Vespula, ściskając patelnię, patrzyła na niego złowrogo, a tłum gęstniał dookoła. — Jest chory — rzekł wiedźmin i uśmiechnął się wymuszenie. - To dla jego dobra. Nie robcie ścisku, dobrzy ludzie, biedakowi trzeba powietrza. — Słyszeliście? — spytał spokojnie, ale dźwięcznie Chappelle, przepychając się nagle przez tłum. - Proszę nie robić tu zbiegowiska! Proszę się rozejść! Zbiegowiska są zabronione. Karane grzywną! Tłum w mgnieniu oka rozpierzchnął się na boki, po to tylko, by ujawnić Jaskra, nadchodzącego szparkim krokiem. przy dźwiękach lutni. Na jego widok Vespula wrzasnęła przeraźliwie, rzuciła patelnię i biegiem puściła się przez plac. — Co się jej stało? — spytał Jaskier. - Zobaczyła diabła? Geralt wstał z pakunku, ktory zaczął się słabo ruszać. Chappelle zbliżył się powoli. Był sam, jego straży osobistej nigdzie nie było widać. — Nie podchodziłbym — rzekł cicho Geralt. - Jeśli byłbym wami, panie Chappelle, to nie podchodziłbym. — Powiadasz? — Chappelle zacisnął wąskie wargi, patrząc na niego zimno. — Gdybym był wami, panie Chappelle, udałbym, że niczego nie widziałem. — Tak, to pewne — rzekł Chappelle. - Ale ty nie jesteś mną. Zza namiotu nadbiegł Dainty Biberveldt, zdyszany i spocony. Na widok Chappelle zatrzymał się, pogwizdując, założył ręce za plecy i udał, że podziwia dach spichlerza. Chappelle podszedł do Geralta, bardzo blisko. Wiedźmin nie poruszył się, zmrużył tylko oczy. Przez chwilę patrzyli na siebie, potem Chappelle pochylił się nad pakunkiem. — Dudu — powiedział do sterczących ze zrolowanego kilimu kurdybanowych, dziwacznie zdeformowanych butow Jaskra. - Kopiuj Biberveldta, szybko. - Że co? — krzyknął Dainty, przestając gapić się na spichlerz. - Że jak? — Ciszej — rzekł Chappelle. - No, Dudu, jak tam? — Już — rozległo się z kilimu stłumione sieknięcie. - Już… Zaraz… Sterczące z rolki kurdybanowe buty rozlały się, rozmazały i zmieniły w owłosione, bose stopy niziołka. — Wyłaź, Dudu — powiedział Chappelle. - A ty, Dainty, bądź cicho. Dla ludzi każdy niziołek wygląda tak samo. Prawda? Dainty mruknął coś niewyraźnie. Geralt, wciąż mrużąc oczy, patrzył na Chappelle podejrzliwie. Namiestnik zaś wyprostował się i rozejrzał dookoła, a wowczas po gapiach, ktorzy jeszcze wytrwali w najbliższej okolicy, ostał się jeno cichnący w oddali stukot drewnianych chodakow. Dainty Biberveldt Drugi wygramolił się i wyturlał z pakunku, kichnął, usiadł, przetarł oczy i nos. Jaskier przysiadł na leżącej obok skrzyni, brzdąkał na lutni z wyrazem umiarkowanego zaciekawienia na twarzy. — Kto to jest, jak myślisz, Dainty? — spytał łagodnie Chappelle. - Bardzo podobny do ciebie, nie uważasz? — To moj kuzyn — wypalił niziołek i wyszczerzył zęby. - Bardzo bliska rodzina. Dudu Biberveldt z Rdestowef Łąki, wielka głowa do interesow. Postanowiłem właśnie… — Tak, Dainty? — Postanowiłem mianować go moim faktorem w Novigradzie. Co ty na to, kuzynie? — Och, dziękuję, kuzynie — uśmiechnęła się szeroko bardzo bliska rodzina, chluba klanu Biberveldtow, wielka głowa do interesow. Chappelle też się uśmiechnął. — Spełniło się marzenie? — mruknął Geralt. - O życiu w mieście? Co też wy widzicie w tym mieście, Dudu… i ty, Chappelle? — Pomieszkałbyś na wrzosowiskach — odmruknął Chappelle — pojadłbyś korzonkow, zmoknął i zmarznął, to byś wiedział. Nam też się coś należy od życia, Geralt. Nie jesteśmy gorsi od was. — Nie — kiwnął głową Geralt. - Nie jesteście. Bywa nawet, że jesteście lepsi. Co z prawdziwym Chappelle? — Szlag go trafił — szepnął Chappelle Drugi. - Będzie ze dwa miesiące temu. Apopleksja. Niech mu ziemia lekką będzie, a Ogień Wieczny niech mu świeci. Akurat byłem w pobliżu… Nikt nie zauważył… Geralt? Nie będziesz chyba… — Czego nikt nie zauważył? - spytał wiedźmin z nieruchomą twarzą. — Dziękuję — mruknął Chappelle. — Jest was tu więcej? — Czy to ważne? — Nie — zgodził się wiedźmin. - Nieważne. Zza furgonow i straganow wypadła i podbiegła truchtem wysoka na dwa łokcie figurka w zielonej czapce i futerku z łaciatych krolikow. — Panie Biberveldt — sapnął gnom i zająknął się, rozglądając, wodząc oczami od jednego niziołka do drugiego. — Sądzę, mały — powiedział Dainty — że masz sprawę do mego kuzyna, Dudu Biberveldta. Mow. Mow. Oto on. — Szczawior donosi, że poszło wszystko — powiedział gnom i uśmiechnął się szeroko, ukazując szpiczaste ząbki. - Po cztery korony sztuka. — Zdaje się, że wiem, o co idzie — rzekł Dainty. - Szkoda, że nie ma tu Vivaldiego, ten migiem obliczyłby zysk. — Pozwolisz, kuzynie — odezwał się Tellico Lunngrevink Letorte, w skrocie Penstock, dla przyjacioł Dudu, a dla całego Novigradu członek licznej rodziny Biberveldtow. - Pozwolisz, że ja policzę. Mam niezawodną pamięć do cyfr. Jak i do innych rzeczy. — Proszę — ukłonił się Dainty. - Proszę, kuzynie. — Koszta — zmarszczył czoło doppler — były niewysokie. Osiemnaście za olejek, osiem pięćdziesiąt za tran, hmm… Wszystko razem, wliczając sznurek, czterdzieści pięć koron. Utarg: sześćset po cztery korony, czyli dwa tysiące czterysta. Prowizji żadnej, bo bez pośrednikow… — Proszę nie zapominać o podatku — upomniał Chappelle Drugi. - Proszę nie zapominać, że stoi przed wami przedstawiciel władz miasta i kościoła, ktory poważnie i sumiennie traktuje swoje obowiązki. — Zwolnione od podatku — oświadczył Dudu Biberveldt. - Bo to sprzedaż na święty cel. — Hę? — Zmieszany w odpowiednich proporcjach tran, wosk, olejek zabarwiony odrobiną koszenili — wyjaśnił doppler — wystarczyło nalać do glinianych misek i zatopić w każdej kawał sznurka. Zapalony sznurek daje piękny, czerwony płomień, ktory pali się długo i mało śmierdzi. Wieczny Ogień. Kapłani potrzebowali zniczy na ołtarze Wiecznego Ognia. Już nie potrzebują. — Cholera… — mruknął Chappelle. - Racja… Potrzebne były znicze… Dudu, jesteś genialny. — Po matce — rzekł skromnie Tellico. — A jakże, wykapana matka — potwierdził Dainty. - Spojrzcie tylko w te mądre oczy. Wykapana Begonia Biberveldt, moja ukochana ciocia. — Geralt — jęknął Jaskier. - On w ciągu trzech dni zarobił więcej niż ja śpiewaniem przez całe życie! — Na twoim miejscu — rzekł wiedźmin poważnie — rzuciłbym śpiewanie i zajął się handlem. Poproś go, może weźmie cię do terminu. — Wiedźminie — Tellico pociągnął go za rękaw. - Powiedz, jak mogłbym ci się… odwdzięczyć… — Dwadzieścia dwie korony. — Co? — Na nową kurtkę. Zobacz, co zostało z mojej. — Wiecie, co? — wrzasnął nagle Jaskier. - Chodźmy wszyscy do domu rozpusty! Do «Passiflory»! Biberveldtowie stawiają! — A wpuszczą niziołkow? — zatroskał się Dainty. — Niech sprobują nie wpuścić — Chappelle przybrał groźną minę. - Niech tylko sprobują, a oskarżę cały ten ich bordel o herezję. — No — zawołał Jaskier. - To w porządku. Geralt? Idziesz? Wiedźmin zaśmiał się cicho. — A wiesz, Jaskier — powiedział — że z przyjemnością. TROCHĘ POŚWIĘCENIA I Syrenka wynurzyła się z wody do połowy ciała i gwałtownie, ostro zachlapała dłońmi po powierzchni. Geralt stwierdził, że ma piękne, wręcz doskonałe piersi. Efekt psuł jedynie kolor — brodawki były ciemnozielone, a aureole wokoł nich tylko nieco jaśniejsze. Zwinnie dopasowując się do nadbiegającej fali, syrenka wygięła się wdzięcznie, strzepnęła mokrymi, seledynowymi włosami i zaśpiewała melodyjnie. — Co? — książę przechylił się przez burtę kogi. - Co ona mowi? — Odmawia — powiedział Geralt. - Mowi, że nie chce. — Tłumaczyłeś, że ją kocham? Że życia sobie bez niej nie wyobrażam? Że chcę się z nią ożenić? Ze tylko ona, żadna inna? — Tłumaczyłem. — I co? — I nic. — To powtorz. Wiedźmin dotknął warg palcami i wydobył z siebie rozedrgany trel. Z wysiłkiem dobierając słowa i melodykę, zaczął przekładać wyznania księcia. Syrenka, kładąc się na wznak na wodzie, przerwała mu. — Nie tłumacz, nie męcz się — zaśpiewała. - Zrozumiałam. Gdy mowi, że mnie kocha, zawsze ma taką głupią minę. Powiedział coś konkretnego? — Nie bardzo. — Szkoda — syrenka zatrzepotała w wodzie i dała nurka, wyginając silnie ogon, pieniąc morze wciętą płetwą przypominającą płetwę barweny. — Co? Co ona powiedziała? — spytał książę. - Że szkoda. — Czego szkoda? Co to ma znaczyć, szkoda? — Wydaje mi się, że to była odmowa. — Mnie się nie odmawia! — wrzasnął książę, przecząc oczywistym faktom. — Panie — mruknął kapitan kogi, podchodząc do nich. - Sieci mamy gotowe, wystarczy zarzucić i będzie wasza… — Nie radziłbym — rzekł Geralt cicho. - Ona nie jest sama. Pod wodą jest ich więcej, a w głębi pod nami może być kraken. Kapitan zatrząsł się, pobladł i chwycił oburącz za tyłek, bezsensownym gestem. — Kra… kraken? — Kraken — potwierdził wiedźmin. - Nie radzę probować żartow z sieciami. Wystarczy, że ona krzyknie, a z tej krypy zostaną pływające deski, a nas potopią jak kocięta. A zresztą, Agloval, zdecyduj się, chcesz się z nią żenić czy złapać w sieć i trzymać w beczce? — Kocham ją — rzekł twardo Agloval. - Chcę ją za żonę. Ale do tego ona musi mieć nogi, a nie łuskowaty ogon. I to się da zrobić, bo za dwa funty pięknych pereł kupiłem magiczny eliksir, z pełną gwarancją. Wypije i wyrosną jej nożki. Tylko trochę pocierpi, trzy dni, nie dłużej. Wołaj ją, wiedźminie, powiedz jej to jeszcze raz. — Mowiłem już dwa razy. Powiedziała, że absolutnie nie, nie zgadza się. Ale dodała, że zna morską czarownicę, morszczynkę, ktora zaklęciem gotowa jest zmienić tobie nogi w elegancki ogon. Bezboleśnie. — Zwariowała chyba! Ja mam mieć rybi ogon? Nigdy w życiu! Wołaj ją, Geralt! Wiedźmin przechylił się mocno przez burtę. Woda w jej cieniu była zielona i wydawała się gęsta, jak galareta. Nie musiał wołać. Syrenka wyprysnęła nagle nad powierzchnię w fontannie wody. Przez moment wręcz stała na ogonie, potem spłynęła w fale, obrociła się na wznak, prezentując w całej okazałości to, co miała piękne. Geralt przełknął ślinę. — Hej, wy! — zaśpiewała. - Długo jeszcze? Skora mi pierzchnie od słońca! Białowłosy, zapytaj go, czy się zgadza. — Nie zgadza się — odśpiewał wiedźmin. - Sh'eenaz, zrozum, on nie może mieć ogona, on nie może żyć pod wodą. Ty możesz oddychać powietrzem, on pod wodą absolutnie nie! — Wiedziałam! — wrzasnęła cienko syrenka. - Wiedziałam! Wykręty, głupie, naiwne wykręty, ani za grosz poświęcenia! Kto kocha, ten się poświęcą! Ja się dla niego poświęcałam, co dzień wyłaziłam dla niego na skały, łuskę sobie wytarłam na tyłku, płetwę postrzępiłam, przeziębiłam się dla niego! A on nie chce dla mnie poświęcić tych dwoch paskudnych kulasow? Miłość to nie tylko znaczy brać, trzeba też umieć rezygnować, poświęcać się! Powtorz mu to! — Sh'eenaz! — zawołał Geralt. - Nie rozumiesz? On nie może żyć w wodzie! — Nie akceptuję głupich wymowek! Ja też… Ja też go lubię i chcę mieć z nim narybek, ale jak, gdy on nie chce zostać mleczakiem? Gdzie ja mu ikrę mam złożyć, co? Do czapki? — Co ona mowi? — krzyknął książę. - Geralt! Nie przywiozłem cię tutaj, byś z nią konwersował, ale… — Upiera się przy swoim. Jest zła. — Dawajcie te sieci! — ryknął Agloval. - Potrzymam ją z miesiąc w basenie, to… — A takiego! — odkrzyknął kapitan, demonstrując na łokciu, jakiego. - Pod nami może być kraken! Widzieliście kiedy krakena, panie? Skaczcie se do wody, jeśli wasza wola, łapcie ją ręcami! Ja się mieszał nie będę. Ja z tej kogi żyję! - Żyjesz z mojej łaski, łajdaku! Sieci dawaj, bo każę cię powiesić! — Całujcie psa w rzyć! Na tej kodze moja wola nad waszą! — Bądźcie cicho, obaj! — krzyknął gniewnie Geralt — Ona coś mowi, to trudny dialekt, muszę się skupić! — Mam dość! - wrzasnęła śpiewnie Sh'eenaz. - Głodna jestem! No, białowłosy, niech on decyduje, niech decyduje natychmiast. Jedno mu powtorz: nie będę więcej narażać się na kpiny i zadawać się z nim, jeśli będzie wyglądał jak czterołapa rozgwiazda. Powtorz mu, że do igraszek, ktore on mi proponuje na skałach, to ja mam przyjaciołki, ktore robią to znacznie lepiej! Ale ja to uważam za niedojrzałą zabawę, dobrą dla dzieci przed zmianą łusek. Ja jestem normalną, zdrową syreną… — Sh'eenaz… — Nie przerywaj mi! Jeszcze nie skończyłam! Jestem zdrowa, normalna i dojrzała do tarła, a on, jeśli naprawdę mnie pragnie, ma mieć ogon, płetwę i wszystko jak normalny tryton. Inaczej nie chcę go znać! Geralt tłumaczył szybko, starając się nie być wulgarny. Nie bardzo wyszło. Książę poczerwieniał, zaklął brzydko. — Bezwstydna dziwka! — wrzasnął. - Zimna makrela! Niech sobie znajdzie dorsza! — Co on powiedział? - zaciekawiła się Sh'eenaz, podpływając. - Że nie chce mieć ogona! — To powiedz mu… Powiedz mu, żeby się wysuszył! — Co ona powiedziała? — Powiedziała — przetłumaczył wiedźmin. - Żebyś się utopił. II — Ech, żal — powiedział Jaskier — że nie mogłem z wami popłynąć, ale co zrobić, na morzu rzygam tak, że szkoda gadać. A wiesz, w życiu nie rozmawiałem z syreną. Szkoda, psia mać. — Jak cię znam — rzekł Geralt, trocząc juki — balladę napiszesz i tak. — A pewnie. Już mam pierwsze zwrotki. W mojej balladzie syrenka poświęci się dla księcia, zmieni rybi ogon w piękne nożki, ale okupi to utratą głosu. Książę zdradzi ją, porzuci, a wowczas ona zginie z żalu, zamieni się w morską pianę, gdy pierwsze promienie słońca… — Kto uwierzy w takie bzdury? — Nieważne — parsknął Jaskier. - Ballad nie pisze się po to, by w nie wierzono. Pisze się je, aby się nimi wzruszano. Ale co ja będę z tobą gadał, guzik się na tym znasz. Powiedz lepiej, ile zapłacił ci Agloval? — Nic mi nie zapłacił. Stwierdził, że nie wywiązałem się z zadania. Że oczekiwał czegoś innego, a on płaci za efekt, nie za dobre chęci. Jaskier pokiwał głową, zdjął kapelusik i spojrzał na wiedźmina z żałosnym grymasem na ustach. — Czy to znaczy, że nadal nie mamy pieniędzy? — Na to wygląda. Jaskier zrobił jeszcze żałośniejszą minę. — To wszystko moja wina — jęknął. - To wszystko przeze mnie. Geralt, jesteś na mnie zły? Nie, wiedźmin nie był zły na Jaskra. Wcale nie. To, co ich spotkało, stało się z winy Jaskra, nie było żadnych wątpliwości. Nie kto inny, a Jaskier nalegał, by wybrali się na festyn do Czterech Klonow. Urządzanie festynow, wywodził poeta, zaspokajało głębokie i naturalne potrzeby ludzi. Od czasu do czasu, twierdził bard, człowiek musi spotkać się z innymi ludźmi w miejscu, gdzie można się pośmiać i pośpiewać, nażreć do woli szaszłykow i pierożkow, napić piwa, posłuchać muzyki i pościskać w tańcu spocone wypukłości dziewcząt. Gdyby każdy człowiek chciał zaspokajać te potrzeby detalicznie, wywodził Jaskier, dorywczo i w sposob nie zorganizowany, powstałby nieopisany bałagan. Dlatego wymyślono święta i festyny. A skoro są święta i festyny, to należy bywać na nich. Geralt nie spierał się, chociaż na liście jego własnych głębokich i naturalnych potrzeb uczestniczenie w festynach zajmowało bardzo dalekie miejsce. Zgodził się jednak towarzyszyć Jaskrowi, liczył bowiem, że w zgromadzeniu ludzi zdobędzie informacje o ewentualnym zadaniu lub zajęciu — od dawna nikt go nie wynajął i jego zapas gotowki skurczył się niebezpiecznie. Wiedźmin nie miał do Jaskra żalu o zaczepienie Leśniczych. Sam rownież nie był bez winy — mogł wszakże interweniować i powstrzymać barda. Nie zrobił tego, sam nie cierpiał osławionych Strażnikow Puszczy, zwanych Leśniczymi, ochotniczej formacji, zajmującej się zwalczaniem nieludzi. Sam zżymał się, słuchając ich przechwałek o naszpikowanych strzałami, zarżniętych lub powieszonych elfach, borowikach i dziwożonach. Jaskier zaś, ktory wędrując w towarzystwie wiedźmina nabrał przekonania o bezkarności, przeszedł samego siebie. Strażnicy początkowo nie reagowali na jego drwiny, zaczepki i plugawe sugestie, budzące huraganowy śmiech obserwujących zajście wieśniakow. Gdy jednak Jaskier odśpiewał ułożony naprędce świński i obelżywy kuplet, kończący się słowami: "Chcesz być niczym, bądź Leśniczym", doszło do awantury i srogiej, ogolnej bijatyki. Szopa, służąca za tancbudę, poszła z dymem. Interweniowała drużyna komesa Budiboga, zwanego Łyskiem, na ktorego włościach leżały Cztery Klony. Leśniczych, Jaskra i Geralta uznano za solidarnie winnych wszystkich szkod i przestępstw, wliczając w to rownież uwiedzenie pewnej rudej i małoletniej niemowy, ktorą po całym zajściu znaleziono w krzakach za gumnem rumianą i głupawo uśmiechniętą, z giezłem zadartym aż po pachy. Szczęściem, komes Łysek znał Jaskra, skończyło się więc na zapłaceniu grzywny, ktora jednak pochłonęła wszystkie pieniądze, jakie mieli. Musieli też uciekać z Czterech Klonow co sił w koniach, bo wypędzani ze wsi Leśniczy odgrażali się zemstą, a w okolicznych lasach cały ich oddział, liczący z gorą czterdziestu chłopa, polował na rusałki. Geralt nie miał najmniejszej ochoty oberwać strzałą Leśniczych — strzały Leśniczych miały groty zębate jak harpuny i paskudnie kaleczyły. Musieli tedy porzucić pierwotny plan, zakładający objazd przypuszczańskich wsi, gdzie wiedźmin miał jakie takie widoki na pracę. Zamiast tego pojechali nad morze, do Bremervoord. Niestety, oprocz rokującej mało szans na powodzenie afery miłosnej księcia Aglovala i syrenki Sh'eenaz, wiedźmin nie znalazł zajęcia. Przejedli już złoty sygnet Geralta i broszę z aleksandrytem, ktorą trubadur dostał kiedyś na pamiątkę od jednej ze swych licznych narzeczonych. Było chudo. Ale nie, wiedźmin nie był zły na Jaskra. — Nie, Jaskier — powiedział. - Nie jestem na ciebie zły. Jaskier nie uwierzył, co jasno wynikało z faktu, że milczał. Jaskier rzadko milczał. Poklepał konia po szyi, po raz nie wiadomo ktory poszperał w jukach. Geralt wiedział, że nie znajdzie tam niczego, co można by spieniężyć. Zapach jadła, niesiony bryzą od pobliskiej gospody, stawał się nie do wytrzymania. — Mistrzu? — krzyknął ktoś. - Hej, mistrzu! — Słucham — Geralt odwrocił się. Z zatrzymanej obok dwukołki, zaprzężonej w parę onagrow, wygramolił się brzuchaty, postawny mężczyzna w filcowych butach i ciężkiej szubie z wilczych skor. — Eee… tego — zakłopotał się brzuchaty, podchodząc. -Nie o was, panie, mi szło… Jeno o mistrza Jaskra… — Jam jest — wyprostował się dumnie poeta, poprawiając kapelusik z czaplim piorkiem. - Czegoż to wam trzeba, dobry człowieku? — Z całym szacunkiem — rzekł brzuchacz. - Jestem Teleri Drouhard, kupiec korzenny, starszy tutejszej Gildii. Syn moj, Gaspard, właśnie się był zaręczył z Dalią, corką Mestvina, kapitana kogi. — Ha — powiedział Jaskier, zachowując wyniosłą powagę. - Gratuluję i winszuję szczęścia młodej parze. W czym jednak mogę być pomocny? Czyżby szło o prawo pierwszej nocy? Tego nigdy nie odmawiam. — Hę? Nie… tego.. Znaczy się, uczta i biesiada zaręczynowa dziś wieczor będzie. Żona moja, jak się rozeszło, żeście wy, mistrzu, do Bremervoord zawitali, dziurę mi w brzuchu wiercić jęła… Jak to baba. Słysz, rzecze, Teleri, pokazem wszystkim, żeśmy nie chamy, jako oni, że za kulturą i sztuką stoimy. Że u nas jak uczta, to duchowa, a nie aby jeno ochlać się i porzygać. Ja jej, babie głupiej, mowię, wszakże już wynajęlim jednego barda, nie wystarczy? A ona, że jeden to mało, że ho-ho, mistrz Jaskier, to dopiero, sława taka, to ci będzie sąsiadom szpila w zadek. Mistrzu? Zrobcież nam ten zaszczyt… Dwadzieścia pięć talarow gotowem, jako symbol, ma się rozumieć… Jeno, by sztukę wspomoc… — Czy mnie słuch myli? — spytał Jaskier przeciągle. - Ja, ja mam być drugim bardem? Dodatkiem dla jakiegoś innego muzykanta? Ja? Jeszcze tak nisko nie upadłem, mości panie, żeby komuś akompaniować! Drouhard poczerwieniał. — Wybaczcie, mistrzu — wybełkotał. - Nie takem myślał… Jeno żona… Wybaczcie… Zrobcie zaszczyt… — Jaskier — syknął z cicha Geralt. - Nie zadzieraj nosa. Potrzebne nam te parę groszy. — Nie pouczaj mnie! — rozdarł się poeta. - Ja zadzieram nos? Ja? Patrzcie go! A co powiedzieć o tobie, ktory co drugi dzień odrzucasz intratne propozycje? Hirikki nie zabijesz, bo na wymarciu, wojsiłka nie, bo nieszkodliwy, nocnicy nie, bo milutka, smoka nie, bo kodeks zabrania. Ja, wystaw sobie, też się szanuję! Też mam swoj kodeks! — Jaskier, proszę cię, zrob to dla mnie. Trochę poświęcenia, chłopie, nic więcej. Obiecuję, że i ja nie będę wybrzydzał przy następnym zadaniu, jakie się trafi. No, Jaskier… Trubadur patrzył w ziemię, podrapał się w podbrodek pokryty jasnym, miękkim zarostem. Drouhard, rozdziawiwszy gębę, przysunął się bliżej. — Mistrzu… Uczyńcie nam ten zaszczyt. Żona mi nie daruje, żem was nie uprosił. No… Niech będzie trzydzieści. — Trzydzieści pięć — rzekł twardo Jaskier. Geralt uśmiechnął się, z nadzieją wciągnął nosem zapach jadła niosący się od gospody. — Zgoda, mistrzu, zgoda — rzekł szybko Teleri Drouhard, tak szybko, że oczywistym było, że dałby czterdzieści, gdyby było trzeba. - A nynie… Dom moj, jeśli wola wam ochędożyć się i odpocząć, waszym domem. I wy, panie… Jak wasze miano? — Geralt z Rivii. — I was, panie, ma się rozumieć, też zapraszam. Zjeść coś, wypić… — I owszem, z przyjemnością — powiedział Jaskier. - Wskażcie drogę, miły panie Drouhard. A tak między nami, ten drugi bard, to kto? — Szlachetna panna Essi Daven. III Geralt jeszcze raz przetarł rękawem srebrne ćwieki kurtki i klamrę pasa, przyczesał palcami spięte czystą opaską włosy i oczyścił buty, pocierając jedną cholewkę o drugą. — Jaskier? — Aha? — bard wygładził przypięte do kapelusika pioro egreta, poprawił i obciągnął na sobie kubrak. Obaj strawili poł dnia na oczyszczenie odzieży i doprowadzenie jej do jakiego takiego porządku. - Co, Geralt? — Postaraj się zachowywać tak, aby wyrzucono nas po wieczerzy, a nie przed. — Chyba żartujesz — żachnął się poeta. - Sam uważaj na maniery. Wchodzimy? — Wchodzimy. Słyszysz? Ktoś śpiewa. Kobieta. — Dopiero teraz usłyszałeś? To Essi Daven, zwana Oczko. Co, nigdy nie spotkałeś kobiety trubadura? Prawda, zapomniałem, ty omijasz miejsca, gdzie kwitnie sztuka. Oczko to zdolna poetka i śpiewaczka, coż, nie pozbawiona wad, wśrod ktorych bezczelność, jak słyszę, nie jest najmniejszą. To, co właśnie śpiewa, to moja własna ballada. Usłyszy za to zaraz kilka słow, i to takich, że się jej oczko załzawi. — Jaskier, zlituj się. Wyrzucą nas. — Nie wtrącaj się. To sprawy zawodowe. Wchodzimy. — Jaskier? — Hę? — Dlaczego Oczko? — Zobaczysz. Biesiada odbywała się w wielkim składzie, oprożnionym z beczek śledzi i tranu. Zapach — nie ze wszystkim — zabito, wieszając gdzie popadło pęki jemioły i wrzosu udekorowane kolorowymi wstążkami. Tu i owdzie, jak kazał zwyczaj, wisiały też warkocze czosnku mające odstraszyć wampiry. Stoły i ławy, poprzysuwane do ścian, nakryto białym płotnem, w kącie zaimprowizowano wielkie palenisko i rożen. Było tłoczno, ale nie gwarno. Ponad poł setki ludzi najrozmaitszych stanow i profesji, a także pryszczaty narzeczony i zapatrzona w niego zadartonosa narzeczona, w skupieniu i ciszy przysłuchiwało się dźwięcznej i melodyjnej balladzie śpiewanej przez dziewczynę w skromnej, niebieskiej sukience, siedzącą na podwyższeniu z lutnią opartą o kolano. Dziewczyna nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat i była bardzo szczupła. Jej włosy, długie i puszyste, miały kolor ciemnego złota. W momencie, gdy weszli, dziewczyna skończyła preśń, podziękowała za gromki aplauz skinieniem głowy, potrząsnęła włosami. — Witajcie, mistrzu, witajcie — Drouhard, świątecznie odziany, podskoczył do nich żywo, pociągnął ku środkowi składu. - Witajcie i wy, panie Gerard… Zaszczyconym… Tak… Pozwolcie… Cne panie, cni panowie! Oto gość nasz zaszczytny, co zaszczyt nam zrobił i zaszczycił nas… Mistrz Jaskier, słynny śpiewak i wierszokle… poeta, znaczy, wielkim zaszczytem nas zaszczycił… Zaszczyceniśmy tedy… Rozległy się okrzyki i oklaski, w samą porę, bo wyglądało, że Drouhard zaszczyci się i zająka na śmierć. Jaskier, pokraśniawszy z dumy, przybrał wyniosłą minę i ukłonił się niedbale, potem zaś pomachał ręką dziewczętom siedzącym na długiej ławie niczym kury na grzędzie, pod eskortą starszych matron. Dziewczęta siedziały sztywno, sprawiając wrażenie przyklejonych do ławy klejem stolarskim lub innym skutecznym lepiszczem. Wszystkie bez wyjątku trzymały ręce na kurczowo zwartych kolanach i miały połotwarte usta. — A nynie — zawołał Drouhard. - Nuże, do piwa, kumotrzy, a do jadła! Prosim, prosim! Czym chata… Dziewczyna w niebieskiej sukience przepchnęła się przez tłum, ktory jak morska fala runął na zastawione Jadłem stoły. — Witaj, Jaskier — powiedziała. Określenie "oczy jak gwiazdy" Geralt uważał za banalne i ograne, zwłaszcza od czasu, gdy zaczął podrożować z Jaskrem, trubadur bowiem zwykł być ciskać tym komplementem na prawo i lewo, zwykle zresztą niezasłużenie. Jednak w odniesieniu do Essi Daven nawet ktoś rownie mało podatny na poezję, jak wiedźmin, musiał uznać trafność jej przydomka. W milutkiej i sympatycznej, ale niczym szczegolnym nie wyrożniającej się twarzyczce płonęło bowiem ogromne, piękne, błyszczące, ciemnoniebieskie oko, od ktorego nie sposob było oderwać spojrzenia. Drugie oko Essi Daven było większą część czasu nakryte i zasłonięte złocistym lokiem, opadającym na policzek. Lok ow Essi co pewien czas odrzucała szarpnięciem głowy lub dmuchnięciem, a wowczas okazywało się, że drugie oczko Oczka w niczym nie ustępuje pierwszemu. — Witaj, Oczko — powiedział Jaskier, wykrzywiając się. - Ładną balladę śpiewałaś przed chwilą. Znacznie poprawiłaś repertuar. Zawsze twierdziłem, że jeśli się nie umie pisać wierszy, trzeba pożyczać cudze. Dużo ich pożyczyłaś? — Kilka — odpaliła natychmiast Essi Daven i uśmiechnęła się, demonstrując białe ząbki. - Dwa lub trzy. Chciałam więcej, ale się nie dało. Okropny bełkot, a melodie, choć miłe i bezpretensjonalne w swej prostocie, żeby nie powiedzieć prymitywizmie, to nie to, czego oczekują moi słuchacze. Napisałeś może coś nowego, Jaskier? Jakoś nie słyszałam. — Nie dziwota — westchnął bard. - Moje ballady śpiewam w miejscach, dokąd zaprasza się wyłącznie zdolnych i sławnych, a ty tam przecież nie bywasz. Essi poczerwieniała lekko i odrzuciła lok dmuchnięciem. — Fakt — powiedziała. - Nie bywam w zamtuzach, ich atmosfera działa na mnie przygnębiająco. Wspołczuję ci, że musisz śpiewać w takich miejscach. Ale coż, tak to już jest. Jeśli się nie ma talentu, nie przebiera się w publiczności. Teraz Jaskier zauważalnie poczerwieniał. Oczko natomiast zaśmiała się radośnie, zarzuciła mu nagle ręce na szyję i głośno pocałowała w policzek. Wiedźmin zdumiał się, ale nie bardzo. Koleżanka po fachu Jaskra nie mogła wszak wiele się od niego rożnić pod względem obliczalności. — Jaskier, ty stary dzwońcu — powiedziała Essi, wciąż obejmując barda za szyję. - Cieszę się, że cię znowu widzę, w dobrym zdrowiu i w pełni sił umysłowych. — Ech, Pacynko — Jaskier chwycił dziewczynę w pasie, uniosł i zakręcił dookoła siebie, aż zafurkotała sukienka. — Byłaś wspaniała, na bogow, dawno już nie słyszałem tak pięknych złośliwości. Kłocisz się jeszcze śliczniej, niż śpiewasz! A wyglądasz po prostu cudownie! — Tyle razy cię prosiłam — Essi dmuchnęła w lok i rzuciła oczkiem na Geralta — żebyś nie nazywał mnie Pacynką, Jaskier. Poza tym, chyba najwyższy czas, byś przedstawił mi twego towarzysza. Jak widzę, nie należy do naszego bractwa. — Uchowajcie, bogowie — zaśmiał się trubadur. - On, Pacynko, nie ma ani głosu, ani słuchu, a zrymować potrafi wyłącznie "rzyć" i "pić". To przedstawiciel cechu wiedźminow, Geralt z Rivii. Zbliż się, Geralt, pocałuj Oczko w rączkę. Wiedźmin zbliżył się, nie bardzo wiedząc, co począć. W rękę, względnie w pierścień, zwykło się całować wyłącznie damy od diuszesy wzwyż i należało wowczas przyklękać. W stosunku do niżej postawionych niewiast gest taki uważany był tu, na Południu, za erotycznie niedwuznaczny i jako taki zarezerwowany raczej tylko dla bliskich sobie par. Oczko rozwiała jednak jego wątpliwości, ochoczo i wysoko wyciągając dłoń z palcami skierowanymi w doł. Ujął ją niezgrabnie i zamarkował pocałunek. Essi, wciąż wytrzeszczając na niego swoje piękne oko, zarumieniła się. — Geralt z Rivii — powiedziała. - W nie byle jakim towarzystwie obracasz się, Jaskier. — Zaszczyt dla mnie — zamamrotał wiedźmin świadom, ze dorownuje elokwencją Drouhardowi. - Pani… — Do diabła — parsknął Jaskier. - Nie pesz Oczka tym Jąkaniem i tytułowaniem. Ona ma na imię Essi, jemu na imię Geralt. Koniec prezentacji. Przejdźmy do rzeczy, Pacynko. — Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Pacynką, dostaniesz w ucho. Co to za rzecz, do ktorej mamy przejść? — Trzeba ustalić, jak śpiewamy. Ja proponuję kolejno, po kilka ballad. Dla efektu. Oczywiście, każde śpiewa własne ballady. — Może być. — Ile płaci ci Drouhard? — Nie twoj interes. Kto zaczyna? — Ty. — Zgoda. Ech, spojrzcie no tam, kto do nas zawitał. Jego wysokość książę Agloval. Właśnie wchodzi, zobaczcie. - Hę, hę — ucieszył się Jaskier. - Publiczność zyskuje na jakości. Chociaż, z drugiej strony, nie ma co na niego liczyć. To skąpiec. Geralt może potwierdzić. Tutejszy książę cholernie nie lubi płacić. Wynajmuje, i owszem. Gorzej z płaceniem. — Słyszałam to i owo. - Essi, patrząc na Geralta, odrzuciła lok z policzka. - Mowiono o tym w porcie i na przystani. Słynna Sh'eenaz, prawda? Agloval krotkim skinieniem głowy odpowiedział na głębokie ukłony szpaleru przy drzwiach, prawie natychmiast podszedł do Drouharda i odciągnął go w kąt, dając znak, że nie oczekuje atencji i honorow w centrum sali. Geralt obserwował ich kątem oka. Rozmowa była cicha, ale widać było, że obaj są podnieceni. Drouhard co i rusz wycierał czoło rękawem, kręcił głową, drapał się w szyję. Zadawał pytania, na ktore książę, chmurny i ponury, odpowiadał wzruszeniem ramion. — Książę pan — rzekła cicho Essi, przysuwając się do Geralta — wygląda na zaaferowanego. Czyżby znowu sprawy sercowe? Rozpoczęte dziś rano nieporozumienie ze słynną syrenką? Co, wiedźminie? — Możliwe — Geralt spojrzał na poetkę z ukosa, zaskoczony jej pytaniem i dziwnie nim rozzłoszczony. - Coż, każdy ma jakieś osobiste problemy. Nie wszyscy lubią jednak, by o tych problemach śpiewano na jarmarkach. Oczko pobladła lekko, dmuchnęła w lok i spojrzała na niego wyzywająco. — Mowiąc to, zamierzałeś mnie obrazić, czy tylko urazić?! — Ani jedno, ani drugie. Chciałem jedynie uprzedzić następne pytania odnośnie problemow Aglovala i syrenki. Pytania, do odpowiedzi na ktore nie czuję się upoważniony. — Rozumiem — piękne oko Essi Daven zwęziło się lekko. - Nie postawię cię już przed podobnym dylematem. Nie zadam już żadnych pytań, ktore zamierzałam zadać, a ktore, jeśli mam być szczera, traktowałam wyłącznie jako wstęp i zaproszenie do miłej rozmowy. Coż, nie będzie zatem tej rozmowy i nie musisz się bać, że jej treść będzie wyśpiewana na jakimś jarmarku. Było mi miło. Odwrociła się szybko i odeszła w stronę stołow, gdzie natychmiast powitano ją z szacunkiem. Jaskier przestąpił z nogi na nogę i chrząknął znacząco. — Nie powiem, żebyś był dla niej wyszukanie uprzejmy, Geralt. — Głupio wyszło — zgodził się wiedźmin. - Rzeczywiście, uraziłem ją, całkiem bez powodu. Może pojść za nią i przeprosić? — Daj pokoj — rzekł bard i dodał sentencjonalnie. - Nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie. Chodź, napijemy się lepiej piwa. Nie zdążyli napić się piwa. Przez rozgadaną grupę mieszczan przepchnął się Drouhard. — Panie Gerard — powiedział. - Pozwolcie. Jego wysokość chce z wami mowić. — Już idę. — Geralt — Jaskier chwycił go za rękaw. - Nie zapomnij. — O czym? — Obiecałeś przyjąć każde zadanie, bez wybrzydzania. Trzymam cię za słowo. Jak to ty powiedziałeś? Trochę poświęcenia? — Dobra, Jaskier. Ale skąd wiesz, czy Agloval… — Czuję pismo nosem. Pamiętaj, Geralt. — Dobra, Jaskier. Odeszli z Drouhardem w kąt sali, dalej od gości. Agloval siedział za niskim stołem. Towarzyszył mu kolorowo odziany, ogorzały mężczyzna z krotką, czarną brodą, ktorego Geralt wcześniej nie zauważył. — Znowu się widzimy, wiedźminie — zaczął książę. - Chociaż jeszcze dzisiaj rano kląłem się, że nie chcę cię więcej oglądać. Ale drugiego wiedźmina nie mam pod ręką, ty musisz mi wystarczyć. Poznaj Zelesta, mojego komornika i włodarza od połowu pereł. Mow, Zelest. — Dzisiaj rano — rzekł cicho ogorzały osobnik. - Umyślilim rozciągnąć połow poza zwykły teren. Jedna łodź poszła dalej ku zachodowi, za przylądek, w stronę Smoczych Kłow. — Smocze Kły — wtrącił Agloval. - To dwie duże wulkaniczne rafy na krańcu przylądka. Widać je z naszego wybrzeża. — Ano — potwierdził Zelest. - Zwykle to nie żeglowało się tamoj, bo to wiry tam, kamienie, nurkować niebezpiecznie. Ale na wybrzeżu pereł coraz to mniej. Tak, poszła tam jedna łodź. Siedem dusz załogi, dwoch żeglarzy i pięciu nurkow, w tym jedna niewiasta. Kiedy nie powrocili o porze wieczornej, zaczęliśmy się niepokoić, chociaż morze było spokojne, jakby oliwą zlane. Wysłalim kilka bystrych skifow i wnet wykryliśmy łodź, dryfującą w morze. W łodzi nie było nikogo, ni żywej duszy. Kamień w wodę. Nie wiadomo, co się wydarzyło. Ale bitka tam musiała być, istna rzeź. Ślady były… — Jakie? — wiedźmin zmrużył oczy. — Ano, calutki pokład był zabryzgany krwią. Drouhard syknął i obejrzał się niespokojnie. Zelest ściszył głos. — Było, jak mowię — powtorzył, zaciskając szczęki. - Łodź była zabryzgana posoką wzdłuż i wszerz. Nie inaczej, jeno na pokładzie doszło do istnych jatek. Coś ubiło tych ludzi. Mowią, potwor morski. Ani chybi, potwor morski. — Nie piraci? — spytał cicho Geralt. - Nie konkurencja perłowa? Wykluczacie możliwość zwykłej, nożowej rozprawy? — Wykluczamy — powiedział książę. - Nie ma tu żadnych piratow, ani konkurencji. A nożowe rozprawy nie kończą się zniknięciem wszystkich, co do jednego. Nie, Geralt. Zelest ma rację. To morski potwor, nic innego. Słuchaj, nikt nie odważa się wypłynąć w morze, nawet na bliskie i spenetrowane łowiska. Na ludzi padł blady strach i port jest sparaliżowany. Nawet kogi i galery nie ruszają z przystani. Pojmujesz, wiedźminie? — Pojmuję — kiwnął głową Geralt. - Kto mi pokaże to miejsce? — Ha — Agloval położył dłoń na stole i zabębnił palcami. - To mi się podoba. To jest prawdziwie po wiedźmińsku. Od razu do rzeczy, bez zbędnego gadania. Tak, to lubię. Widzisz, Drouhard, mowiłem ci, dobry wiedźmin to głodny wiedźmin. Co, Geralt? Przecież gdyby nie twoj muzykalny przyjaciel, to dzisiaj znowu poszedłbyś spać bez wieczerzy. Dobre mam informacje, prawda? Drouhard opuścił głowę. Zelest gapił się tępo przed siebie. — Kto mi pokaże to miejsce? — powtorzył Geralt, patrząc na Aglovala zimno. — Zelest — rzekł książę, przestając się uśmiechać. - Zelest pokaże ci Smocze Kły i drogę do nich. Kiedy chcesz zabrać się do roboty? — Pierwsza rzecz z rana. Bądźcie na przystani, panie Zelest. — Dobrze, panie wiedźmin. - Świetnie — książę zatarł ręce, znowu uśmiechnął się kpiąco. - Geralt, liczę, że pojdzie ci z tym potworem lepiej, niż ze sprawą Sh'eenaz. Naprawdę na to liczę. Aha, jeszcze jedno. Zabraniam plotkować o tym wydarzeniu, nie życzę sobie większej paniki niż ta, ktorą już mam na karku. Pojmujesz, Drouhard? Jęzor karzę wydrzeć, jeśli puścisz parę z gęby. — Pojmuję, książę. — Dobrze — Agloval wstał. - Idę tedy, nie przeszkadzam w zabawie, nie prowokuję plotek. Bywaj, Drouhard, życz narzeczonym szczęścia w moim imieniu. — Dzięki, książę. Essi Daven, siedząca na zydelku, otoczona gęstym wianuszkiem słuchaczy, śpiewała melodyjną i tęskną balladę, traktującą o pożałowania godnym losie zdradzonej kochanki. Jaskier, oparty o słup, mamrotał coś pod nosem, liczył na palcach takty i sylaby. — No i jak? — spytał. - Masz robotę, Geralt? — Mam — wiedźmin nie wdał się w szczegoły, ktore zresztą nie obchodziły barda. — Mowiłem ci, czuję nosem pismo i pieniądze. Dobrze, bardzo dobrze. Ja zarobię, ty zarobisz, będzie za co pohulać. Pojedziemy do Cidaris, zdążymy na święto winobrania. A teraz przepraszam cię na moment. Tam, na ławie, wypatrzyłem coś interesującego. Geralt podążył za wzrokiem poety, ale oprocz kilkunastu dziewcząt o połotwartych ustach nie dostrzegł niczego interesującego. Jaskier obciągnął kubrak, przekrzywił kapelusik w kierunku prawego ucha i w lansadach posunął ku ławie. Wyminąwszy zręcznym flankowym manewrem strzegące panien matrony, rozpoczął swoj zwykły rytuał szczerzenia zębow. Essi Daven dokończyła balladę, dostała brawa, małą sakiewkę i duży bukiet ładnych, choć nieco przywiędłych chryzantem. Geralt krążył wśrod gości, wypatrując okazji, by wreszcie zająć miejsce przy stole zastawionym jadłem. Tęsknie spoglądał na znikające w szybkim tempie marynowane śledzie, gołąbki z kapusty, gotowane łby dorszy i baranie kotlety, na rwane na sztuki pęta kiełbasy i kapłony, sieczone nożami wędzone łososie i wieprzowe szynki. Problem polegał na tym, że na ławach przy stole nie było wolnego miejsca. Panienki i matrony, rozruszane nieco, obiegły Jaskra, piskliwie domagając się występu. Jaskier uśmiechał się nieszczerze i wymawiał, nieudolnie udając skromność. Geralt, pokonując zażenowanie, przemocą nieledwie dopchnął się do stołu. Podstarzały jegomość, ostro pachnący octem, usunął się zaskakująco uprzejmie i ochoczo, o mało nie zwalając z ławy kilku sąsiadow. Geralt bez zwłoki wziął się za jedzenie i w mig ogołocił jedyny połmisek, do ktorego mogł dosięgnąć. Pachnący octem jegomość podsunął mu następny. Wiedźmin z wdzięczności wysłuchał w skupieniu długiej tyrady jegomościa, tyczącej się dzisiejszych czasow i dzisiejszej młodzieży. Jegomość z uporem określał swobodę obyczajową jako «rozwolnienie», Geralt miał więc niejakie trudności z zachowaniem powagi. Essi stała pod ścianą, pod pękami jemioły, sama, strojąc lutnię. Wiedźmin widział, jak zbliża się do niej młodzieniec w brokatowym, wciętym kaftanie, jak mowi coś do poetki, uśmiechając się blado. Essi spojrzała na młodzieńca, lekko krzywiąc ładne usta, powiedziała szybko kilka słow. Młodzieniec skurczył się i odszedł spiesznie, a jego uszy, czerwone jak rubiny, gorzały w połmroku jeszcze długo. — … obrzydliwość, hańba i srom — ciągnął jegomość pachnący octem. - Jedno wielkie rozwolnienie, panie. — Prawda — przytaknął niepewnie Geralt, wycierając talerz chlebem. — Uprasza się ciszy, cne panie, cni waszmościowie — zawołał Drouhard, wychodząc na środek sali. - Słynny mistrz Jaskier, mimo iż nieco chory na ciele i znużony, zaśpiewa dla nas nynie słynną balladę o krolowej Marienn i Czarnym Kruku! Uczyni to zaś na gorącą prośbę panny młynarzowny Veverki, ktorej, jako rzekł, nie może odmowić. Panna Veverka, jedna z mniej urodziwych dziewcząt na ławie, wypiękniała w mgnieniu oka. Wybuchła wrzawa i oklaski, zagłuszające kolejne rozwolnienie jegomościa pachnącego octem. Jaskier odczekał na zupełną ciszę, odegrał na lutni efektowny wstęp, po czym zaczął śpiewać, nie odrywając oczu od panny Veverki, ktora piękniała ze zwrotki na zwrotkę. Zaiste, pomyślał Geralt, ten sukinsyn działa skuteczniej niż czarodziejskie olejki i kremy, ktore sprzedaje Yennefer w swoim sklepiku w Vengerbergu. Zobaczył, jak Essi przemyka za plecami stłoczonych w połkole słuchaczy Jaskra, jak ostrożnie znika w wyjściu na taras. Powodowany dziwnym impulsem wymknął się zręcznie zza stołu i wyszedł za nią. Stała, pochylona, oparta łokciami o poręcz pomostu, wciągnęła głowę w drobne, uniesione ramiona. Patrzyła na zmarszczone morze, połyskujące od światła księżyca i płonących w porcie ogni. Pod stopą Geralta skrzypnęła deska. Essi wyprostowała się. — Przepraszam, me chciałem przeszkadzać — powiedział drętwo, szukając na jej ustach owego nagłego skrzywienia, ktorym przed chwilą poczęstowała brokatowego młodzieńca. — Nie przeszkadzasz mi — odrzekła, uśmiechnęła się, odrzuciła lok. - Nie szukam tu samotności, lecz świeżego powietrza. Tobie tez dokuczył dym i zaduch? — Trochę. Ale bardziej dokucza mi świadomość, że cię uraziłem. Przyszedłem cię przeprosić, Essi, sprobować odzyskać szansę na miłą rozmowę. — To tobie należą się przeprosiny — powiedziała, wpierając dłonie w balustradę. - Zareagowałam za ostro. Zawsze reaguję za ostro, nie umiem się opanować. Wybacz i daj mi drugą szansę. Na rozmowę. Zbliżył się, oparł o poręcz tuż obok niej. Czuł bijące od niej ciepło, lekki zapach werbeny. Lubił zapach werbeny, chociaż zapach werbeny nie był zapachem bzu i agrestu. — Z czym kojarzy ci się morze, Geralt? — spytała nagle. — Z niepokojem — odpowiedział, prawie bez namysłu. — Interesujące. A wydajesz się taki spokojny i opanowany. — Nie powiedziałem, ze odczuwam niepokoj. Pytałaś o skojarzenia. — Skojarzenia są obrazem duszy. Wiem coś o tym, jestem poetką. — A tobie, Essi, z czym się kojarzy morze? — spytał szybko, by położyć kres dywagacjom o niepokoju, ktory odczuwał. — Z wiecznym ruchem — odpowiedziała me od razu. - Z odmianą. I z zagadką, z tajemnicą, z czymś, czego nie ogarniam, co mogłabym opisać na tysiąc sposobow, w tysiącu wierszy, nie docierając jednak do sedna, do istoty rzeczy. Tak, chyba z tym. — A zatem — powiedział, czując, ze werbena coraz mocniej działa na niego. - To, co odczuwasz, rownież jest niepokojem. A wydajesz się taka spokojna i opanowana. Odwrociła się ku niemu, odrzuciła złoty lok, utkwiła w nim swoje piękne oczy. — Nie jestem ani spokojna, ani opanowana, Geralt. To stało się nagle, zupełnie nieoczekiwanie. Gest, ktory wykonał, a ktory miał być jedynie dotknięciem, lekkim dotknięciem jej ramion, przerodził się w mocny uścisk obu dłoni na jej cieniutkiej talii, w szybkie, choć nie gwałtowne przyciąganie jej bliżej, aż do raptownego, burzącego krew zetknięcia się ciał. Essi stężała nagle, wyprężyła się, wygięła silnie korpus do tyłu, wparła dłonie w jego dłonie, mocno, jak gdyby chciała zerwać, zepchnąć jego ręce z talii, ale zamiast tego chwyciła je tylko silnie, przechyliła głowę do przodu, rozchyliła usta, zawahała się. — Po co… Po co to? — szepnęła. Jej oko było szeroko rozwarte, złoty lok spłynął na policzek. Spokojnie i powoli przechylił głowę, zbliżył twarz i nagle szybko zwarli usta w pocałunku. Essi jednak nawet wtedy nie puściła jego dłoni obejmujących jej talię i nadal mocno wyginała plecy, unikając kontaktu ciał. Trwając tak, obracali się powoli, jak w tańcu. Całowała go chętnie, z wprawą. I długo. Potem zręcznie i bez wysiłku oswobodziła się od jego rąk, odwrociła, znowu oparła o balustradę, wciągnęła głowę w ramiona. Geralt poczuł się nagle przeraźliwie, nieopisanie głupio. Uczucie to powstrzymało go przed zbliżeniem się do niej, przed objęciem jej zgarbionych plecow. — Dlaczego? — spytała chłodno, nie odwracając się. - Dlaczego to zrobiłeś? Spojrzała na niego kątem oka i wiedźmin zrozumiał nagle, że się pomylił. Nagle wiedział, że fałsz, kłamstwo, udawanie i brawura powiodą go prosto na trzęsawisko, na ktorym między nim a otchłanią będą już tylko sprężynujące, zbite w cienki kożuch trawy i mchy, gotowe w każdej chwili ustąpić, pęknąć, zerwać się. — Dlaczego? — powtorzyła. Nie odpowiedział. — Szukasz kobiety na tę noc? Nie odpowiedział. Essi odwrociła się powoli, dotknęła jego ramienia. — Wroćmy na salę — powiedziała swobodnie, ale nie zwiodła go ta swoboda, wyczuwał, jak bardzo jest spięta. - Nie rob takiej miny. Nic się nie stało. A to, że ja nie szukam mężczyzny na tę noc, to przecież nie twoja wina. Prawda? — Essi… — Wracajmy, Geralt. Jaskier bisował już trzy razy. Kolej na mnie. Chodź, zaśpiewam… Spojrzała na niego dziwnie i dmuchnięciem odrzuciła lok z oka. — Zaśpiewam dla ciebie. IV — Oho — wiedźmin udał zdziwienie. - Jesteś jednak? Myślałem, że nie wrocisz na noc. Jaskier zamknął drzwi na skobel, powiesił na kołku lutnię i kapelusik z piorkiem egreta, zdjął kubrak, otrzepał go i ułożył na workach, leżących w kącie izdebki. Poza tymi workami, cebrem i ogromnym, wypchanym grochowinami siennikiem, w izdebce na stryszku nie było mebli — nawet świeca stała na podłodze, w zakrzepniętej kałużce wosku. Drouhard podziwiał Jaskra, ale widać nie na tyle, by oddać mu do dyspozycji komorę lub alkierz. — A dlaczegoż to — spytał Jaskier, zdejmując buty — myślałeś, że nie wrocę na noc? — Myślałem — wiedźmin uniosł się na łokciu, chrzęszcząc grochowinami — że pojdziesz śpiewać serenady pod oknem panny Veverki, w stronę ktorej cały wieczor wywieszałeś ozor jak wyżeł na widok wyżlicy. — Ha, ha — zaśmiał się bard. - Aleś ty prymitywnie głupi. Nic nie pojąłeś. Veverka? Za nic sobie mam Veverkę. Chciałem jeno wywołać ukłucie zazdrości u panny Akeretty, do ktorej uderzę jutro. Posuń się. Jaskier zwalił się na siennik i ściągnął z Geralta derkę. Geralt, czując dziwną złość, odwrocił głowę w stronę maleńkiego okienka, przez ktore, gdyby nie pracowite pająki, byłoby widać rozgwieżdżone niebo. — Czegoś się tak nabzdyczył? - spytał poeta. - Przeszkadza ci, że się zalecam do dziewczyn? Od kiedy? Zostałeś może druidem i ślubowałeś czystość? A może… — Przestań tokować. Jestem zmęczony. Nie zauważyłeś, że po raz pierwszy od dwoch tygodni mamy sennik i dach nad głową? Nie cieszy cię myśl, że nad ranem nie napada nam na nosy? — Dla mnie — rozmarzył się Jaskier — siennik bez dziewczęcia nie jest siennikiem. Jest niepełnym szczęściem, a czymże jest niepełne szczęście? Geralt jęknął głucho, jak zawsze, gdy Jaskra opadała nocna gadatliwość. — Niepełne szczęście — ciągnął bard, zasłuchany we własny głos — to jak… Jak przerwany pocałunek… Dlaczego zgrzytasz zębami, można wiedzieć? — Jesteś potwornie nudny, Jaskier. Nic, tylko sienniki, dziewczyny, tyłki, cycki, niepełne szczęście i pocałunki, przerwane przez psy, ktorymi szczują cię rodzice narzeczonych. Coż, widocznie inaczej nie możesz. Widocznie tylko swobodna frywolność, żeby nie powiedzieć bezkrytyczne porubstwo, pozwala wam układać ballady, pisać wiersze i śpiewać. To widocznie, zapisz to, ciemna strona talentu. Powiedział za dużo i nie wyziębił dostatecznie głosu. A Jaskier rozszyfrował go z łatwością i bezbłędnie. — Aha — rzekł spokojnie. - Essi Daven, zwana Oczko. Śliczne oczko Oczka zatrzymało się na wiedźminie i narobiło w wiedźminie zamieszania. Wiedźmin zachował się wobec Oczka jak żaczek wobec krolewny. I zamiast winić siebie, wini ją i szuka w niej ciemnych stron. — Bredzisz, Jaskier. — Nie, moj drogi. Essi zrobiła na tobie wrażenie, nie ukryjesz tego. Nie widzę w tym zresztą niczego zdrożnego. Ale uważaj, nie popełnij błędu. Ona nie jest taka, jak myślisz. Jeżeli jej talent ma ciemne strony, to na pewno nie takie, jak sobie wyobrażasz. — Domniemywam — rzekł wiedźmin, panując nad głosem — że znasz ją bardzo dobrze. — Dosyć dobrze. Ale nie tak, jak myślisz. Nie tak. — Dość oryginalne, jak na ciebie, przyznasz. — Głupi jesteś — bard przeciągnął się, podłożył obie dłonie pod kark. - Znam Pacynkę prawie od dziecka. Jest dla mnie… no… Jak młodsza siostra. Powtarzam, nie popełnij wobec niej głupiego błędu. Wyrządziłbyś jej tym wielką przykrość, bo i ty zrobiłeś na niej wrażenie. Przyznaj się, masz na nią ochotę? — Nawet gdyby, to w przeciwieństwie do ciebie nie zwykłem o tym dyskutować — rzekł Geralt ostro. - Ani układać o tym piosenek. Dziękuję ci za to, co o niej powiedziałeś, bo być może faktycznie uchroniłeś mnie przed głupim błędem. Ale na tym koniec. Temat uważam za wyczerpany. Jaskier leżał przez chwilę nieruchomo i milczał, ale Geralt znał go zbyt dobrze. — Wiem — powiedział wreszcie poeta. - Już wszystko wiem. — Gowno wiesz, Jaskier. — Wiesz, na czym polega twoj problem, Geralt? Tobie wydaje się, że jesteś inny. Ty obnosisz się z innością, z tym, co uważasz za nienormalność. Ty się z tą nienormalnością nachalnie narzucasz, nie rozumiejąc, że dla większości ludzi, ktorzy myślą trzeźwo, jesteś najnormalniejszy pod słońcem i oby wszyscy byli tacy normalni. Co z tego, że masz szybszą reakcję, pionowe źrenice w słońcu? Że widzisz po ciemku jak kot? Że rozumiesz się na czarach? Wielka mi rzecz. Ja, moj drogi, znałem kiedyś oberżystę, ktory potrafił przez dziesięć minut bez przerwy puszczać bąki, i to tak, że układały się w melodię psalmu „Witaj nam, witaj, poranna jutrzenko". Nie bacząc na niecodzienny bądź co bądź talent, był ow oberżysta najnormalniejszy wśrod normalnych, miał żonę, dzieci i babkę dotkniętą paraliżem… — Co to ma wspolnego z Essi Daven? Możesz wyjaśnić? — Oczywiście. Bezpodstawnie wydało ci się, Geralt, że Oczko zainteresowała się tobą z niezdrowej, wręcz perwersyjnej ciekawości, że patrzy na ciebie jak na raroga, dwugłowe cielę albo salamandrę w zwierzyńcu. I natychmiast nadąsałeś się, dałeś przy pierwszej okazji niegrzeczną, niezasłużoną reprymendę, oddałeś cios, ktorego ona nie zadała. Przecież byłem świadkiem. Świadkiem dalszego biegu wydarzeń już nie byłem, ale dostrzegłem waszą ucieczkę z sali i widziałem jej zarożowione jagody, gdyście wrocili. Tak, Geralt. Ja cię tu ostrzegam przed błędem, a tyś go już popełnił. Chciałeś się na niej zemścić za niezdrową w twoim mniemaniu ciekawość. Postanowiłeś tę ciekawość wykorzystać. — Powtarzam, bredzisz. — Sprobowałeś — ciągnął bard, niewzruszony — czy aby nie da się pojść z nią na siano, czy nie będzie ciekawa, jak to jest kochać się z cudakiem, z odmieńcem wiedźminem. Na szczęście, Essi okazała się mądrzejsza od ciebie i wspaniałomyślnie ulitowała się nad twoją głupotą, zrozumiawszy jej przyczynę. Wnoszę to z faktu, że nie wrociłeś z pomostu ze spuchniętą gębą. — Skończyłeś? — Skończyłem. — No, to dobranoc. — Wiem, dlaczego się wściekasz i zgrzytasz zębami. — Pewnie. Ty wszystko wiesz. — Wiem, kto cię tak wykoślawił, dzięki komu nie umiesz zrozumieć normalnej kobiety. Ależ zalazła ci za skorę ta twoja Yennefer, niech mnie licho, jeśli wiem, co ty w niej widzisz. — Zostaw to, Jaskier. — Naprawdę nie wolisz normalnej dziewczyny, takiej jak Essi? Co mają czarodziejki, czego Essi nie ma? Chyba wiek? Oczko może nie jest najmłodsza, ale ma tyle lat, na ile wygląda. A wiesz, do czego przyznała mi się kiedyś Yennefer po paru kielichach? Ha, ha… Powiedziała mi, że kiedy pierwszy raz robiła to z mężczyzną, to było dokładnie w rok po tym, jak wynaleziono dwuskibowy pług. - Łżesz, Yennefer nie cierpi cię jak morowej zarazy i nigdy by ci się nie zwierzyła. — Niech ci będzie, zełgałem, przyznaję się. — Nie musisz. Znam cię. — Zda ci się jeno, że mnie znasz. Nie zapominaj, jestem naturą skomplikowaną. — Jaskier — westchnął wiedźmin, robiąc się naprawdę senny. - Jesteś cynik, świntuch, kurwiarz i kłamca. I nic, uwierz mi, nic nie ma w tym skomplikowanego. Dobranoc. — Dobranoc, Geralt. V — Wcześnie wstajesz, Essi. Poetka uśmiechnęła się, przytrzymując szarpane wiatrem włosy. Weszła ostrożnie na molo, omijając dziury i przegniłe deski. — Nie mogłam przegapić możliwości obejrzenia wiedźmina przy pracy. Znowu będziesz mnie miał za ciekawską, Geralt? Coż, nie ukrywam, naprawdę jestem ciekawska. Jak ci idzie? — Co jak mi idzie? — Och, Geralt — powiedziała. - Nie doceniasz mojej ciekawości, mojego talentu do zbierania i interpretowania informacji. Wiem już wszystko o wypadku poławiaczy, znam szczegoły twojej umowy z Aglovalem. Wiem, że szukasz żeglarza, chętnego do wypłynięcia tam, w stronę Smoczych Kłow. Znalazłeś? Patrzył na nią przez moment badawczo, potem nagle zdecydował się. — Nie — odparł — Nie znalazłem. Ani jednego. — Boją się? — Boją. — Jak więc zamierzasz zrobić rekonesans, bez możliwości wypłynięcia w morze? Jak, nie mogąc wypłynąć, chcesz dobrać się do skory potworowi, ktory zabił poławiaczy? Wziął ją za rękę i sprowadził z pomostu. Poszli wolno skrajem morza, po kamienistej plaży, wzdłuż wyciągniętych na brzeg barkasow, wśrod szpaleru sieci, rozwieszonych na palach, wśrod poruszanych wiatrem kurtyn suszących się, rozpłatanych ryb. Geralt nieoczekiwanie stwierdził, że towarzystwo poetki wcale mu nie przeszkadza, że nie jest uciążliwe i natrętne. Poza tym, miał nadzieję, że spokojna i rzeczowa rozmowa zatrze skutki tamtego głupiego pocałunku na tarasie. Fakt, że Essi przyszła na molo, napełnił go nadzieją, że nie żywi urazy. Był rad. — Dobrać się potworowi do skory — mruknął, powtarzając jej słowa. - Żebym to ja wiedział, jak. Bardzo mało wiem o morskich straszydłach. — Interesujące. Z tego, co mi wiadomo, w morzu potworow jest znacznie więcej, niż na lądzie, zarowno pod względem liczby, jak i ilości gatunkow. Wydawałoby się więc, że morze powinno być niezłym polem do popisu dla wiedźminow. — Nie jest. — Dlaczego? — Ekspansja ludzi na morze — odchrząknął, odwracając twarz — trwa od niedawna. Wiedźmini byli potrzebni dawniej, na lądzie, na pierwszym etapie kolonizacji. Nie nadajemy się do walki ze stworami bytującymi w morzu, choć faktycznie pełno w nim wszelkiego agresywnego plugastwa. Ale nasze wiedźmińskie zdolności nie wystarczają przeciw morskim potworom. Stwory te są dla nas albo za duże, albo zbyt dobrze opancerzone, albo zbyt pewne w swoim żywiole. Albo wszystko na raz. — A potwor, ktory zabił poławiaczy? Nie domyślasz się, co to było? — Może kraken? — Nie. Kraken rozwaliłby łodź, a łodź była cała. I, jak mowią, pełniutka krwi — Oczko przełknęła ślinę i zauważalnie pobladła. - Nie sądź, że się wymądrzam. Wychowałam się nad morzem, widywałam to i owo. — W takim razie, co to mogło być? Wielka kałamarnica? Mogła pościągać tych ludzi z pokładu… — Nie byłoby krwi. To nie kałamarnica, Geralt, nie orka, nie smokożołw, bo to coś nie rozbiło, nie wywrociło łodzi. To coś weszło na pokład i tam dokonało masakry. Może popełniasz błąd, szukając tego w morzu? Wiedźmin zastanowił się. — Zaczynam cię podziwiać, Essi — powiedział. Poetka zarumieniła się. - Masz rację. To mogło zaatakować z powietrza. To mogł być ornitodrakon, gryf, wyvern, latawiec albo widłogon. Może nawet rok… — Przepraszam cię — powiedziała Essi — Zobacz, kto tu idzie. Brzegiem nadchodził Agloval, sam, w silnie zmoczonym ubraniu. Był zauważalnie zły, a na ich widok aż zaczerwienił się z wściekłości. Essi dygnęła lekko, Geralt skłonił głowę, przykładając pięść do piersi. Agloval splunął. — Siedziałem na skałach trzy godziny, prawie od świtu — warknął. - Nawet się nie pokazała. Trzy godziny, jak dureń, na skałach zalewanych przez fale. — Przykro mi… — mruknął wiedźmin. — Przykro ci? — wybuchnął książę. - Przykro? To twoja wina. Pokpiłeś sprawę. Zepsułeś wszystko. — Co zepsułem? Ja tylko robiłem za tłumacza… — Do diabła z taką robotą — przerwał gniewnie Agloval, odwracając się profilem. Profil miał iście krolewski, godny bicia na monetach. - Zaiste, lepiej by było, gdybym cię nie wynajmował. Brzmi to paradoksalnie, ale dopoki nie mieliśmy tłumacza, tośmy się lepiej rozumieli, ja i Sh'eenaz, jeśli wiesz, co mam na myśli. A teraz… Czy wiesz, co gadają w miasteczku? Szepcą po kątach, że poławiacze zginęli, bo ja rozwścieczyłem syrenę. Że to jej zemsta. — Bzdura — skomentował wiedźmin zimno. — Skąd mam wiedzieć, że to bzdura? — zawarczał książę. - Albo to ja wiem, czegoś jej wtedy nagadał? Albo to ja wiem, do czego jest zdolna? Z jakimi potworami kuma się tam, w głębinie? Proszę bardzo, udowodnij mi, że to bzdura. Przynieś mi łeb potwora, ktory zabił poławiaczy. Weź się do roboty, zamiast bawić się we flirty na plaży… — Do roboty? — zdenerwował się Geralt. - Jak? Mam wypłynąć w morze okrakiem na beczce? Twoj Zelest groził żeglarzom torturami i szubienicą, mimo tego nikt nie chce. Sam Zelest też się nie kwapi. To jak… — Co mnie obchodzi, jak? — wrzasnął Agloval, przerywając mu. - To twoja sprawa! Po co są wiedźmini, jak nie po to, aby porządni ludzie nie musieli się głowić, jak pozbywać się potworow? Wynająłem cię do tej roboty i żądam, żebyś ją wykonał. A jak nie, to wynoś się stąd, bo pognam cię bizunami aż do granic mojej dziedziny! — Uspokojcie się, mości książę — rzekła Oczko, cicho, ale bladość i drżenie rąk zdradzały zdenerwowanie. - I nie groźcie, bardzo proszę, Geraltowi. Tak się składa, że Jaskier i ja mamy kilku przyjacioł. Krol Ethain z Cidaris, że wymienię tylko jednego, bardzo lubi nas i nasze ballady. Krol Ethain jest światłym władcą i zawsze mawia, że nasze ballady to nie tylko skoczna muzyka i rymy, ale że to sposob przekazywania informacji, że to kronika ludzkości. Pragniecie, mości książę, zapisać się w kronice ludzkości? Mogę to wam załatwić. Agloval patrzył na nią przez chwilę zimnym, lekceważącym wzrokiem. — Poławiacze, ktorzy zaginęli, mieli żony i dzieci — rzekł wreszcie, znacznie ciszej i spokojniej. - Pozostali, gdy głod zajrzy im do garnkow, rychło wypłyną znowu. Poławiacze pereł, gąbek, ostryg i homarow, rybacy, wszyscy. Teraz się boją, ale głod pokona strach. Wypłyną. Ale czy wrocą? Co ty na to, Geralt? Panno Daven? Ciekawym waszej ballady, ktora o tym opowie. Ballady o wiedźminie, stojącym bezczynnie na brzegu i patrzącym na zakrwawione pokłady łodzi, na płaczące dzieci. Essi zbladła jeszcze bardziej, ale hardo podrzuciła głową, dmuchnęła w lok i już szykowała się do odpowiedzi, ale Geralt szybko chwycił ją za rękę i ścisnął, uprzedzając słowa. — Wystarczy — powiedział. - W tej całej powodzi słow jedno ma prawdziwe znaczenie. Wynająłeś mnie, Agloval. Przyjąłem zadanie i wykonam je, jeśli jest wykonalne. — Liczę na to — rzekł krotko książę. - Do widzenia, zatem. Pokłon, panno Daven. Essi nie dygnęła, skinęła tylko głową. Agloval podciągnął mokre spodnie i odszedł w stronę portu, chwiejąc się na kamieniach. Geralt teraz dopiero zauważył, że wciąż trzyma poetkę za rękę, a poetka wcale nie probuje jej uwolnić. Puścił ją. Essi, powoli wracając do normalnych kolorow, obrociła się twarzą ku niemu. - Łatwo sprawić, byś podjął ryzyko — powiedziała. - Wystarczy kilka słow o kobietach i dzieciach. A tyle się mowi o tym, jacyście to podobno nieczuli, wy, wiedźmini. Geralt, Agloval gwiżdże na kobiety, dzieci i starcow. On chce, by wznowiono połowy pereł, bo traci z każdym dniem, gdy mu ich nie dostarczają. On cię z mańki zażywa głodnymi dziećmi, a ty natychmiast gotow jesteś ryzykować życiem… — Essi — przerwał. - Jestem wiedźminem. To moj fach, ryzykować życiem. Dzieci nic do tego nie mają. — Nie zwiedziesz mnie. — Skąd supozycja, że mam zamiar? — A stąd, że gdybyś był aż takim zimnym profesjonałem, za jakiego chcesz uchodzić, probowałbyś podbić cenę. A ty słowem nie wspomniałeś o zapłacie. Ach, dobrze, dość już o tym. Wracamy? — Przejdźmy się jeszcze. — Z chęcią. Geralt? — Słucham. — Mowiłam, wychowałam się nad morzem. Umiem sterować łodzią i… — Wybij to sobie z głowy. — Dlaczego? — Wybij to sobie z głowy — powtorzył ostro. — Mogłbyś — powiedziała — sformułować to grzeczniej. — Mogłbym. Ale wzięłabyś to… diabli wiedzą, za co. A ja jestem nieczuły wiedźmin i zimny profesjonał. Ryzykuję własnym życiem. Cudzym nie. Essi zamilkła. Wiedział, jak zacisnęła usta, jak szarpnęła głową. Poryw wiatru znowu rozburzył jej włosy, na moment zakrył twarz plątaniną złotych pasemek. — Chciałam ci tylko pomoc — powiedziała. — Wiem. Dziękuję. — Geralt? — Słucham. — A jeśli w plotkach, o ktorych mowił Agloval, jest sens? Wiesz przecież, syreny nie wszędzie i nie zawsze są przyjazne. Były wypadki… — Nie wierzę. — Morszczynki — ciągnęła Oczko, zamyślona. - Nereidy, trytony, morskie nimfy. Kto wie, do czego są zdolne. Ą Sh'eenaz… Miała powod… — Nie wierzę — przerwał. — Nie wierzysz, czy nie chcesz uwierzyć? Nie odpowiedział. — I ty chcesz uchodzić za zimnego profesjonała? — spytała z dziwnym uśmiechem. - Za kogoś, kto myśli ostrzeni miecza? Chcesz, to powiem ci, jaki jesteś naprawdę. — Wiem, jaki jestem naprawdę. — Jesteś wrażliwy — powiedziała cicho. - W głębi duszy pełnej niepokoju nie zwiedzie mnie twoja kamienna twarz i zimny głos. Jesteś wrażliwy, właśnie twoja wrażliwość każe ci się teraz bać, że to, przeciwko czemu masz wystąpić z mieczem w ręku, może mieć swoje racje, może mieć nad tobą moralną przewagę… — Nie, Essi — powiedział powoli. - Nie szukaj we mnie tematu do wzruszającej ballady, ballady o wiedźminie, rozdartym wewnętrznie. Może chciałbym, żeby tak było, ale nie jest. Moje dylematy moralne rozwiązują za mnie kodeks i wychowanie. Tresura. — Nie mow tak — żachnęła się. - Nie rozumiem, dlaczego starasz się… — Essi — przerwał jej znowu. - Nie chcę, byś nabrała o mnie fałszywych wyobrażeń. Nie jestem błędnym rycerzem. — Zimnym i bezmyślnym zabojcą też nie jesteś. — Nie — zgodził się spokojnie. - Nie jestem, chociaż są tacy, ktorzy myślą inaczej. Ale to nie moja wrażliwość i zalety charakteru stawiają mnie wyżej, lecz pyszna i arogancka duma przekonanego o swej wartości zawodowca. Profesjonała, ktoremu wpojono, że kodeks jego profesji i zimna rutyna jest słuszniejsza niż emocja, że strzeże przed popełnieniem błędu, ktory można popełnić, gdy się zapłacze w dylematach Dobra i Zła, Ładu i Chaosu. Nie, Essi. Nie ja jestem wrażliwy, ale ty. Wymaga zresztą tego twoj zawod, prawda? To ty zaniepokoiłaś się na myśl, że sympatyczna z pozoru syrena, znieważona, zaatakowała poławiaczy pereł w akcie rozpaczliwej zemsty. Od razu szukasz dla syreny usprawiedliwienia, okoliczności łagodzących, wzdragasz się na myśl, że wiedźmin, opłacony przez księcia, zamorduje śliczną syrenę tylko za to, że ośmieliła się ulec emocjom. A wiedźmin, Essi, wolny jest od takich dylematow. I od emocji. Gdyby nawet okazało się, że to syrena, wiedźmin nie zabije syreny, bo kodeks mu zabrania. Kodeks rozwiązuje dylemat za wiedźmina. Oczko spojrzała na niego, raptownie podrywając głowę. — Każdy dylemat? — spytała szybko. Wie o Yennefer, pomyślał. Wie o niej. Ech, Jaskier, ty cholerny plotkarzu… Patrzyli na siebie. Co kryje się w twoich modrych oczach, Essi? Ciekawość? Fascynacja innością? Jakie są ciemne strony twojego talentu, Oczko? — Przepraszam — powiedziała. - Pytanie było głupie. I naiwne. Sugerujące, że uwierzyłam w to, co mowiłeś. Wracajmy. Ten wiatr przenika do szpiku kości. Spojrz, jak bałwani się morze. — Widzę. Wiesz, Essi, to ciekawe… — Co jest ciekawe? — Głowę bym dał, że głaz, na ktorym Agloval spotyka się z syreną, był bliżej brzegu i był większy. A teraz go nie widać. — Przypływ — rzekła krotko Essi. - Wkrotce woda sięgnie aż tam, pod urwisko. — Aż tam? — Tak. Woda przybiera tu i opada potężnie, dobrze ponad dziesięć łokci, bo tu, w cieśninie i ujściu rzeki występują tak zwane echa pływowe, czy jak to tam nazywają żeglarze. Geralt patrzył w stronę przylądka, na Smocze Kły, wgryzione w huczący, spieniony przyboj. — Essi — spytał. - A gdy zacznie się odpływ? — To co? — Jak daleko cofnie się morze? — A co… Ach, rozumiem. Tak, masz rację. Cofnie się aż do linii szelfu. — Linii czego? — No, jakby połki, ktorą tworzy dno, płaskiej płycizny, urywającej się krawędzią na granicy głębiny. — A Smocze Kły… — Są dokładnie na krawędzi. — I będą osiągalne suchą nogą. Ile miałbym czasu? — Nie wiem — Oczko zmarszczyła się. - Trzeba by popytać miejscowych. Ale nie wydaje mi się, Geralt, żeby to był najlepszy pomysł. Spojrz, między lądem a Kłami są skały, cały brzeg pocięty jest zatokami i fiordami. Gdy zacznie się odpływ, porob1 ą się tam wąwozy, kotły, wypełnione wodą. Nie wiem, czy… Od strony morza, od ledwie widocznych skał dobiegł ich plusk. I głośny, śpiewny okrzyk. — Białowłosy! — zawołała syrenka, z gracją przeskakująca po grzbiecie fali, młocąc wodę krotkimi, eleganckimi uderzeniami ogona. — Sh'eenaz! — odkrzyknął, machając ręką. - Syrenka podpłynęła do skał, zawisła pionowo w spienionej, zielonej toni, oburącz odrzuciła włosy do tyłu, prezentując jednocześnie tors wraz z całym urokiem. Geralt rzucił okiem na Essi. Dziewczyna poczerwieniała lekko i z wyrazem żalu i zażenowania na twarzy popatrzyła przez moment na własne uroki, ledwo zaznaczające się pod sukienką. — Gdzie jest ten moj? — zaśpiewała Sh'eenaz, podpływając bliżej. - Przecież miał tu być. — Był. Czekał trzy godziny i poszedł. — Poszedł? - zdziwiła się syrenka wysokim trelem. - Nie czekał? Nie wytrzymał marnych trzech, godzin? Tak sądziłam. Ani trochę poświęcenia! Ani trochę! Wstrętny, wstrętny, wstrętny! A co ty tutaj robisz, białowłosy? Przyszedłeś pospacerować ze swoją ukochaną? Ładna z was para, tylko te nogi was szpecą. — To nie jest moja ukochana. Ledwie się znamy. — Tak? — zdziwiła się Sh'eenaz. - Szkoda. Pasujecie do siebie, ładnie razem wyglądacie. Kto to jest? — Jestem Essi Daven, poetka — zaśpiewała Oczko z akcentem i melodyką, przy ktorej głos wiedźmina brzmiał jak skrzeczenie wrony. - Miło cię poznać, Sh'eenaz. Syrenka plasnęła dłońmi po wodzie, zaśmiała się dźwięcznie. — Jak pięknie! — krzyknęła. - Znasz naszą mowę! Słowo daję, zaskakujecie mnie, wy, ludzie. Prawdziwie, wcale nie dzieli nas tak wiele, jak się twierdzi. Wiedźmin był zaskoczony nie mniej niż syrenka, chociaż mogł przypuszczać, że wykształcona i oczytana Essi lepiej od niego zna Starszą Mowę, język elfow, ktorego śpiewnej wersji używały syreny, morszczynki i nereidy. Jasne też powinno być dla niego, że śpiewność i skomplikowana melodyka mowy syren, ktora dla niego była utrudnieniem, dla Oczka była ułatwieniem. — Sh'eenaz! — zawołał. - Trochę nas jednak dzieli, a tym, co nas niekiedy dzieli, bywa przelana krew! Kto… Kto zabił poławiaczy pereł, tam, przy dwoch skałach? Powiedz mi! Syrenka dała nurka, burząc wodę. Za chwilę wyprysnęła znowu na powierzchnię, a jej ładna twarzyczka skurczyła się i ściągnęła w brzydkim grymasie. — Nie ważcie się! - krzyknęła przenikliwie. - Nie ważcie się zbliżać do schodow! To nie dla was! Nie zadzierajcie z nimi! To nie dla was! — Co? Co nie jest dla nas? — Nie dla was! — wrzasnęła Sh'eenaz, rzucając się na wznak na fale. Bryzgi wody frunęły wysoko w gorę. Jeszcze przez moment widzieli jej ogon, rozwidloną, wciętą płetwę, trzepoczącą po falach. Potem znikła w głębinie. Oczko poprawiła włosy, rozburzone wichrem. Stała bez ruchu, schyliwszy głowę. — Nie wiedziałem — Geralt odchrząknął — że tak dobrze znasz Starszą Mowę, Essi. — Nie mogłeś wiedzieć — powiedziała z wyraźną goryczą w głosie. - Przecież… Przecież ty ledwie mnie znasz. VI — Geralt — powiedział Jaskier, rozglądając się i węsząc jak pies gończy. - Okropnie tu śmierdzi, nie uważasz? — Czy ja wiem? — wiedźmin pociągnął nosem. - Bywałem w miejscach, gdzie śmierdziało gorzej. To tylko zapach morza. Bard odwrocił głowę i splunął pomiędzy głazy. Woda bulgotała w skalnych rozpadlinach, pieniąc się i szumiąc, odsłaniając wymyte falami żwirowate wąwozy. — Zobacz, jak to się ładnie- osuszyło, Geralt. Gdzie się podziała ta woda? Jak to jest, cholera, z tymi odpływami i przypływami? Skąd one się biorą? Nie zastanawiałeś się nigdy? — Nie. Miałem inne zmartwienia. — Myślę — Jaskier zadygotał lekko — że tam w głębinie, na samym dnie tego cholernego oceanu siedzi sobie ogromniasty potwor, gruba, łuskowata poczwara, ropucha z rogami na paskudnym łbie. I co jakiś czas wciąga wodę do brzuszyska, a z wodą wszystko, co żyje i da się zjeść — ryby, foki, żołwie, wszystko. A potem, zeżarłszy zdobycz, wyrzyguje wodę i mamy przypływ. Jak myślisz, Geralt? — Myślę, żeś głupi. Yennefer mowiła mi kiedyś, że pływy powoduje księżyc. Jaskier zarechotał. — Co za cholerna brednia! Co ma księżyc do morza? Do księżyca tylko psi wyją. Nabrała cię, Geralt, ta twoja kłamczucha, zakpiła sobie z ciebie. Z tego, co wiem, nie po raz pierwszy. Wiedźmin nie skomentował. Patrzył na lśniące od wilgoci głazy w wąwozach, odsłoniętych przez odpływ. Wciąż wybuchała w nich i pieniła się woda, ale wydawało się, że przejdą. — No, to do dzieła — powiedział, wstając, poprawił miecz na plecach. - Dłużej czekać nie możemy, bo nie zdążymy przed przypływem. Nadal nastajesz, żeby iść ze mną? — Tak. Tematy do ballad to nie szyszki, nie znajduje się ich pod choinką. Poza tym Pacynka ma jutro urodziny. — Nie widzę związku. — A szkoda. Wśrod nas, normalnych ludzi, panuje zwyczaj dawania sobie prezentow z okazji urodzin. Na kupienie jej czegokolwiek nie stać mnie. Znajdę coś dla niej na dnie morza. - Śledzia? Mątwę? — Głupiś. Znajdę bursztyn, może konika morskiego, może jakąś ładną konchę. Chodzi o symbol, o dowod pamięci i sympatii. Lubię Oczko, chcę jej sprawić radość. Nie rozumiesz? Tak myślałem. Ruszajmy. Ty przodem, bo tam może siedzieć jakiś potwor. — Dobra — wiedźmin zsunął się z urwiska na oślizgłe, pokryte algami kamienie. - Idę przodem, żeby w razie czego osłonić cię. W dowod pamięci i sympatii. Tylko pamiętaj, gdy krzyknę, bierz nogi za pas i żebyś mi się nie plątał pod mieczem. Nie idziemy tam zbierać morskie koniki. Idziemy rozprawić się z potworem, ktory morduje ludzi. Ruszyli w doł, w rozpadliny odsłoniętego dnia, miejscami brodząc w wodzie, wciąż kotłującej się w skalnych kominach. Taplali się w nieckach, wysłanych piaskiem i morszczynem. Na domiar złego zaczęło padać, wkrotce więc byli mokrzy od gory do dołu. Jaskier co chwila przystawał, grzebał patykiem w żwirze i kłębach wodorostow. — O, popatrz, Geralt, rybka. Cała czerwona, niech mnie diabli. A tu, o, mały węgorz. A to? Co to jest? Wygląda jak wielka, przeźroczysta pchła. A to… O matko! Geraaalt! Wiedźmin odwrocił się gwałtownie, z ręką na mieczu. To była ludzka czaszka, biała, wyślizgana o kamienie, wklinowana w skalną szczelinę, wypełniona piaskiem. I nie tylko. Jaskier, widząc wijącego się w oczodole wieloszczeta, zatrząsł się i wydał z siebie nieprzyjemny odgłos. Wiedźmin wzruszył ramionami, kierując się w stronę odsłoniętej przez fale kamienistej rowniny, ku dwom zębatym rafom, zwanym Smoczymi Kłami, teraz wyglądającymi jak gory. Szedł ostrożnie. Dno usiane było strzykwami, muszlami, kupami morszczynu. W kałużach i nieckach falowały wielkie meduzy i wirowały wężowidła. Małe kraby, kolorowe jak kolibry, uciekały przed nimi, stąpając bokiem, przebierając ruchliwymi odnożami. Geralt już z daleka dostrzegł trupa, ugrzęźniętego między kamieniami. Topielec ruszał widoczną spod wodorostow klatką piersiową, chociaż w zasadzie nie miał już czym ruszać. Roił się od krabow, na zewnątrz i wewnątrz. Nie mogł być w wodzie dłużej niż dobę, ale kraby obrały go tak, że oględziny nie miały sensu. Wiedźmin bez słowa zmienił kierunek marszu, obchodząc trupa łukiem. Jaskier niczego nie zauważył. — Ależ tu cuchnie zgnilizną — zaklął, doganiając Geralta, splunął, strząsnął wodę z kapelusza. - I leje, i zimno jest. Zaziębię się, stracę głos, psiakrew… — Nie marudź. Jeśli chcesz zawrocić, znasz drogę. Zaraz za podstawą Smoczych Kłow rozciągała się płaska, skalna połka, a dalej była już głębia, spokojnie falujące morze. Granica odpływu. — Ha, Geralt — Jaskier rozejrzał się. - Ten twoj potwor miał, zdaje się, dość rozumu, by wycofać się na pełne morze razem z uchodzącą wodą. A ty pewnie myślałeś, że będzie leżał tu gdzieś, brzuchem do gory, i czekał, aż go zarąbiesz? — Bądź cicho. Wiedźmin zbliżył się do krawędzi połki, uklęknął, ostrożnie oparł ręce o ostre muszle, obrastające skałę. Nie widział nic, woda była ciemna, a powierzchnia zmącona, zmatowiona mżawką. Jaskier penetrował zakamarki raf, kopniakami odrzucając od nog co nachalniej sze kraby, oglądał i obmacywał ociekające wodą skały, brodate od obwisłych alg, upstrzone kostropatymi koloniami skorupiakow i małży. — Ej, Geralt! — Czego? — Popatrz na te muszle. To są perłopławy, no nie?. — Nie. — Znasz się na tym? — Nie znam. — To wstrzymaj się z opiniami do momentu, aż się zaczniesz znać. To są perłopławy, pewien jestem. Zaraz nazbieram pereł, będzie chociaż jakiś profit z tej wyprawy, nie sam jeno katar. Nazbierać, Geralt? — Nazbieraj. Potwor atakuje poławiaczy. Zbieracze też podpadają pod tę kategorię. — Mam być przynętą!?! — Zbieraj, zbieraj. Bierz co większe muszle, jak nie będzie pereł, to ugotujemy na nich polewkę. — Jeszcze czego. Będę brał same perły, a skorupy pies chędożył. Cholera… Gamratka jego mać… Jak to się… psiakrew… otwiera? Nie masz noża, Geralt? — To ty nawet noża nie wziąłeś? — Jestem poetą, a nie jakimś nożownikiem. A, szlag by to trafił, nazbieram tego do torby, a perły wyjmiemy poźniej. Ach, ty! Poszedł won! Kopnięty krab przeleciał nad głową Geralta, plusnął w fale. Wiedźmin szedł powoli wzdłuż krawędzi połki, wpatrzony w czarną, nieprzeniknioną wodę. Słyszał rytmiczne stukanie kamienia, ktorym Jaskier odkuwał małże od skały. — Jaskier! Chodź tu, zobacz! Poszarpana, spękana połka kończyła się nagle rowną, ostrą krawędzią, opadała w doł prostym kątem. Pod powierzchnią wody widać było wyraźnie ogromne, kanciaste, regularne bloki białego marmuru, obrośnięte glonami, mięczakami i ukwiałami, falującymi w wodzie jak kwiaty na wietrze. — Co to jest? Wygląda jak… Jak schody. — Bo to są schody — szepnął Jaskier w podziwie. -Ooo, to są schody, ktore wiodą do podwodnego miasta. Do legendarnego Ys, ktore pochłonęły fale. Słyszałeś legendę o mieście otchłani, o Ys Pod Wodami? Ooo, napiszę o tym balladę, taką, że konkurencji oko zbieleje. Muszę to obejrzeć z bliska… Zobacz, tam jest jakaś mozaika, coś tam jest wyryte czy wykute.. Jakieś napisy? Odsuń się, Ge-rait. — Jaskier! Tam jest głębia! Zsuniesz się… — Eee tam. I tak jestem mokry. Zobacz, tu jest płytko, po pas zaledwie, na tym pierwszym stopniu. I szeroko jak na sali balowej. O, psiakrew… Geralt błyskawicznie wskoczył do wody i podtrzymał barda, zapadniętego po szyję. — Potknąłem się o to gowno — Jaskier, łapiąc powietrze, otrząsnął się, unosząc oburącz ociekającego wodą, dużego, płaskiego małża o skorupie kobaltowej barwy, obrośniętej kudełkami glonow. - Pełno tego na tych schodach. Ładny ma kolor, nie uważasz? Daj, wsadzę go do twojej torby, moja już jest pełna. — Wyłaź stąd — warknął wiedźmin rozeźlony. - Natychmiast wyłaź na połkę, Jaskier. To nie zabawa. — Cicho. Słyszałeś? Co to było? Geralt słyszał. Dźwięk dobiegł z dołu, spod wody. Głuchy i głęboki, choć jednocześnie nikły, cichy, krotki, urwany. Dźwięk dzwonu. — Dzwon, niech mnie — szepnął Jaskier, gramoląc się na połkę. - Miałem rację, Geralt. To dzwon zatopionego Ys, dzwon grodu upiorow przytłumiony ciężarem głębiny. To potępieńcy przypominają nam… — Zamkniesz się wreszcie? Dźwięk powtorzył się. Znacznie bliżej. — … przypominają nam — ciągnął bard, wykręcając przemoczone poły kubraka — o swoim strasznym losie. Ten dzwon, to przestroga… Wiedźmin przestał zwracać uwagę na głos Jaskra i przestawił się na inne zmysły. Czuł. Czuł coś. — To przestroga — Jaskier wysunął lekko język, co zwykł był czynić, gdy się skupiał. - Przestroga, albowiem… hmm.. Byśmy nie zapomnieli… hmm… hmmm… Już mam! Brzmi głucho serce dzwonu, śpiewa pieśń o śmierci. O śmierci, ktorą wszakże łatwiej znieść niźli niepamięć… Woda tuż obok wiedźmina eksplodowała. Jaskier wrzasnął. Wyłaniający się z piany wyłupiastooki potwor zamierzył się na Geralta szerokim, zębatym, kosopodobnym ostrzem. Geralt miał miecz w ręku już w chwili, gdy woda zaczynała się wygarbiać, teraz więc tylko pewnie zakręcił się w biodrach i chlasnął potwora przez obwisłe, łu-skowate podgardle. Natychmiast obrocił się w drugą stronę, gdzie burzył wodę następny, w dziwacznym hełmie, w czymś, co przypominało zbroję z zaśniedziałej miedzi. Wiedźmin szerokim zamachem miecza odbił ostrze godzącej w niego krotkiej włoczni i z impetem, jaki dało mu to odbicie, ciął przez rybiogadzi, zębaty pysk. Odskoczył w stronę krawędzi połki, rozbryzgując wodę. — Uciekaj, Jaskier! — Daj rękę! — Uciekaj, do cholery! Następny stwor wychynął z fal, świszcząc zakrzywioną szablą, trzymaną w zielonej, kostropatej łapie. Wiedźmin odbił się plecami od najeżonej muszlami krawędzi skały, wszedł w pozycję, ale rybiooki stwor nie zbliżał się. Wzrostem dorownywał Geraltowi, woda sięgała mu rownież do pasa, ale imponująco zjeżony grzebień na głowie i rozdęte skrzela sprawiały, że wydawał się większy. Grymas, krzywiący szeroką, uzbrojoną zębami paszczękę, do złudzenia przypominał okrutny uśmiech. Stwor, nie zwracając uwagi na dwa drgające, unoszące się w czerwonej wodzie ciała, podniosł swoją szablę, trzymaną oburącz za długą, pozbawioną jelca rękojeść. Jeszcze mocniej strosząc grzebień i skrzela, zwinnie zakręcił klingą w powietrzu. Geralt słyszał, jak lekkie ostrze syczy i furkocze. Stwor zrobił krok do przodu, posyłając w stronę wiedźmina falę. Geralt zamłynkował, zafurkotał mieczem w odpowiedzi. I też zrobił krok, przyjmując wyzwanie. Rybiooki zręcznie obrocił długie palce na rękojeści i powoli opuścił opancerzone szylkretem i miedzią ramiona, zanurzył je aż po łokcie, kryjąc broń pod wodą. Wiedźmin ujął miecz oburącz — prawą dłonią tuż pod jelcem, lewą za głowicę, uniosł broń do gory i nieco w bok, powyżej prawego ramienia. Patrzył w oczy potwora, ale to były opalizujące oczy ryby, oczy o tęczowkach w kształcie kropli, połyskujących zimno i metalicznie. Oczy, ktore niczego nie wyrażały i nie zdradzały niczego. Niczego, co mogłoby uprzedzić o ataku. Z głębiny, z dołu schodow, niknących w czarnej otchłani, dobiegały dźwięki dzwonu. Coraz bliższe, coraz wyraźniejsze. Rybiooki runął do przodu, wyrywając klingę spod wody, zaatakował szybkim jak myśl, dolnobocznym cięciem. Geralt miał po prostu szczęście — założył, że cios będzie zadany od prawej. Sparował ostrzem skierowanym ku dołowi, silnie wykręcając korpus, natychmiast obrocił miecz, wiążąc go na płask z szablą potwora. Teraz wszystko zależało od tego, ktory z nich prędzej obroci palce na rękojeści, kto pierwszy przejdzie z płaskiego, statycznego zwarcia kling do ciosu, ciosu, ktorego siłę budowali już obaj, przenosząc ciężar ciała na właściwą nogę. Geralt wiedział już, że obaj są jednakowo szybcy. Ale rybiooki miał dłuższe palce. Wiedźmin ciął go w bok, powyżej biodra, wykręcił się w połobrot, rozchlastał, napierając na klingę, umknął bez trudu przed szerokim i bezładnym, rozpaczliwym i pozbawionym gracji uderzeniem. Potwor, bezgłośnie otwierając rybi pysk, zniknął pod wodą, w ktorej tętniły ciemnoczerwone obłoki. — Daj rękę! Prędko! — wrzasnął Jaskier. - Płyną, całą kupą! Widzę ich! Wiedźmin chwycił prawicę barda i wyrwał się z wody na kamienną połkę. Za nim, szeroko, chlusnęła fala. Zaczynał się przypływ. Uciekali chyżo, ścigani przez przybierającą wodę. Geralt obejrzał się i zobaczył, jak z morza wypryskują kolejne, liczne rybostwory, jak rzucają się w pościg, skacząc zwinnie na muskularnych nogach. Bez słowa przyspieszył bieg. Jaskier dyszał, biegł ciężko, rozpryskując wodę, już sięgającą kolan. Nagle potknął się, upadł, chlapnął pomiędzy morszczyny, wspierając się na rozdygotanych rękach. Geralt chwycił go za pas, wyrwał z piany gotującej się dookoła. — Biegnij! — krzyknął. - Zatrzymam ich! — Geralt… — Biegnij, Jaskier! Zaraz woda wypełni rozpadlinę, a wtedy nie wydostaniemy się stąd! Pędź iłe sił! Jaskier jęknął i pobiegł. Wiedźmin biegł za nim, Ucząc, że potwory rozciągną się w pościgu. Wiedział, że w walce z całą grupą nie ma szans. Dognali go przy samej rozpadlinie, bo woda była już na tyle głęboka, by mogli płynąć, podczas gdy on z trudem, nurzając się w pianie, drapał się w gorę po oślizgłych kamieniach. W rozpadlinie było jednak zbyt ciasno, by mogli go opaść ze wszystkich stron. Zatrzymał się w niecce, w tej, w ktorej Jaskier znalazł czaszkę. Zatrzymał się, odwrocił. I uspokoił. Pierwszego dosięgną! samym końcem miecza w miejsce, gdzie powinna być skroń. Drugiemu, uzbrojonemu w coś w rodzaju krotkiego berdysza, rozpłatał brzuch. Trzeci uciekł. Wiedźmin rzucił się w gorę wąwozu, ale w tym samym momencie wzbierająca fala zahuczała, wybuchnęła pianą, zakotłowała wirem w kominie, zerwała go z głazow i powlokła w doł, w kipiel. Zderzył się z trzepocącym w wirze rybostworem, odrzucił go kopniakiem. Ktoś chwycił go za nogi i pociągnął w doł, na dno. Walnął plecami o skałę, otworzył oczy, w samą porę, by zobaczyć ciemne kształty tamtych, dwa szybkie błyski. Pierwszy błysk sparował mieczem, przed drugim odruchowo zasłonił się lewą ręką. Poczuł uderzenie, bol, a zaraz po tym ostre szczypnięcie soli. Odbił się nogami od dna, wyprysnął w gorę, ku powierzchni, złożył palce, odpalił Znak. Eksplozja była głucha, dźgnęła uszy krotkim paroksyzmem bolu. Jeżeli wyjdę z tego, pomyślał, młocąc wodę rękami i nogami, jeżeli z tego wyjdę, pojadę do Yen do Yengerbergu, sprobuję jeszcze raz… Jeżeli z tego wyjdę… Wydało mu się, że słyszy buczenie trąby. Lub rogu. Fala, ponownie wybuchając w kominie, uniosła go do gory, wyrzuciła brzuchem na wielki głaz. Teraz słyszał wyraźnie buczenie rogu, wrzaski Jaskra, zdające się dobiegać ze wszystkich stron rownoczbśnie. Wydmuchnął słoną wodę z nosa, rozejrzał się, odrzucając z twarzy mokre włosy. Był na brzegu, tuż przy miejscu, z ktorego wyruszyli. Leżał brzuchem na kamieniach, dookoła białą pianą gotował się przyboj. Za nim, w wąwozie, teraz już będącym wąską zatoką, tańczył na falach wielki, szary delfin. Na jego grzbiecie, miotając mokrymi, seledynowymi włosami, siedziała syrenka. Miała piękne piersi. — Białowłosy! — zaśpiewała, machając ręką, w ktorej trzymała dużą, stożkowatą, spiralnie skręconą konchę. - Żyjesz? - Żyję — zdziwił się wiedźmin. Piana wokoł niego zrobiła się rożowa. Lewe ramię sztywniało, szczypało od soli. Rękaw kurtki był rozcięty, rowno i prosto, z rozcięcia buchała krew. Wyszedłem z tego, pomyślał, znowu się udało. Ale nie, nigdzie nie pojadę. Zobaczył Jaskra, ktory biegł ku niemu, potykając się na mokrych otoczakach. — Powstrzymałam ich! — zaśpiewała syrenka i znowu zadęła w konchę. - Ale nie na długo! Uciekaj i nie wracaj tu, białowłosy! Morze… Nie jest dla was! — Wiem! — odkrzyknął — Wiem! Dziękuję, Sh'eenaz! VII — Jaskier — odezwała się Oczko, rozdzierając zębami — koniec bandaża i motając supeł na nadgarstku Geralta. - Wyjaśnij mi, skąd wzięła się pod schodami kupa ślimaczych skorup? Żona Drouharda właśnie je sprząta i nie ukrywa przy tym, co o was obu sądzi. — Skorupy? — zdziwił się Jaskier. - Jakie skorupy? Pojęcia nie mam. Może upuściły je przelatujące kaczki? Geralt uśmiechnął się, obracając twarz w cień. Uśmiechnął się na wspomnienie bluźnierstw Jaskra, ktory spędził całe popołudnie na otwieraniu muszli i grzebaniu w oślizgłym mięsie, pokaleczył sobie palce i upaprał koszulę, ale nie znalazł ani jednej perły. I nie dziwota, albowiem prawdopodobnie nie były to żadne periopławy, ale zwykłe skojki czy omułki. Pomysł, by na małżach gotować zupę, porzucili, gdy Jaskier otworzył pierwszą skorupę — mięczak wyglądał nieapetycznie i śmierdział tak, że aż łzy ciekły z oczu. Oczko zakończyła bandażowanie i usiadła na odwroconym cebrze. Wiedźmin podziękował, oglądając zgrabnie opatrzoną rękę. Rana była głęboka i dość długa, obejmowała też łokieć, ktory wściekle bolał przy poruszeniach. Opatrzyli ją prowizorycznie jeszcze na brzegu morza, ale nim dotarli do domu, zaczęła krwawić ponownie. Tuż przed przyjściem dziewczyny Geralt wlał w rozsieczone przedramię eliksir koagulujący krew, poprawił eliksirem znieczulającym, a Essi nakryła ich w chwili, gdy probowali z Jaskrem zszyć ranę za pomocą nitki uwiązanej do rybackiego haczyka. Oczko sklęła ich i sama wzięła się za opatrunek, a w tym czasie Jaskier uraczył ją barwną opowieścią o walce, zastrzegając sobie przy tym kilkakrotnie wyłączne prawa do ballady o całym wydarzeniu. Essi, rzecz jasna, zasypała Geralta lawiną pytań, na ktore nie umiał odpowiedzieć. Odebrała to źle, najwyraźniej odniosła wrażenie, że tai coś przed nią. Naburmuszyła się i zaprzestała indagacji. — Agloval już wie — powiedziała. - Widziano was, powracających, a Drouhardowa, gdy zobaczyła krew na schodach, poleciała na plotki. Narod kopnął się ku skałom w nadziei, że fale coś wyrzucą, kręcą się tam do tej pory, ale, o ile wiem, niczego nie znaleźli. — I nie znajdą — rzekł wiedźmin. - Do Aglovala wybiorę się jutro, ale uprzedź go, jeśli możesz, by zabronił ludziom kręcić się koło Smoczych Kłow. Tylko ani słowa, proszę, o tych schodach ani o Jaskrowych fantazjach o mieście Ys. Zaraz znaleźliby się poszukiwacze skarbow i sensacji i padłyby nowe trupy… — Nie jestem plotkarką — Essi nadąsała się, gwałtownie odrzuciła lok z czoła. - Jeżeli cię o coś pytam, to nie po to, by natychmiast biec z tym pod studnię i rozpowiadać praczkom. — Przepraszam. — Muszę wyjść — zakomunikował nagle Jaskier. - Umowiłem się z Akerettą. Geralt, biorę twoj kubrak, bo moj jest nieludzko uświniony i ciągle jeszcze mokry., — Wszystko tu jest mokre — rzekła z przekąsem Oczko, z odrazą trącając czubkiem trzewiczka porozrzucane części odzieży. - Jak tak można? To trzeba rozwiesić, porządnie wysuszyć… Jesteście okropni. — Samo wyschnie — Jaskier naciągnął wilgotną kurtkę Geralta i z lubością przyjrzał się srebrnym ćwiekom na rękawach. — Nie pleć. A to, co to jest? No nie, ta torba ciągle jeszcze pełna jest szlamu i wodorostow! A to… Co to takiego? Pfuj! Geralt i Jaskier w milczeniu przyglądali się kobaltowe niebieskiej skorupie trzymanej przez Essi dwoma palcami. Zapomnieli. Małż był lekko otwarty i wyraźnie cuchnął. — To prezent — powiedział trubadur, wycofując się ku drzwiom. - Jutro są twoje urodziny, prawda, Pacynko? No, to to jest prezent dla ciebie. — To? - Ładna, prawda? — Jaskier poniuchał i dodał szybko. - To od Geralta. To on dla ciebie wybrał. Och, już poźno. Bywajcie… Po jego wyjściu Oczko milczała przez chwilę. Wiedźmin patrzył na śmierdzącego małża i wstydził się. Za Jaskra i za siebie. — Pamiętałeś o moich urodzinach? — spytała wolno Essi, trzymając muszlę daleko od siebie. - Naprawdę? — Daj mi to — rzekł ostro. Wstał z siennika, chroniąc zabandażowaną rękę. - Przepraszam cię za,tego idiotę… — Nie — zaprotestowała, wyciągając mały nożyk z pochwy przy pasku. - To rzeczywiście ładna muszelka, zachowam ją na pamiątkę. Trzeba ją tylko umyć, a przedtem pozbyć się… zawartości. Wyrzucę oknem, niech zjedzą koty. Coś stuknęło o podłogę, potoczyło się. Geralt rozszerzył źrenice i zobaczył to coś znacznie wcześniej niż Essi. To była perła. Pięknie opalizująca i połyskliwa perła blado błękitnej barwy, wielka jak spęczniało ziarnko grochu. — Bogowie — Oczko dostrzegła ją rownież. - Geralt… Perła! — Perła — zaśmiał się. - A więc jednak dostałaś prezent, Essi. Cieszę się. — Geralt, ja nie mogę jej przyjąć. Ta perła warta jest… — Jest twoja — przerwał jej. - Jaskier, chociaż zgrywa głupka, naprawdę pamiętał o twoich urodzinach. Naprawdę chciał sprawić ci radość. Mowił o tym, mowił głośno. Coż, los usłyszał i spełnił, co należało. — A ty, Geralt? — Ja? — Czy ty.. Też chciałeś sprawić mi radość? Ta perła jest taka piękna… Musi być ogromnie wartościowa… Nie żałujesz? — Cieszę się, że ci się podoba. A jeżeli żałuję, to tego, że była tylko jedna. I tego, że… — Tak? - Że nie znam cię tak długo jak Jaskier, tak długo, żeby moc wiedzieć i pamiętać o twoich urodzinach. Żeby moc dawać ci prezenty i sprawiać ci radość. Żeby moc… nazywać cię Pacynką. Zbliżyła się i nagle zarzuciła mu ręce na szyję. Zręcznie i szybko uprzedził jej ruch, umknął przed jej ustami, pocałował chłodno w policzek, obejmując ją zdrową ręką, niezręcznie, z rezerwą, delikatnie. Czuł, jak dziewczyna sztywnieje i cofa się powoli, ale tylko na długość rąk, wciąż spoczywających na jego ramionach. Wiedział, na co czeka, ale nie zrobił tego. Nie przyciągnął jej do siebie. Essi puściła go, odwrociła się w stronę uchylonego, brudnego okienka. — Oczywiście — powiedziała nagle. - Ledwie mnie znasz. Zapomniałam, że ty ledwie mnie znasz… — Essi — rzekł po chwili milczenia. - Ja… — Ja też ledwie cię znam — wybuchnęła, przerywając mu. - I co z tego? Kocham cię. Nic na to nie mogę poradzić. Nic. — Essi! — Tak. Kocham cię, Geralt. Jest mi wszystko jedno, co pomyślisz. Kocham cię od momentu, w ktorym cię zobaczyłam, tam, na zaręczynowym przyjęciu… Zamilkła, opuściła głowę. Stała przed nim, a Geralt żałował, że to ona, a nie rybiooki z szablą ukrytą pod wodą. Z rybiookim miał szansę. Z nią nie. — Nic nie mowisz — stwierdziła fakt. - Nic, ani słowa. Jestem zmęczony, pomyślał, i cholernie słaby. Muszę usiąść, ćmi mi się w oczach, straciłem trochę krwi i nic nie jadłem… Muszę usiąść. Przeklęta izdebka, pomyślał, oby spłonęła w czasie najbliższej burzy, trafiona piorunem. Przeklęty brak mebli, dwoch głupich krzeseł i stołu, ktory dzieli, przez ktory tak łatwo i bezpiecznie się rozmawia, można nawet trzymać się za ręce. A ja muszę usiąść na sienniku, muszę poprosić ją, by usiadła przy mnie. A wypchany grochowinami siennik jest niebezpieczny, stamtąd nie można się niekiedy wywinąć, wykonać uniku… — Usiądź przy mnie, Essi. Usiadła. Z ociąganiem. Taktownie. Daleko. Za blisko. — Kiedy się dowiedziałam — szepnęła, przerywając długie milczenie — gdy usłyszałam, że Jaskier przywlokł cię, pokrwawionego, wybiegłam z domu jak szalona, gnałam na oślep, na nic nie zwracając uwagi. I wtedy… Wiesz, o czym pomyślałam? Że to magia, że rzuciłeś na mnie urok, potajemnie, zdradziecko oczarowałeś mnie, zauroczyłeś Znakiem, twoim wilczym medalionem, złym okiem. Tak pomyślałam, ale nie zatrzymałam się, biegłam dalej, bo zrozumiałam, że pragnę… pragnę znaleźć się w twojej mocy. A rzeczywistość okazała się straszniejsza. Nie rzuciłeś na mnie uroku, nie użyłeś żadnych czarow. Dlaczego, Geralt? Dlaczego mnie nie zauroczyłeś? Milczał. — Gdyby to była magia — podjęła — wszystko byłoby takie proste i łatwe. Uległabym twojej mocy i byłabym szczęśliwa. Atak… Muszę… Nie wiem, co się ze mną dzieje… Do diabła, pomyślał, jeśli Yennefer, gdy jest ze mną, czuje się jak ja teraz, to wspołczuję jej. I nigdy nie będę się już dziwił. Nigdy nie będę już nienawidził jej… Nigdy. Bo może Yennefer czuje to, co ja teraz, czuje dogłębną pewność, że oto powinienem spełnić to, co jest niemożliwe do spełnienia, jeszcze bardziej niemożliwe do spełnienia niż związek Aglovala z Sh'eenaz. Pewność, że nie wystarczyłoby tu trochę poświęcenia, że trzeba by poświęcić wszystko, a i to nie wiadomo, czy wystarczyłoby. Nie, nie będę już nienawidził Yennefer za to, że nie może i nie chce dać mi więcej, niż trochę poświęcenia. Teraz wiem, że trochę poświęcenia to ogromnie dużo. — Geralt — jęknęła Oczko, wciągając głowę w ramiona. - Tak bardzo mi wstyd. Wstydzę się tego, co czuję, tego, co jest jak jakaś przeklęta niemoc, jak zimnica, jak krotki oddech… Milczał. — Myślałam zawsze, że to piękny i wzniosły stan ducha, szlachetny i godny, nawet, jeżeli unieszczęśliwia. Przecież tyle ballad ułożyłam o czymś takim. A to jest organiczne, Geralt, podle i przejmująco organiczne. Tak może się czuć ktoś chory, ktoś, kto wypił truciznę. Bo tak, jak ktoś, kto wypił truciznę, jest się gotowym na wszystko w zamian za odtrutkę. Na wszystko. Nawet na poniżenie. — Essi. Proszę cię… — Tak. Czuję się poniżona, poniżona tym, że wszystko ci wyznałam, zapominając o godności, ktora każe cierpieć w milczeniu. Tym, ze moim wyznaniem wprawiłam cię w zakłopotanie. Czuję się poniżona tym, że jesteś zakłopotany. Ale ja nie mogłam inaczej. Jestem bezsilna. Zdana na łaskę, jak ktoś złożony chorobą. Zawsze bałam się choroby, momentu, w ktorym będę słaba, bezsilna, bezradna i samotna. Zawsze bałam się choroby, zawsze wierzyłam, że choroba byłaby najgorszym, co mogłoby mnie spotkać… Milczał. — Wiem — jęknęła znowu. - Wiem, że powinnam być ci wdzięczna, że… że nie wykorzystujesz sytuacji. Ale nie jestem ci wdzięczna. I tego też się wstydzę. Bo ja nienawidzę tego twojego milczenia, tych twoich przerażonych oczu. Nienawidzę cię. Za to, że milczysz. Za to, że nie kłamiesz, że nie… I jej też nienawidzę, tej twojej czarodziejki, chętnie pchnęła bym ją nożem za to, że… Nienawidzę jej. Każ mi wyjść, Geralt. Rozkaż mi, bym stąd wyszła. Bo sama, z własnej woli, nie mogę, a chcę stąd wyjść, pojść do miasta, do oberży… Chcę zemścić się na tobie za moj wstyd, za poniżenie, chcę znaleźć pierwszego lepszego… Psiakrew, pomyślał, słysząc, jak jej głos opada niby szmaciana piłeczka tocząca się po schodach. Rozpłacze się, pomyślał, nie ma dwoch zdań, rozpłacze się. Co robić, cholera, co robić? Skurczone ramiona Essi zadrgały silnie. Dziewczyna odwrociła głowę i zaczęła płakać, cichym, przerażająco spokojnym, nie wstrzymywanym płaczem. Niczego nie czuję, stwierdził ze zgrozą, niczego, najmniejszego wzruszenia. To, że teraz obejmę jej plecy, to gest rozmyślny, wyważony, nie spontaniczny. Obejmę ją, bo czuję, że tak trzeba, nie dlatego, że pragnę. Niczego nie czuję. Gdy objął ją, natychmiast przestała płakać, otarła łzy, mocno potrząsając głową i odwracając się tak, by nie mogł widzieć jej twarzy. A potem przywarła do niego silnie, wciskając głowę w pierś. Trochę poświęcenia, pomyślał, tylko trochę poświęcenia. To ją przecież uspokoi, uścisk, pocałunek, spokojne pieszczoty… Ona nie chce więcej. A nawet, gdyby chciała, to co? Trochę poświęcenia, bardzo mało poświęcenia, przecież jest piękna i warta… Gdyby chciała więcej… To ją uspokoi. Cichy, spokojny, delikatny akt miłosny. A ja… Mnie przecież jest wszystko jedno, bo Essi pachnie werbeną, nie bzem i agrestem, nie ma chłodnej, elektryzującej skory, włosy Essi nie są czarnym tornadem lśniących lokow, oczy Essi są piękne, miękkie, ciepłe i modre, nie płoną zimnym, beznamiętnym, głębokim fioletem. Essi uśnie potem, odwroci głowę, otworzy lekko usta, Essi nie uśmiechnie się z tryumfem. Bo Essi… Essi nie jest Yennefer. I dlatego nie mogę. Nie mogę zdobyć się na te trochę poświęcenia. — Proszę cię, Essi, nie płacz. — Nie będę — odsunęła się od niego bardzo powoli. - Nie będę. Rozumiem. Nie może być inaczej. Milczeli, siedząc obok siebie na wypchanym grochowinami sienniku. Zbliżał się wieczor. — Geralt — powiedziała nagle, a głos jej drżał. - A może… Może byłoby tak… jak z tym małżem, z tym dziwnym prezentem? Może jednak odnaleźlibyśmy perłę? Poźniej? Po jakimś czasie? — Widzę tę perłę — powiedział z wysiłkiem. - Oprawioną w srebro, w srebrny kwiatuszek o misternych płatkach. Widzę ją na twojej szyi, na srebrnym łańcuszku, noszoną tak, jak ja noszę moj medalion. To będzie twoj talizman, Essi. Talizman, ktory uchroni cię przed każdym złem. — Moj talizman — powtorzyła, opuszczając głowę. - Moja perła, ktorą oprawię w srebro, z ktorą nigdy się nie rozstanę. Moj klejnot, ktory dostałam zamiast… Czy taki talizman może przynieść szczęście? — Tak, Essi. Bądź pewna. — Czy mogę posiedzieć tu jeszcze? Z tobą? — Możesz. Zbliżał się zmierzch i zapadał zmrok, a oni siedzieli na wypchanym grochowinami sienniku, w izdebce na stryszku, w ktorej nie było mebli, w ktorej był tylko ceber i nie zapalona świeczka na podłodze, w kałużce zastygłego wosku. Siedzieli, w zupełnym milczeniu, w ciszy, bardzo długo. A potem przyszedł Jaskier. Słyszeli, jak nadchodzi, brzdąka na lutni i podśpiewuje. Jaskier wszedł, zobaczył ich i nie powiedział nic, ani jednego słowa. Essi, rownież milcząc, wstała i wyszła, nie patrząc na nich. Jaskier nie powiedział ani słowa. Ale wiedźmin widział w jego oczach słowa, ktore nie padły. VIII — Rozumna rasa — powtorzył w zamyśleniu Agloval, opierając łokieć na poręczy krzesła, a podbrodek na pięści. - Podwodna cywilizacja. Ryboludy żyjące na dnie morza. Schody, prowadzące w głębinę. Geralt, ty mnie masz za cholernie łatwowiernego księcia. Oczko, stojąca obok Jaskra, prychnęła gniewnie. Jaskier z niedowierzaniem pokręcił głową. Geralt nie przejął się wcale. — Jest mi obojętne — rzekł cicho — czy mi uwierzysz, czy nie. Moim obowiązkiem jest jednak uprzedzić cię. Łodź, ktora zbliży się do Smoczych Kłow, lub ludzie, ktorzy się tam pojawią w czasie odpływu, narażeni są na ryzyko. Śmiertelne ryzyko. Chcesz sprawdzić, czy to prawda, chcesz ryzykować, twoja sprawa. Ja po prostu uprzedzam. — Ha — odezwał się nagle włodarz Zelest, siedzący za Aglovalem we wnęce okiennej. - Jeżeli to potwory jako elfy czy inne gobliny, to nie straszne nam one. Balim się, że to coś gorszego, a, strzeżcie bogowie, zaczarowanego. Z tego, co wiedźmin prawi, to takie jakby morskie topce pławuny. Są sposoby na topce. Obiło mi się o uszy, że jeden czarodziej w mig poradził sobie z topcami na jeziorze Mokva. Wlał w wodę baryłkę magicznego filtru i było po zasranych topcach. Śladu nie zostało. — Prawda — odezwał się milczący dotąd Drouhard. - Śladu nie zostało. Rownież po leszczach, szczupakach, rakach i szczeżujach. Wygniła nawet moczarka na dnie i uschły olszyny na brzegach. — Kapitalnie — rzekł drwiąco Agloval. - Dzięki za wspaniałą sugestię, Zelest. Masz ich może więcej? — No, niby prawda — włodarz poczerwieniał silnie. - Magik przegiął rożdżkę ociupinkę, krzynkę bardzo się rozmachał. Ale i bez magikow możem sobie poradzić, książę. Powiada wiedźmin, że walczyć z onymi potworami można i ubić je też można. Tedy wojna, panie. Jak dawniej. Nie nowina nam, nie? Żyły w gorach bobołaki, gdzie one teraz? Po lasach kołaczą się jeszcze dzikie elfy i dziwożony, ale i z tymi koniec będzie niebawem. Wywalczym co nasze. Jako dziadowie nasi… — A perły zobaczą dopiero moje wnuki? — skrzywił się książę. - Za długo by czekać, Zelest. — No, tak źle nie będzie. Widzi mi się… Rzeknę tak: z każdą łodzią poławiaczy dwie łodzie łucznikow. Wnet nauczymy te potwory rozumu. Nauczymy ich strachu. Prawda, panie wiedźmin? Geralt spojrzał na niego zimnym wzrokiem, nie odpowiedział. Agloval odwrocił głowę, demonstrując swoj szlachetny profil, zagryzł wargi. Potem spojrzał na wiedźmina, mrużąc oczy i marszcząc czoło. — Nie wykonałeś zadania, Geralt — powiedział. - Pokpiłeś sprawę ponownie. Nie przeczę, wykazałeś dobre chęci. Ale ja za dobre chęci nie płacę. Płacę za rezultat. Za efekt. A efekt, wybacz określenie, jest gowniany. Tak tedy gowno zarobiłeś. — Pięknie, mości książę — zakpił Jaskier. - Szkoda, że was z nami nie było tam, przy Smoczych Kłach. Dalibyśmy wam może z wiedźminem szansę spotkania z jednym z tamtych, z morza, z mieczem w ręku. Może wowczas zrozumielibyście, w czym rzecz, i przestali droczyć się o zapłatę… — Jak przekupka — wtrąciła Oczko. — Nie mam we zwyczaju droczyć się, targować ani dyskutować — powiedział Agloval spokojnie. - Rzekłem, nie zapłacę ci ani grosza, Geralt. Umowa brzmiała: wyeliminować niebezpieczeństwo, wyeliminować zagrożenie, umożliwić połow pereł bez ryzyka dla ludzi. A ty? Przychodzisz i opowiadasz mi o rozumnej rasie z dna morza. Radzisz, bym trzymał się z dala od miejsca, ktore przynosi mi dochod. Co zrobiłeś? Zabiłeś jakoby… Ilu? — To bez znaczenia, ilu — Geralt pobladł lekko. - Przynajmniej dla ciebie, Agloval. — Właśnie. Tym bardziej, że dowodow brak. Gdybyś chociaż przyniosł prawe dłonie tych rybożab, kto wie, może wykosztowałbym się na zwyczajową stawkę, taką, jaką bierze moj gajowy od pary wilczych uszu. — Coż — rzekł wiedźmin chłodno. - Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko się pożegnać. — Mylisz się — powiedział książę. - Pozostaje ci coś jeszcze. Stała praca za całkiem przyzwoite pieniądze i utrzymanie. Stanowisko i patent kapitana mojej zbrojnej straży, ktora odtąd będzie towarzyszyła poławiaczom. Nie musi być na stałe, wystarczy do czasu, gdy owa jakoby rozumna rasa nabierze dość rozumu, by trzymać się z da? lęka od moich łodzi, by unikać ich jak ognia. Co ty na to? — Dziękuję, nie skorzystam — wiedźmin wykrzywił się. - Nie odpowiada mi taka praca. Prowadzenie wojen z innymi rasami uważam za idiotyzm. Może to i świetna rozrywka dla znudzonych i zblazowanych książąt. Ale dla mnie nie. — Och, jakże dumnie — uśmiechnął się Agloval. - Jakże wyniośle. Zaiste, odrzucasz propozycje w sposob, jakiego niejeden krol by się nie powstydził. Rezygnujesz z niezłych pieniędzy z miną bogacza będącego po sutym obiedzie. Geralt? Jadłeś dzisiaj obiad? Nie? A jutro? A pojutrze? Małe widzę szansę, wiedźminie, bardzo małe. Nawet normalnie trudno o zarobek, a teraz, z ręką na temblaku… — Jak śmiesz! — krzyknęła cienko Oczko. - Jak śmiesz mowić tak do niego, Agloval! Rękę, ktorą nosi na temblaku, rozrąbano mu podczas wykonywania twojego zlecenia! Jak możesz być tak podły… — Przestań — powiedział Geralt. - Przestań, Essi. To nie ma sensu. — Nieprawda — rzuciła gniewnie. - To ma sens. Ktoś musi mu wreszcie powiedzieć prawdę w oczy, temu księciu, ktory sam się mianował księciem, korzystając z faktu, że nikt nie konkurował z nim o tytuł do władania tym kawałkiem skalistego wybrzeża, a ktory teraz uważa, że wolno mu znieważać innych. Agloval poczerwieniał i zacisnął usta, ale nie powiedział ani słowa, nie poruszył się. — Tak, Agloval — ciągnęła Essi, ściskając w pięści roztrzęsione ręce. - Bawi cię i cieszy możliwość znieważania innych, radujesz się pogardą, jaką możesz okazać wiedźminowi gotowemu nadstawić karku za twoje pieniądze. Ale wiedz, że wiedźmin kpi sobie z twojej pogardy i twoich zniewag, że nie robią one na nim najmniejszego wrażenia, że nawet ich nie zauważa. Nie, wiedźmin nie czuje nawet tego, co czują twoi słudzy i poddani, Zelest i Drouhard, a oni czują wstyd, głęboki i palący wstyd. Wiedźmin nie czuje tego, co my, ja i Jaskier, a my czujemy wstręt. Czy wiesz, Agloval, dlaczego tak jest? Powiem ci to. Wiedźmin wie, że jest lepszy. Jest więcej wart niż ty. I to daje mu siłę, ktorą ma. Essi zamilkła, opuściła głowę, nie dość szybko, by Geralt nie zdążył zobaczyć łzy, ktora błysnęła w kąciku | pięknego oka. Dziewczyną dotknęła dłonią zawieszonego na szyi kwiatuszka o srebrnych płatkach, kwiatuszka, w środku ktorego tkwiła wielka, błękitna perła. Kwiatuszek miał misterne, plecione płatki, wykonany był po mistrzowsku. Drouhard, pomyślał wiedźmin, stanął na wysokości zadania. Polecony przez niego rzemieślnik wykonał dobrał robotę. I nie wziął od nich grosza. Drouhard zapłacił za wszystko. — Dlatego, mości książę — podjęła Oczko, unosząc głowę — nie ośmieszaj się, proponując wiedźminowi rolę najemnika w armii, jaką chcesz wystawić przeciw oceanowi. Nie narażaj się na śmieszność, bo twoja propozycja może wywołać tylko śmiech. Jeszcze nie pojąłeś? Wiedźminowi możesz zapłacić za wykonanie zadania, możesz go wynająć, by ochronił ludzi przed złem, by zapobiegł grożącemu im niebezpieczeństwu. Ale wiedźmina nie możesz kupić, nie możesz użyć go do własnych celow. Bo wiedźmin, nawet ranny i głodny, jest od ciebie lepszy. Więcej wart. Dlatego kpi sobie z twojej nędznej oferty. Zrozumiałeś? — Nie, panno Daven — powiedział zimno Agloval. - Nie zrozumiałem. Wprost przeciwnie, rozumiem coraz mnięj. Podstawową zaś rzeczą, ktorej zaiste nie rozumiem, jest to, że jeszcze nie rozkazałem powiesić całej waszej trojki oćwiczywszy pierwej batogiem i przypiekłszy czerwonym żelazem. Wy, panno Daven, usiłujecie sprawiać wrażeniej takiej, ktora wie wszystko. Powiedzcież mi tedy, czemu tego nie robię. — Proszę bardzo — wypaliła natychmiast poetka. - Nie robisz tego, Agloval, bo gdzieś tam, głęboko, w środku, tli się w tobie iskierka przyzwoitości, resztka honoru, nie zduszona jeszcze pychą nuworysza i kupczyka. W środku, Agloval. Na dnie serca. Serca, ktore wszakże zdolne jest kochać syrenę. Agloval pobladł jak płotno i zacisnął ręce na poręczach fotela. Brawo, pomyślał wiedźmin, brawo, Essi, wspaniale. Był z niej dumny. Ale jednocześnie czuł żal, potworny żal. — Odejdźcie — powiedział Agloval cicho. - Idźcie sobie. Dokąd chcecie. Zostawcie mnie w spokoju. - Żegnaj, książę — powiedziała Essi. - A na pożegnanie przyjmij dobrą radę. Radę, ktorej powinien udzielić ci wiedźmin, ale nie chcę, by wiedźmin ci jej udzielał. By zniżał się do udzielania ci rad. Zrobię to za niego. — Słucham. — Ocean jest wielki, Agloval. Nikt jeszcze nie zbadał, co jest tam, za horyzontem, jeżeli w ogole coś tam jest. Ocean jest większy niż jakakolwiek puszcza, w głąb ktorej zepchnęliście elfow. Jest trudniej dostępny niż jakiekolwiek gory i wąwozy, w ktorych masakrowaliście bobołakow. A tam, na dnie oceanu, mieszka rasa, używająca zbroi, znająca tajniki obrobki metali. Strzeż się, Agloval. Jeżeli z poławiaczami zaczną wypływać łucznicy, rozpoczniesz wojnę z czymś, czego nie znasz. To, co chcesz ruszyć, może okazać się gniazdem szerszeni. Radzę wam, zostawcie im morze, bo morze nie jest dla was. Nie wiecie i nigdy nie dowiecie się, dokąd prowadzą schody, ktorymi idzie się w doł Smoczych Kłow. — Jesteście w błędzie, panno Essi — rzekł spokojnie Agloval. - Dowiemy się, dokąd prowadzą te schody. Więcej, zejdziemy tymi schodami. Sprawdzimy, co jest po tamtej stronie oceanu, jeżeli w ogole coś tam jest. I wyciągniemy z tego oceanu wszystko, co tylko da się wyciągnąć. A jeśli nie my, to zrobią to nasze wnuki albo wnuki naszych wnukow. To tylko kwestia czasu. Tak, zrobimy to, choćby ten ocean miał stać się czerwony od krwi. I ty o tym wiesz, Essi, mądra Essi, ktora piszesz kronikę ludzkości swoimi balladami. Życie to nie ballada, mała, biedna, pięknooka poetko zagubiona wśrod swoich pięknych słow. Życie to walka. A walki nauczyli nas właśnie owi więcej od nas warci wiedźmini. To oni pokazali nam drogę, oni utorowali ją dla nas, oni zasłali ją trupami tych, ktorzy stali nam, ludziom, na przeszkodzie i zawadzie, trupami tych, ktorzy bronili przed nami tego świata. My, Essi, tylko tę walkę kontynuujemy. To my, nie twoje ballady, tworzymy kronikę ludzkości. I niepotrzebni już są nam wiedźmini, i tak już nic nas nie powstrzyma. Nic. Essi, pobladła, dmuchnęła w lok i szarpnęła głową. — Nic, Agloval? — Nic, Essi. Poetka uśmiechnęła się. Z przedpokojow dobiegł ich nagle hałas, okrzyki, tupot. Do sali wpadli paziowie i strażnicy, tuż przed drzwiami uklękli lub zgięli się w ukłonach, tworząc szpaler. W drzwiach stanęła Sh'eenaz. Jej seledynowe włosy były kunsztownie utrefione, spięte wspaniałym diademem z korali i pereł. Była w sukni koloru morskiej wody, z falbankami białymi jak piana. Suknia była mocno wydekoltowana, tak że uroki syrenki, choć częściowo ukryte i udekorowane naszyjnikiem z nefrytow i lapis lazuli, były nadal godne najwyższego zachwytu. — Sh'eenaz… — jęknął Agloval, padając na kolana. - Moja… Sh'eenaz… Syrenka zbliżyła się wolno, a jej chod był miękki i pełen gracji, płynny jak nadbiegająca fala. Zatrzymała się przed księciem, błysnęła w uśmiechu drobnymi, białymi ząbkami, potem zaś zebrała szybko suknię w małe dłonie i uniosła ją, dość wysoko, na tyle wysoko, by każdy mogł ocenić jakość pracy morskiej czarownicy, morszczynki. Geralt przełknął ślinę. Nie było wątpliwości: morszczynka wiedziała, co to są ładne nogi i jak się je robi. — Ha! — zakrzyknął Jaskier. - Moja ballada… To zupełnie jak w mojej balladzie… Zyskała dla niego nożki, ale straciła głos! — Niczego nie straciłam — powiedziała Sh'eenaz śpiewnie najczystszym wspolnym. - Na razie. Po tej operacji jestem jak nowa. — Mowisz w naszym języku? — A co, nie wolno? Jak się masz, białowłosy. O, i twoja ukochana tu jest, Essi Daven, jeśli pamiętam. Lepiej już ją znasz czy nadal ledwie ledwie? — Sh'eenaz… — jęknął Agloval rozdzierająco, zbliżając się do niej na kolanach. - Moja miłości! Moja ukochana… jedyna… Więc jednak, nareszcie. Więc jednak, Sh'eenaz! Syrenka wdzięcznym gestem podała mu rękę do ucałowania. — A tak. Bo ja też cię kocham, głupku. A co to byłaby za miłość, gdyby kochającego nie było stać na trochę poświęcenia. IX Odjechali z Bremervoord wczesnym, chłodnym rankiem, wśrod mgły odbierającej jaskrawość czerwonej kuli słońca wytaczającej się zza horyzontu. Odjechali we troje. Tak jak postanowili. Nie rozmawiali o tym, nie robili planow — chcieli po prostu być razem. Jakiś czas. Opuścili kamienisty przylądek, pożegnali urwiste, poszarpane klify nad plażami, dziwaczne formacje wysieczonych przez fale i wichry wapiennych skał. Ale gdy zjechali w ukwieconą i zieloną dolinę Doł Adalatte, nadal mieli w nozdrzach zapach morza, a w uszach huk przyboju i przeraźliwe, dzikie wrzaski mew. Jaskier gadał teezustannie, bez przerwy, przeskakiwał z tematu na temat i praktycznie żadnego nie kończył. Opowiadał o Kraju Barsa, gdzie głupi zwyczaj każe dziewczynom strzec cnoty aż do zamążpojścia, o żelaznych ptakach z wyspy Inis Porhoet, o żywej wodzie i martwej wodzie, o smaku i dziwnych właściwościach szafirowego wina, zwanego ciii, o krolewskich czworaczkach z Ebbing, okropnych, dokuczliwych bachorach, zwanych Putzi, Gritzi, Mitzi i Juan Pablo Vassermiller. Opowiadał o lansowanych przez konkurencję nowych kierunkach w muzyce i poezji, będących, zdaniem Jaskra, upiorami, symulującymi ruchy żywotne. Geralt milczał. Essi też milczała lub odpowiadała połsłowkami. Wiedźmin czuł na sobie jej wzrok. Wzrok, ktorego unikał. Przez rzekę Adalatte przeprawili się promem, przy czym sami musieli ciągnąć liny, albowiem przewoźnik znajdował się w stanie patetycznie zapijaczonej, trupio białej, sztywno-rozdygotanej, zapatrzonej w otchłań bladości, nie mogł puścić słupa u podsienia, ktorego trzymał się oburącz, a na wszystkie pytania, jakie mu zadawali, odpowiadał jednym, jedynym słowem brzmiącym jak "wurg". Kraj na drugim brzegu Adalatte spodobał się wiedźminowi — położone wzdłuż rzeki wsie były w większości otoczone ostrokołem, a to rokowało pewne szansę na znalezienie pracy. Gdy poili konie, wczesnym popołudniem, Oczko podeszła do niego, korzystając z faktu, że Jaskier się oddalił. Wiedźmin nie zdążył się oddalić. Zaskoczyła go. — Geralt — powiedziała cichutko. - Ja już… nie mogę tego znieść. To ponad moje siły. Starał się uniknąć konieczności spojrzenia jej w oczy. Nie pozwoliła na to. Stała przed nim, bawiąc się błękitną perłą oprawioną w srebrny kwiatuszek zawieszony na szyi. Stała tak, a on znowu żałował, że to nie rybiooki z szablą ukrytą pod wodą. — Geralt… Musimy coś z tym zrobić, prawda? Czekała na jego odpowiedź. Na słowa. Na trochę poświęcenia. Ale wiedźmin nie miał niczego, co mogłby jej poświęcić, wiedział o tym. Nie chciał kłamać. A naprawdę nie było go stać, bo nie mogł zdobyć się na to, by zadać jej bol. Sytuację uratował Jaskier, niezawodny Jaskier, pojawiając się nagle. Jaskier ze swoim niezawodnym taktem. — A pewnie, że tak! — wrzasnął i z rozmachem cisnął do wody kijek, ktorym rozgarniał szuwary i ogromne, nadrzeczne pokrzywy. - A pewnie, że musicie coś z tym zrobić, najwyższy czas! Nie mam ochoty przyglądać się dłużej temu, co dzieje się między wami! Czego ty od niego oczekujesz, Pacynko? Niemożliwości? A ty, Geralt, na co liczysz? Na to, że Oczko odczyta twoje myśli, tak jak… Tak, jak tamta? I że się tym zadowoli, a ty wygodnie pomilczysz, nie musząc niczego wyjaśniać, niczego deklarować, niczego odmawiać? Nie musząc się odsłaniać? Ile czasu, ile faktow trzeba wam obojgu, aby zrozumieć? I kiedy chcecie się zrozumieć, za kilka lat, we wspomnieniach? Przecież jutro mamy się rozstać, do diabła! Och, dość mam, na bogow, obydwojga mam potąd, potąd, o! Dobrze, posłuchajcie, ja teraz wyłamię sobie leszczynę i pojdę na ryby, a wy będziecie mieli chwilę tylko dla siebie, będziecie mogli wszystko sobie powiedzieć. Powiedzcie sobie wszystko, postarajcie się zrozumieć wzajemnie. To nie jest takie trudne, jak się wam wydaje. A poźniej, na bogow, zrobcie to. Zrob to z nim, Pacynko. Zrob to z nią, Geralt, i bądź dla niej dobry. A wtedy, cholera, albo wam przejdzie, albo… Jaskier odwrocił się gwałtownie i odszedł, łamiąc trzciny i klnąc. Zrobił wędkę z leszczynowego pręta i końskiego włosia i łowił do zapadnięcia zmroku. Gdy odszedł, Geralt i Essi stali długo, oparci o pokraczną wierzbę schyloną nad nurtem. Stali, trzymając się za ręce. Potem wiedźmin mowił, mowił cicho i długo, a oczko Oczka było pełne łez. A potem, na bogow, zrobili to, ona i on. I wszystko było dobrze. X Następnego dnia urządzili sobie coś w rodzaju uroczystej wieczerzy. W mijanej wsi Essi i Geralt kupili sprawione jagniątko. W czasie gdy się targowali, Jaskier cichcem wykradł czosnek, cebulę i marchew z warzywnika za chałupą. Odjeżdżając, świsnęli jeszcze kociołek z płotu za kuźnią. Kociołek był lekko dziurawy, ale wiedźmin zalu-tował go Znakiem Igni. Wieczerza odbyła się na polanie, w głębi puszczy. Ogień trzaskał wesoło, kociołek bulgotał. Geralt mieszał w nim troskliwie koziołkiem sporządzonym z okorowanego czubka choinki. Jaskier obierał cebulę i skrobał marchew. Oczko, ktora pojęcia nie miała o gotowaniu, uprzyjemniała im czas, grając na lutni i śpiewając nieprzyzwoite kuplety. To była uroczysta wieczerza. Bo rano mieli się rozstać. Rano każde z nich miało ruszyć w swoją drogę; na poszukiwanie czegoś, co już przecież mieli. Ale nie wiedzieli, że to mają, nawet nie domyślali się tego. Nie domyślali się, dokąd zaprowadzą ich drogi, ktorymi mieli rano wyruszyć. Każde z osobna. Gdy się objedli, opili sprezentowanym przez Drouharda piwem, poplotkowali i pośmiali, Jaskier i Essi urządzili zawody śpiewacze. Geralt, z dłońmi pod głową, leżał na legowisku ze świerkowych gałązek i myślał, że nigdy nie słyszał tak pięknych głosow i rownie pięknych ballad. Myślał o Yennefer. Myślał też o Essi. Miał przeczucie, że… Na zakończenie, Oczko odśpiewała wraz z Jaskrem słynny duet Cyntii i Vertvema, wspaniałą pieśń o miłości, zaczynającą się od słow: "Łzę niejedną już wylałam…" Geraltowi wydawało się, że nawet drzewa się schyliły, słuchając tych dwojga. Potem Oczko, pachnąca werbeną, położyła się obok niego, wcisnęła mu się pod ramię, wwierciła głowę na pierś, westchnęła może ze dwa razy i spokojnie usnęła. Wiedźmin usnął dużo, dużo poźniej. Jaskier, wpatrzony w dogasające ognisko, siedział jeszcze długo, sam, cicho pobrzękując na lutni. Zaczęło się od kilku taktow, z ktorych złożyła się zgrabna, spokojna melodia. Wiersz, pasujący do melodii, powstawał jednocześnie z nią, słowa wtapiały się w muzykę, zostawały w niej niby owady w złotoprzezroczystych bryłkach bursztynu. Ballada opowiadała o pewnym wiedźminie i o pewnej poetce. O tym, jak wiedźmin i poetka spotkali się na brzegu morza, wśrod krzyku mew, jak pokochali się od pierwszego wejrzenia. O tym, jak piękną i silną była ich miłość. O tym, że nic, nawet śmierć, nie było w stanie zniszczyć tej miłości i rozdzielić ich. Jaskier wiedział, że mało kto uwierzy w historię, ktorą opowiadała ballada, ale nie przejmował się tym. Wiedział, że ballad nie pisze się po to, by w nie wierzono, ale po to, by się nimi wzruszano. Kilka lat poźniej Jaskier mogł zmienić treść ballady, napisać o tym, co wydarzyło się naprawdę. Nie zrobił tego. Prawdziwa historia nie wzruszyłaby przecież nikogo. Ktoż chciałby słuchać o tym, że wiedźmin i Oczko rozstali się i nie zobaczyli już nigdy, ani razu? O tym, że cztery lata poźniej Oczko umarła na ospę podczas szalejącej w Wyzimie epidemii? O tym, jak on, Jaskier, wyniosł ją na rękach spomiędzy palonych na stosach trupow i pochował daleko od miasta, w lesie, samotną i spokojną, a razem z nią, tak, jak prosiła, dwie rzeczy — jej lutnię i jej błękitną perłę. Perłę, z ktorą nie rozstawała się nigdy. Nie, Jaskier pozostał przy pierwszej wersji ballady. Ale i tak nie zaśpiewał jej nigdy. Nigdy. Nikomu. Nad ranem, jeszcze w ciemnościach, do biwaku podkradł się głodny i wściekły wilkołak, ale zobaczył, że to Jaskier, więc posłuchał chwilę i poszedł sobie. MIECZ PRZEZNACZENIA I Pierwszego trupa znalazł około południa. Widok zabitych rzadko kiedy wstrząsał wiedźminem, znacznie częściej zdarzało mu się patrzeć na zwłoki zupełnie obojętnie. Tym razem nie był obojętny. Chłopiec miał około piętnastu lat. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi nogami, na ustach zastygło mu coś niby grymas przerażenia. Pomimo tego Geralt wiedział, że chłopiec zginął natychmiast, nie cierpiał i prawdopodobnie nawet nie wiedział, że umiera. Strzała trafiła w oko, głęboko ugrzęzła w czaszce, w kości potylicy. Strzała była opierzona pręgowanymi, barwionymi na żołto lotkami kury bażanta. Brzechwa sterczała ponad miotły traw. Geralt rozejrzał się, szybko i bez trudu znalazł to, czego szukał. Drugą strzałę, identyczną, utkwioną w pniu sosny, o jakieś sześć krokow z tyłu. Wiedział, co zaszło. Chłopiec nie zrozumiał ostrzeżenia, słysząc świst i stuk strzały przeraził się i zaczął biec w niewłaściwym kierunku. W stronę tej, ktora nakazała mu zatrzymać się i natychmiast wycofać. Syczący, jadowity i pierzasty świst, krotki stuk grotu wcinającego się w drewno. Ani kroku dalej, człowieku, mowi ten świst i ten stuk. Precz, człowieku, natychmiast wynoś się z Brokilonu. Zdobyłeś cały świat, człowieku, wszędzie cię pełno, wszędzie wnosisz ze sobą to, co nazywasz nowoczesnością, erą zmian, to, co nazywasz postępem. Ale my nie chcemy tutaj ani ciebie, ani twojego postępu. Nie życzymy sobie zmian, jakie przynosisz. Nie życzymy sobie niczego, co przynosisz. Świst i stuk. Precz z Brokilonu! Precz z Brokilonu. pomyślał Geralt. Człowieku. Nieważne, czy masz piętnaście lat i przedzierasz się przez las oszalały ze strachu, nie mogąc odnaleźć drogi do domu. Nieważne, że masz lat siedemdziesiąt i musisz pojść po chrust, bo za nieprzydatność wygonią cię z chałupy, nie dadzą żreć. Nieważne, że masz lat sześć i przyciągnęły cię kwiatki niebieszczące się na zalanej słońcem polanie. Precz z Brokilonu! Świst i stuk. Dawniej, pomyślał Geralt, zanim strzeliły, by zabić, ostrzegały dwa razy. Nawet trzy. Dawniej, pomyślał, ruszając w dalszą drogę. Dawniej. Coż, postęp. Las nie wydawał się zasługiwać na straszną sławę, jaką się cieszył. Prawda, był przerażająco dziki i uciążliwy do marszu, ale była to zwyczajna uciążliwość matecznika, w ktorym każdy prześwit, każda słoneczna plama przepuszczona przez konary i liściaste gałęzie wielkich drzew wykorzystywana była natychmiast przez dziesiątki młodych brzoz, olch i grabow, przez jeżyny, jałowce i paprocie pokrywające gęstwiną pędow chrupliwe grzęzawisko prochna, suchych gałęzi i zbutwiałych pni drzew najstarszych, tych, ktore przegrały w walce, tych, ktore dożyły swego żywota. Gęstwina nie milczała jednak złowieszczym, ciężkim milczeniem, ktore bardziej pasowałoby do tego miejsca. Nie, Brokilon żył. Bzyczały owady, szeleściły pod nogami jaszczurki, pomykały tęczowe żuki biegacze, targało lśniącymi od kropel pajęczynami tysiące pająkow, dzięcioły roztętniły pnie ostrymi seriami stukow, wrzeszczały sojki. Brokilon żył. Ale wiedźmin nie dawał się zwieść. Wiedział, gdzie jest. Pamiętał o chłopcu ze strzałą w oku. Wśrod mchu i igliwia widział niekiedy białe kości, po ktorych biegały czerwone mrowki. Szedł dalej, ostrożnie, ale szybko. Siady były świeże. Liczył na to. że zdąży, że zdoła zatrzymać i zawrocić idących przed nim ludzi. Łudził się, że nie jest za poźno. Było. Drugiego trupa nie zauważyłby, gdyby nie refleks słońca na klindze krotkiego miecza, ktory zabity ściskał w dłoni. Ten był dojrzałym mężczyzną. Prosty stroj w użytkowo burym kolorze wskazywał na niskie pochodzenie. Stroj — jeśli nie liczyć plam krwi otaczających dwie wbite w pierś strzały — był czysty i nowy, nie mogł to zatem być zwykły pachołek. Geralt rozejrzał się i zobaczył trzeciego trupa, ubranego w skorzaną kurtkę i krotki, zielony płaszcz. Ziemia wokoł nog zabitego była poszarpana, mech i igliwie zryte aż do piachu. Nie było wątpliwości — ten człowiek umierał długo. Usłyszał jęk. Szybko rozgarnął jałowce, dostrzegł głęboki wykrot, ktory maskowały. W wykrocie, na odsłoniętych korzeniach sosny leżał mężczyzna potężnej budowy, o czarnych, kręconych włosach i takiejż brodzie, kontrastujących z przeraźliwą, wręcz trupią bladością twarzy. Jasny kaftan z jeleniej skory był czerwony od krwi. Wiedźmin wskoczył do wykrotu. Ranny otworzył oczy. — Geralt… — jęknął. - O, bogowie… Ja chyba śnię… — Freixenet? — zdumiał się wiedźmin. - Ty tutaj? — Ja… Oooch… — Nie ruszaj się — Geralt ukląkł obok. - Gdzie dostałeś? Nie widzę strzały… — Przeszła… na wylot. Odłamałem grot i wyciągnąłem… Słuchaj, Geralt… — Milcz, Freixenet, bo zachłyśniesz się krwią. Masz przebite płuco. Zaraza, muszę cię stąd wyciągnąć. Co wy, do diabła, robiliście w Brokilonie? To tereny driad, ich sanktuarium, stąd nikt żywy nie wychodzi. Nie wiedziałeś o tym? — Poźniej… — zajęczał Freixenet i splunął krwią. - Poźniej ci opowiem… Teraz wyciągnij mnie… Och, zaraza! Ostrożniej… Oooch… — Nie dam rady — Geralt wyprostował się, rozejrzał. - Za ciężki jesteś… — Zostaw mnie — stęknął ranny. - Zostaw mnie, trudno… Ale ratuj ją… na bogow, ratuj ją… — Kogo? — Księżniczkę… Och… Znajdź ją, Geralt… — Leź spokojnie, do diabła! Zaraz coś zmontuję i wywlokę cię. Freixenet zakasłał ciężko i znowu splunął, gęsta, ciągnąca się nitka krwi zawisła mu na brodzie. Wiedźmin zaklął, wyskoczył z wykrotu, rozejrzał się. Potrzebował dwoch młodych drzewek. Ruszył szybko w stronę skraju polany, gdzie poprzednio widział kępy olszyn. Świst i stuk. Geralt zamarł w miejscu. Strzała, wbita w pień na wysokości jego głowy, miała na brzechwie piora jastrzębia. Spojrzał w kierunku wytyczonym przez jesionowy pręt, wiedział, skąd strzelano. O jakieś pięćdziesiąt krokow był kolejny wykrot, zwalone drzewo, stercząca w gorę plątanina korzeni, wciąż jeszcze ściskających w objęciu ogromną bryłę piaszczystej ziemi. Gęstniała tam tarnina i ciemność pręgowata jaśniejszymi pasami brzozowych pni. Nie widział nikogo. Wiedział, że nie zobaczy. Uniosł obie ręce, bardzo powoli. — Ceadmil! Va an Eithne meath e Duen Canell! Essea Gwynbleidd! Tym razem usłyszał cichy szczęk cięciwy i zobaczył strzałę, wystrzelono ją bowiem tak, by ją widział. Ostro w gorę. Patrzył, jak wzbija się, jak załamuje lot, jak spada po krzywej. Nie poruszył się. Strzała wbiła się w mech prawie pionowo, o dwa kroki od niego. Prawie natychmiast utkwiła obok niej druga, pod identycznym kątem. Bał się, ze następnej może już nie zobaczyć. — Meath Eithne! — zawołał ponownie. - Essea Gwynbleidd! — Glaeddyv vort! — głos, niby powiew wiatru. Głos, nie strzała. Żył. Powoli rozpiął klamrę pasa, wyciągnął miecz daleko od siebie, odrzucił. Druga driada bezszelestnie wyłoniła się zza otulonego jałowcami pnia jodły, nie więcej niż dziesięć krokow od niego. Chociaż była mała i bardzo szczupła, pień wydawał się cieńszy. Nie miał pojęcia, Jak mogł nie zauważyć jej, gdy podchodził. Być może maskował ją stroj — nie szpecąca zgrabnego ciała kombinacja zszytych dziwacznie kawałkow tkaniny w mnostwie odcieni zieleni i brązu, usiana liśćmi i kawałkami kory. Jej włosy, przewiązane na czole czarną chustką, miały kolor oliwkowy, a twarz była poprzecinana pasami wymalowanymi łupiną orzecha. Rzecz jasna, łuk miała napięty i mierzyła w niego. — Eithne… — zaczął. — Thaess aep! Zamilkł posłusznie, stojąc bez ruchu, trzymając ręce z dala od tułowia. Driada nie opuściła luku. — Dunca! — krzyknęła. - Braenn! Caemm vort! Ta, ktora strzelała poprzednio, wyprysnęła z tarniny, przesmyknęła po zwalonym pniu, zręcznie przeskakując wykrot. Chociaż leżała tam sterta suchych gałęzi, nie słyszał, by choć jedna trzasnęła pod jej stopami. Za sobą, blisko, usłyszał leciutki szmer, coś niby szelest liści na wietrze. Wiedział, że trzecią ma za plecami. Właśnie ta trzecia, wysuwając się błyskawicznie z boku, podniosła jego miecz. Ta miała włosy w kolorze miodu, ściągnięte opaską z sitowia. Kołczan pełen strzał kołysał się na jej plecach. Tamta najdalsza, z wykrotu, zbliżyła się szybko. Jej stroj nie rożnił się niczym od ubioru towarzyszek. Na matowych, ceglastorudych włosach nosiła wianek spleciony z koniczyny i wrzosu. Trzymała łuk, nie napięty, ale strzała była na cięciwie. — Ten thesse in maeth aep Eithne llev? — spytała, podchodząc blisko. Głos miała niezwykle melodyjny, oczy ogromne i czarne. - Ess' Gwynbleidd? — Ae… aessea… — zaczął, ale słowa brokilońskiego dialektu, brzmiące jak śpiew w ustach driady, jemu więzły w gardle i drażniły wargi. - Żadna z was nie mowi wspolnym? Niezbyt dobrze znam… — Ań vaill. Vort Ilinge — ucięła. — Jestem Gwynbleidd, Biały Wilk. Pani Eithne mnie zna. Idę do niej z poselstwem. Bywałem już w Brokilonie. W Duen Canell. — Gwynbleidd — ceglasta zmrużyła oczy. - Vatt'ghern? — Tak — potwierdził. - Wiedźmin. Oliwkowa parsknęła gniewnie, ale opuściła łuk. Ceglasta patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami, a jej poznaczona zielonymi pręgami twarz była zupełnie nieruchoma, martwa, jak twarz posągu. Nieruchomość ta nie pozwalała sklasyfikować tej twarzy jako ładną czy brzydką — zamiast takiej klasyfikacji nasuwała się myśl o obojętności i bezduszności, jeśli nie okrucieństwie. Geralt w myślach zrobił sobie wyrzut z tej oceny, łapiąc się na wiodącym na manowce uczłowieczaniu driady. Powinien był wszakże wiedzieć, że była po prostu starsza od tamtych dwu. Pomimo pozorow, była od nich znacznie, znacznie starsza. Stali wśrod niezdecydowanego milczenia. Geralt słyszał, jak Freixenet jęczy, stęka i kaszle. Ceglasta też musiała to słyszeć, ale jej twarz nie drgnęła nawet. Wiedźmin oparł ręce o biodra. — Tam, w wykrocie — powiedział spokojnie — leży ranny. Jeśli nie otrzyma pomocy, umrze. — Thaess aep! — oliwkowa napięła łuk, kierując grot strzały prosto w jego twarz. — Dacie mu zdechnąć? - nie podniosł głosu. - Pozwolicie mu, tak po prostu, powoli zadławić się krwią? W takim razie lepiej go dobić. — Zawrzyj gębę! - szczeknęła driada, przechodząc na wspolny. Ale opuściła łuk i zwolniła napięcie cięciwy. Spojrzała na tę drugą pytająco. Ceglasta kiwnęła głową, wskazała na wykrot. Oliwkowa pobiegła, szybko i bezszelestnie. — Chcę się widzieć z panią Eithne — powtorzył Geralt. - Niosę poselstwo… — Ona — ceglasta wskazała na miodową — zaprowadzi cię do Duen Canell. Idź. — Frei… A ten ranny? Driada spojrzała na niego, mrużąc oczy. Wciąż bawiła się strzałą, zaczepioną na cięciwie. — Nie frasuj się — powiedziała. - Idź. Ona cię zaprowadzi. — Ale… — Va'en vort! — ucięła, zaciskając usta. Wzruszył ramionami, odwrocił się w stronę tej o włosach w kolorze miodu. Wydawała się najmłodsza z całej trojki, ale mogł się mylić. Zauważył, że oczy ma niebieskie. — Chodźmy tedy. — Ano — powiedziała cicho miodowa. Po krotkiej chwili wahania oddała mu miecz. - Chodźmy. — Jak masz na imię? - spytał. — Zawrzyj gębę. Szła przez matecznik bardzo szybko, nie oglądając się. Geralt musiał się mocno wysilić, by za nią nadążyć. Wiedział, że driada robi to celowo, wiedział, że chce, aby idący za nią człowiek z jękiem ugrzązł w chaszczach, by zwalił się na ziemię wyczerpany, niezdolny do dalszego marszu. Oczywiście, nie wiedziała, że ma do czynienia z wiedźminem, nie z człowiekiem. Była za młoda, by wiedzieć, kim jest wiedźmin. Dziewczyna — Geralt wiedział już, ze nie jest czystej krwi driadą — zatrzymała się nagle, odwrociła. Widział, ze piersi ostro falują jej pod łaciatym kubraczkiem, ze z trudem powstrzymuje się, by nie oddychać ustami. — Zwolnimy? — zaproponował z uśmiechem. — Yea — spojrzała na niego niechętnie. - Aeen esseath Sidh? — Nie, nie jestem elfem. Jak masz na imię? — Braenn — odpowiedziała, wznawiając marsz, ale już wolniejszym krokiem, nie starając się wyprzedzać go. Szli obok siebie, blisko. Czuł zapach jej potu, zwykłego potu młodej dziewczyny. Pot driad miał zapach rozcieranych w dłoniach wierzbowych listkow. — A jak nazywałaś się przedtem? Spojrzała na niego, usta skrzywiły się jej nagle, myślał, że żachnie się lub nakaże mu milczenie. Nie zrobiła tego. — Nie pamiętam — powiedziała z ociąganiem. Nie sądził, żeby to była prawda. Nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat, a nie mogła być w Brokilonie dłużej niż sześć, siedem — gdyby trafiła tu wcześniej, maleńkim dzieckiem lub wręcz niemowlęciem, nie rozpoznałby już w niej człowieka. Niebieskie oczy i naturalnie jasne włosy zdarzały się i u driad. Dzieci driad, poczynane w celebrowanych kontaktach z elfami lub ludźmi, przejmowały cechy organiczne wyłącznie od matek i były to wyłącznie dziewczynki. Niezmiernie rzadko, i z reguły w ktorymś z następnych pokoleń, rodziło się jednak niekiedy dziecko o oczach lub włosach anonimowego męskiego protoplasty. Ale Geralt był pewien, że Braenn nie miała w sobie ani kropli krwi driad. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Krew czy nie, obecnie była driadą. — A ciebie — spojrzała na niego koso — jak zwać? — Gwynbleidd. Kiwnęła głową. — Pojdziem tedy… Gwynbleidd. Szli wolniej niż poprzednio, ale nadal szybko. Braenn, rzecz jasna, znała Brokilon — gdyby był sam, Geralt nie byłby w stanie utrzymać ani tempa, ani właściwego kierunku. Braenn przemykała przez zaporę matecznika krętymi, zamaskowanymi ścieżkami, pokonywała wąwozy, biegnąc zwinnie, jak po mostach, po zwalonych pniach, śmiało chlupotała przez zielone od rzęsy, lśniące połacie trzęsawisk, na ktore wiedźmin nie odważyłby się wkroczyć i traciłby godziny, jeśli nie dni, na ich obejście. Nie tylko przed dzikością lasu chroniła go obecność Braenn — były miejsca, w ktorych driada zwalniała kroku, szła bardzo ostrożnie, macając stopą ścieżkę, trzymając go za rękę. Wiedział, z jakiego powodu. O pułapkach Brokilonu krążyły legendy — mowiono o dołach, pełnych zaostrzonych palikow, o samostrzałach, o walących się drzewach, o straszliwym jeżu — kolczastej kuli na linie, spadającej znienacka, wymiatającej ścieżkę. Bywały też miejsca, w ktorych Braenn zatrzymywała się i gwizdała melodyjnie, a z zarośli odpowiadały jej gwizdy. Bywały tez miejsca, w ktorych przystawała z ręką na strzale w kołczanie, nakazując mu ciszę, i czekała w napięciu, aż coś, co szeleściło w gąszczu, oddali się. Pomimo szybkiego marszu, musieli zatrzymać się na noc. Braenn wybrała miejsce bezbłędnie — na pagorku, na ktory rożnice temperatur niosły podmuchy ciepłego powietrzą. Spali na uschłych paprociach, bardzo blisko siebie, zwyczajem driad. W środku nocy Braenn objęła go, przytuliła się mocno. I nic więcej. Objął ją. I nic więcej. Była driadą. Chodziło tylko o ciepło. O brzasku, jeszcze prawie po ciemku, wyruszyli w dalszą drogę. II Pokonywali pas rzadziej zalesionych wzgorz, klucząc kotlinkami, wypełnionymi mgłą, idąc przez rozległe, trawiaste polany, przez wiatrołomy. Braenn po raz kolejny zatrzymała się, rozejrzała. Sprawiała wrażenie, jakby zgubiła drogę, ale Geralt wiedział, że to niemożliwe. Korzystając jednak z przerwy w marszu, przysiadł na zwalonym pniu. I wtedy usłyszał krzyk. Cienki. Wysoki. Rozpaczliwy. Braenn przyklęknęła błyskawicznie, wyciągając z kołczana jednocześnie dwie strzały. Jedną chwyciła w zęby, drugą zaczepiła o cięciwę, napięła łuk, celując na ślepo, przez krzaki, na głos. — Nie strzelaj! — krzyknął. Przeskoczył przez pień, przedarł się przez zarośla. Na niewielkiej polanie u podnoża kamienistego urwiska stała mała istotka w szarym kubraczku przyciśnięta plecami do pnia uschniętego grabu. Przed nią, o jakieś pięć krokow, coś poruszało się powoli, rozgarniając trawy. To coś miało około dwoch sążni długości i było ciemnobrązowe. W pierwszej chwili Geralt pomyślał, że to wąż. Ale spostrzegł żołte, ruchliwe, haczykowate odnoża, płaskie segmenty długiego tułowia i zorientował się, ze to nie wąż. Ze to coś znacznie gorszego. Przytulona do pnia istotka pisnęła cienko. Olbrzymi wij uniosł ponad trawy długie, drgające czułki, łowił nimi zapach i ciepło. — Nie ruszaj się! - wrzasnął wiedźmin i tupnął, by zwrocić na siebie uwagę skolopendromorfa. Ale wij nie zareagował, jego czułki uchwyciły już woń bliższej ofiary. Potwor poruszył odnożami, zwinął się esowato i ruszył do przodu. Jego jaskrawożołte łapy migały wśrod traw, rowno, jak wiosła galery. — Yghern! — krzyknęła Braenn. Geralt dwoma susami wpadł na polanę, w biegu wyszarpując miecz z pochwy na plecach, z rozpędu, biodrem, uderzył skamieniałą pod drzewem istotkę, odrzucając ją w bok, w krzaki jeżyn. Skolopendromorf zaszeleścił w trawie, zadrobił odnożami i rzucił się na niego, unosząc przednie segmenty, szczękając ociekającymi jadem kleszczami. Geralt zatańczył, przeskoczył przez płaskie cielsko i z połobrotu rąbnął mieczem, mierząc w miększe miejsce, pomiędzy pancerne płyty tułowia. Potwor był jednak zbyt szybki, miecz uderzył w chitynową skorupę, nie przecinając jej — gruby dywan mchu zamortyzował uderzenie. Geralt odskoczył, ale nie dość zwinnie. Skolopendromorf owinął tylną część cielska wokoł jego nog, z potworną siłą. Wiedźmin upadł, przekręcił się i sprobował wyrwać. Bezskutecznie. Wij wygiął się i obrocił, by dosięgnąć go kleszczami, przy czym gwałtownie zadrapał pazurami o drzewo, przewinął się po nim. W tym momencie nad głową Geralta syknęła strzała, z trzaskiem przebijając pancerz, przygważdżając stwora do pnia. Wij zwinął się, złamał strzałę i uwolnił się, ale natychmiast ugodziły go dwa dalsze pociski. Wiedźmin kopniakiem odrzucił od siebie trzepoczący odwłok, odturlał się w bok. Braenn, klęcząc, szyła z łuku w nieprawdopodobnym tempie, pakując w skolopendromorfa strzałę po strzale. Wij łamał brzechwy i uwalniał się, ale kolejna strzała znowu przygważdżała go do pnia. Płaski, błyszczący, ciemnorudy łeb stwora kłapał i szczękał kleszczami przy miejscach, gdzie trafiały groty, bezmyślnie usiłując dosięgnąć raniącego go wroga. Geralt przyskoczył z boku i ciął mieczem z szerokiego zamachu, kończąc walkę jednym uderzeniem. Drzewo podziałało jak katowski pień. Braenn zbliżyła się powoli, z napiętym łukiem, kopnęła wijący się wśrod traw, przebierający odnożami tułow, splunęła na niego. — Dzięki — rzekł wiedźmin, miażdżąc ucięty łeb wiją. uderzeniami obcasa. — Ee? — Uratowałaś mi życie. Driada spojrzała na niego. Nie było w tym spojrzeniu ani zrozumienia, ani emocji. — Yghern — powiedziała, trącając butem skręcające się cielsko. - Połamał mi szypy. — Uratowałaś życie i mnie, i tej małej driadzie — powtorzył Geralt. - Psiakrew, gdzie ona jest? Braenn zręcznie odgarnęła krzaki jeżyn, zagłębiła ramię wśrod kolczatych pędow. — Takem myślała — powiedziała, wyciągając z chaszczy istotkę w szarym kubraczku. - Obacz sam, Gwynbleidd. To nie była driada. Nie był to też elf, sylfida, puk ani niziołek. To była najzwyklejsza w świecie ludzka dziewczynka. W środku Brokilonu, najniezwyklejszym miejscu dla zwykłych, ludzkich dziewczynek. Miała jasne, mysiopopielate włosy i wielkie, jadowicie zielone oczy. Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat. — Kim jesteś? - spytał. - Skąd się tu wzięłaś? Nie odpowiedziała. Gdzie ja ją już widziałem, pomyślał. Gdzieś już ją widziałem. Ją lub kogoś bardzo do niej podobnego. — Nie boj się — powiedział niepewnie. — Nie boję się — burknęła niewyraźnie. Najwidoczniej miała katar. — Dyrdajmy stąd — odezwała się nagle Braenn, rozglądając się dookoła. - Gdzie jest jeden yghem, wraz patrzeć drugiego. A ja już mało szypow mam. Dziewczynka spojrzała na nią, otworzyła usta, otarła buzię wierzchem dłoni, rozmazując kurz. — Kim ty, do diabła, jesteś? - powtorzył Geralt, pochylając się. - Co robisz w… W tym lesie? Jak się tu dostałaś? Dziewczynka opuściła głowę i pociągnęła zakatarzonym nosem. — Ogłuchłaś? Kim jesteś, pytam? Jak się nazywasz? — Ciri — smarknęła. Geralt odwrocił się. Braerm, oglądając łuk, łypała okiem na niego. — Słuchaj, Braenn… — Czego? — Czy to możliwe… Czy to możliwe, żeby ona… uciekła wam z Duen Canell? — Ee? — Nie udawaj kretynki — zdenerwował się. - Wiem, że porywacie dziewczynki. A ty sama, co, z nieba spadłaś do Brokilonu? Pytam, czy to możliwe… — Nie — ucięła driada. - Nigdym jej na oczy nie widziała. Geralt przyjrzał się dziewczynce. Jej popielatoszare włosy były potargane, pełne igliwia i listkow, ale pachniały czystością, nie dymem, nie oborą ani tłuszczem. Ręce, choć nieprawdopodobnie brudne, były małe i delikatne, bez szram i odciskow. Chłopięce ubranie, kubraczek z czerwonym kapturkiem, jakie nosiła, na nic nie wskazywało, ale wysokie buciki zrobione były z miękkiej, drogiej, cielęcej skory. Nie, z pewnością nie było to wiejskie dziecko. Freixenet, pomyślał nagle wiedźmin. To jej szukał Freixenet. Za nią poszedł do Brokilonu. — Skąd jesteś, pytam, smarkulo? — Jak mowisz do mnie! — dziewczynka hardo zadarła głowę i tupnęła nożką. Miękki mech zupełnie zepsuł efekt tego tupnięcia. — Ha — powiedział wiedźmin i uśmiechnął się. - W samej rzeczy, księżniczka. Przynajmniej w mowie, bo wygląd nikczemny. Jesteś z Verden, prawda? Wiesz, że cię szukają? Nie martw się, odstawię cię do domu. Słuchaj, Braenn… Gdy odwrocił głowę, dziewczynka błyskawicznie zakręciła się na pięcie i puściła biegiem przez las, po łagodnym zboczu wzgorza. — Bloede turd! — wrzasnęła driada, sięgając do kołczana. - Caemm 'erę! Dziewczynka, potykając się, pędziła na oślep przez las, trzeszcząc wśrod suchych gałęzi. — Stoj! — krzyknął Geralt. - Dokąd, zaraza! Braenn błyskawicznie napięła łuk. Strzała zasyczała jadowicie, mknąc po płaskiej paraboli, grot ze stukotem wbił się w pień, nieledwie muskając włosy dziewczynki. Mała skuliła się i przypadła do ziemi. — Ty cholerna idiotko — syknął wiedźmin, zbliżając się do driady. Braenn zwinnie dobyła z kołczanu następną strzałę. - Mogłaś ją zabić! — Tu jest Brokilon — powiedziała hardo. — A to jest dziecko! — No to co? Spojrzał na brzechwę strzały. Były na niej pręgowane piora z lotek kury bażanta barwione na żołto w wywarze z kory. Nie powiedział ani słowa. Odwrocił się i szybko poszedł w las. Dziewczynka leżała pod drzewem, skulona, ostrożnie unosząc głowę i patrząc na strzałę tkwiącą w pniu. Usłyszała jego kroki i poderwała się, ale dopadł jej w krotkim skoku, chwycił za czerwony kapturek kubraczka. Odwrociła głowę i spojrzała na niego, potem na rękę, trzymającą kapturek. Puścił ją. — Dlaczego uciekałaś? — Nic ci do tego — smarknęła. - Zostaw mnie w spokoju, ty… ty… — Głupi bachorze — syknął wściekle. - Tu jest Brokilon. Mało ci było wija? Sama nie dożyjesz w tym lesie do rana. Jeszcze tego nie pojęłaś? — Nie dotykaj mnie! — rozdarła się. - Ty pachołku, ty! Jestem księżniczką, nie myśl sobie! — Jesteś głupią smarkulą. — Jestem księżniczką! — Księżniczki nie łażą same po lesie. Księżniczki mają czyste nosy. — Głowę ci każę ściąć! I jej też! - dziewczynka otarła nos dłonią i wrogo spojrzała na podchodzącą driadę. Braenn parsknęła śmiechem. — No, dobrze, dość tych wrzaskow — przerwał wiedźmin. - Dlaczego uciekałaś, księżniczko? I dokąd? Czego się boisz? Milczała, pociągając nosem. — Dobrze, jak chcesz — mrugnął do driady. - My idziemy. Chcesz zostać sama w lesie, twoja wola. Ale na drugi raz, gdy dopadnie cię yghern, nie wrzeszcz. Księżniczkom to nie przystoi. Księżniczki umierają nawet nie pisnąwszy, wytarłszy uprzednio nosy do czysta. Idziemy, Braenn. Żegnaj, wasza wysokość. — Za… zaczekaj. — Aha? — Pojdę z wami. — Zaszczyceniśmy wielce. Prawda, Braenn? — Ale nie zaprowadzisz mnie znowu do Kistrina? Przyrzekasz? — Kto to jest… — zaczął. - Ach, psiakrew. Kistrin. Książę Kistrin? Syn krola Ervylla z Verden? Dziewczynka wydęła małe usteczka, smarknęła i odwrociła głowę. — Dość tych igrow — odezwała się ponuro Braenn. - Idziem. — Zaraz, zaraz — wiedźmin wyprostował się i spojrzał na driadę z gory. - Plany ulegają pewnej zmianie, moja śliczna łuczniczko. — Ee? — Braenn uniosła brwi. — Pani Eithne zaczeka. Muszę odprowadzić tę małą do domu. Do Verden. Driada zmrużyła oczy i sięgnęła do kołczana. — Nikaj nie pojdziesz. Ani ona. Wiedźmin uśmiechnął się paskudnie. — Uważaj, Braenn — powiedział. - Ja nie jestem szczeniakiem, ktoremu wczoraj wpakowałaś strzałę w oko z zasadzki. Ja umiem się bronić. — Bloede arss! — syknęła, unosząc łuk. - Idziesz do Duen Canell, ona takoż! Nie do Verden! — Nie! Nie do Verden! — popielatowłosa dziewuszka, przypadła do driady, przycisnęła się do jej szczupłego uda. - Idę z tobą! A on niech sobie idzie sam do Verden, do głupiego Kistrina, jeśli tak chce! Braenn nawet nie spojrzała na nią, nie spuszczała oka z Geralta. Ale opuściła łuk. — Ss turd! — splunęła mu pod nogi. - Ano! A idź, gdzie cię oczy poniosą! Obaczym, czy zdołasz. Zdechniesz, nim wyjdziesz z Brokilonu. Ma rację, pomyślał Geralt. Nie mam szans. Bez niej ani nie wyjdę z Brokilonu, ani nie dotrę do Duen Canell. Trudno, zobaczymy. Może uda się wyperswadować Eithne… — No, Braenn — powiedział pojednawczo, uśmiechnął się. - Nie wściekaj się, ślicznotko. Dobrze, niech będzie po twojemu. Idziemy wszyscy do Duen Canell. Do pani Eithne. Driada burknęła coś pod nosem, zdjęła strzałę z cięciwy. — W drogę tedy — powiedziała, poprawiając opaskę na włosach. - Dość się czasu zwlekło. — Oooj… — jęknęła dziewczynka, robiąc krok. — Czego tam? — Coś mi się stało… W nogę. — Zaczekaj, Braenn! Chodź, smarkulo, wezmę cię na barana. Była cieplutka i pachniała jak mokry wrobel. — Jak masz na imię, księżniczko? Zapomniałem. — Ciri. — A twoje włości, gdzie leżą, jeśli wolno spytać? — Nie powiem ci — burknęła. - Nie powiem i już. — Przeżyję. Nie wierć się i nie smarkaj mi nad uchem. Co robiłaś w Brokilonie? Zgubiłaś się? Zabłądziłaś? — Akurat! Ja nigdy nie błądzę. — Nie wierć się. Uciekłaś od Kistrina? Z zamku Nastrog? Przed czy po ślubie? — Skąd wiesz? — smarknęła przejęta. — Jestem niesamowicie mądry. Dlaczego uciekałaś akurat do Brokilonu? Nie było bezpieczniejszych kierunkow? — Głupi koń poniosł. - Łżesz, księżniczko. Przy twojej posturze mogłabyś dosiąść najwyżej kota. I to łagodnego. — To Marek jechał. Giermek rycerza Voymira. A w lesie koń się wywalił i złamał nogę. I pogubiliśmy się. — Mowiłaś, że ci się to nie zdarza. — To on zabłądził, nie ja. Była mgła. I pogubiliśmy się. Pogubiliście się, pomyślał Geralt. Biedny giermek rycerza Ybymira, ktory miał nieszczęście nadziać się na Braenn i jej towarzyszki. Szczeniak, nie wiedzący zapewne, co to kobieta, pomaga w ucieczce zielonookiej smarkuli, bo nasłuchał się rycerskich opowieści o dziewicach zmuszanych do małżeństwa. Pomaga jej uciec, po to, by paść od strzały farbowanej driady, ktora zapewne nie wie, co to mężczyzna. Ałe już umie zabijać. — Pytałem, zwiałaś z zamku Nastrog przed ślubem czy po ślubie? — Zwiałam i już, co ci do tego — zaburczała. - Babka powiedziała, że mam tam jechać i poznać go. Tego Kistri-na. Tylko poznać. A ten jego ojciec, ten brzuchasty krol… — Ervyll. — … od razu ślub i ślub. A ja jego nie chcę. Tego Kistrina. Babka powiedziała… — Taki ci wstrętny książę Kistrin? — Nie chcę go — oświadczyła hardo Ciri, pociągając nosem, w ktorym grało aż miło. - Jest gruby, głupi i brzydko pachnie mu z buzi. Zanim tam pojechałam, pokazali mi obrazek, a na obrazku on gruby nie był. Nie chcę takiego męża. W ogole nie chcę męża. — Ciri — rzekł wiedźmin niepewnie. - Kistrin jest jeszcze dzieckiem, tak jak i ty. Za parę lat może być z niego całkiem przystojny młodzian. — To niech mi przyślą drugi obrazek, za parę lat — prychnęła. - I jemu też. Bo powiedział mi, że na obrazku, ktory jemu pokazali, ja byłam dużo ładniejsza. I przyznał się, że kocha Alvinę, damę dworu, i chce być jej rycerzem. Widzisz? On mnie nie chce i ja jego nie chcę. To po co ślub? — Ciri — mruknął wiedźmin. - On jest księciem, a ty księżniczką. Książęta i księżniczki tak właśnie się żenią, nie inaczej. Taki jest zwyczaj. — Mowisz jak wszyscy. Myślisz, że jeśli jestem mała, to można mi nakłamać. — Nie kłamię. — Kłamiesz. Geralt zamilkł. Braenn, idąca przed nimi, obejrzała się, zapewne zdziwiona ciszą. Wzruszywszy ramionami, podjęła marsz. — Dokąd my idziemy? — odezwała się ponuro Ciri. - Chcę wiedzieć! Geralt milczał. — Odpowiadaj, jak cię pytają! - rzekła groźnie, popierając rozkaz głośnym smarknięciem. - Czy wiesz, kto… Kto na tobie siedzi? Nie zareagował. — Bo ugryzę cię w ucho! — wrzasnęła. Wiedźmin miał dosyć. Ściągnął dziewczynkę z karku i postawił na ziemi. — Słuchaj no, smarkulo — powiedział ostro, mocując się z klamrą pasa. - Zaraz przełożę cię przez kolano, ściągnę gacie i dam po tyłku rzemieniem. Nikt mnie przed tym nie powstrzyma, bo tu nie krolewski dwor, a ja nie jestem twoim dworakiem ani sługą. Zaraz pożałujesz, że nie zostałaś w Nastrogu. Zaraz zobaczysz, że jednak lepiej być księżną niż zagubionym w lesie usmarkańcem. Bo księżnej, i owszem, wolno zachowywać się nieznośnie. Księżnej nawet wtedy nikt nie leje w tyłek rzemieniem, co najwyżej książę pan, osobiście. Ciri skurczyła się i kilkakrotnie pociągnęła nosem. Braenn, oparta o drzewo, beznamiętnie przyglądała się. — No jak? — spytał wiedźmin, owijając pas wokoł na-pięstka. - Będziemy już zachowywać się godnie i powściągliwie? Jeżeli nie, przystąpimy do łojenia zadka jej wysokości. No? Tak czy nie? Dziewczynka zachlipała i pociągnęła nosem, po czym skwapliwie pokiwała głową. — Będziesz grzeczna, księżniczko? — Będę — burknęła. - Ćma wnet będzie — odezwała się driada. - Dyrdajmy, Gwynbleidd. Las zrzedł. Szli przez piaszczyste młodniaki, przez wrzosowiska, przez zasnute mgłą łąki, na ktorych pasły się stada jeleni. Robiło się chłodniej. — Szlachetny panie… — odezwała się Ciri po długim, długim milczeniu. — Nazywam się Geralt. O co chodzi? — Jestem okropecznie głodna. — Zaraz się zatrzymamy. Wkrotce zmierzch. — Nie wytrzymam — zachlipiała. - Nic nie jadłam od… — Nie maż się — sięgnął do sakwy, wyciągnął kawał słoniny, mały krążek sera i dwa jabłka. - Masz. — Co to jest, to żołte? — Słonina. — Tego jeść nie będę — burknęła. - Świetnie się składa — rzekł niewyraźnie, pakując słoninę do ust. - Zjedz ser. I jabłko. Jedno. — Dlaczego jedno? — Nie wierć się. Zjedz oba. — Geralt? — Mhm? — Dziękuję. — Nie ma za co. Jedz na zdrowie. — Ja nie… Nie za to. Za to też, ale… Uratowałeś mnie przed tą stonogą… Brrr… O mało nie umarłam ze strachu… — O mało nie umarłaś — potwierdził poważnie. O mało nie umarłaś w wyjątkowo bolesny i paskudny sposob, pomyślał. - A dziękować powinnaś Braenn. — Kim ona jest? — Driadą. — Dziwożoną? — Tak. — To ona nas… One porywają dzieci! Ona nas porwała? Eee, ty przecież nie jesteś mały. A czemu ona tak dziwnie mowi? — Mowi, jak mowi, to nieważne. Ważne jest, jak strzela. Nie zapomnij jej podziękować, gdy się zatrzymamy. — Nie zapomnę — smarknęła. — Nie wierć się, księżniczko, przyszła księżno Verden. — Nie będę — burknęła — żadną księżną. — Dobrze, dobrze. Nie będziesz księżną. Zostaniesz chomikiem i zamieszkasz w norce. — Nieprawda! Ty nic nie wiesz! — Nie piszcz mi nad uchem. I nie zapominaj o rzemieniu! — Nie będę księżną. Będę… — No? Czym? — To jest tajemnica. — Ach, tak, tajemnica. Świetnie — uniosł głowę. - Co się stało, Braenn? Driada, zatrzymawszy się, wzruszyła ramionami, popatrzyła w niebo. — Ustałam — rzekła miękko. - I tyś pewnie ustał, niosąc ją, Gwynbleidd. Tu staniemy. Ćma wraz. III — Ciri? — Mhm? — pociągnęła nosem dziewczynka, szeleszcząc gałązkami, na ktorych leżała. — Nie zimno ci? — Nie — westchnęła. - Dzisiaj jest ciepło. Wczoraj… Wczoraj to okropecznie zmarzłam, ojej. — Dziw — odezwała się Braenn, rozluźniając rzemienie długich, miękkich butow. - Tycia kruszynka, a zaszła tyli szmat lasu. I przez czaty przeszła, przez młakę, przez gęstwę. Krzepka, zdrowa i dzielna. Zaprawdę, nada się… Nada się nam. Geralt szybko rzucił okiem na driadę, na jej błyszczące w połmroku oczy. Braenn oparła się plecami o drzewo, zdjęła opaskę, rozrzuciła włosy szarpnięciem głowy. — Weszła do Brokilonu — mruknęła, uprzedzając komentarz. - Jest nasza, Gwynbleidd. Idziem do Duen Canell. — Pani Eithne zdecyduje — odrzekł cierpko. Ale wiedział, że Braenn miała rację. Szkoda, pomyślał, patrząc na wiercącą się na zielonym posłaniu dziewczynkę. Taki rezolutny skrzat. Gdzie ja ją już widziałem? Nieważne. Ale szkoda. Świat jest taki wielki i taki piękny. A jej światem będzie już Brokilon, do końca jej dni. Być może, niewielu dni. Może tylko do dnia, gdy zwali się między paprocie, wśrod krzyku i świstu strzał, walcząc w tej bezsensownej wojnie o las. Po stronie tych, ktore muszą przegrać. Muszą. Wcześniej czy poźniej. — Ciri? — Aha? — Gdzie mieszkają twoi rodzice? — Nie mam rodzicow — pociągnęła nosem. - Utonęli w morzu, jak byłam malutka. Tak, pomyślał, to wyjaśnia wiele. Księżniczka, dziecko nie żyjącej książęcej pary. Kto wie, czy nie trzecia corka po czterech synach. Tytuł w praktyce znaczący mniej od tytułu szambelana czy koniuszego. Kręcące się przy dworze popielatowłose i zielonookie coś, co trzeba jak najprędzej wypchnąć, wydać za mąż. Jak najprędzej, zanim dojrzeje i stanie się małą kobietą, groźbą skandalu, mezaliansu czy incestu, o jaki nietrudno we wspolnej zamkowej sypialni. Jej ucieczka nie dziwiła wiedźmina. Spotykał już wielokrotnie księżniczki, a nawet krolewny, włoczące się z trupami wędrownych aktorow i szczęśliwe, że zdołały zbiec przed zgrzybiałym, ale wciąż spragnionym potomka krolem. Widywał krolewiczow, przedkładających niepewny los najemnika nad upatrzoną przez ojca kulawą czy ospowatą krolewnę, ktorej zasuszone lub wątpliwe dziewictwo miało być ceną sojuszu i dynastycznej koligacji. Położył się obok dziewczynki, okrył ją swoją kurtką. - Śpij — powiedział. - Śpij, mała sierotko. — Akurat! — zaburczała. - Jestem księżniczką, a nie sierotką. I mam babkę. Moja babka jest krolową, nie myśl sobie. Jak jej powiem, że chciałeś mnie zbić pasem, moja babka każe ci ściąć głowę, zobaczysz. — Potworne! Ciri, miej litość! — Akurat! — Jesteś przecież dobrą dziewczynką. Ucinanie głowy okropnie boli. Prawda, że nic nie powiesz? — Powiem. — Ciri. — Powiem, powiem, powiem! Boisz się, co? — Strasznie. Wiesz, Ciri, jak człowiekowi utną głowę, to można od tego umrzeć. — Naśmiewasz się? — Gdzieżbym śmiał. — Jeszcze ci mina zrzednie, zobaczysz. Z moją babką nie ma żartow, jak tupnie nogą, to najwięksi woje i rycerze klękają przed nią, sama widziałam. A jak ktoryś jest nieposłuszny, to ciach, i głowy nie ma. — Straszne. Ciri? — Ehe? — Chyba utną ci głowę. — Mnie? — Jasne. Przecież to twoja babka krolowa uzgodniła małżeństwo z Kistrinem i wysłała cię do Verden, do Nastroga. Byłaś nieposłuszna. Jak tylko wrocisz… Ciach! I głowy nie ma. Dziewczynka zamilkła, przestała się nawet wiercić. Słyszał, jak cmoka, przygryzając dolną wargę ząbkami, jak pociąga zakatarzonym nosem. — Nieprawda — powiedziała. - Babka nie pozwoli uciąć mi głowy, bo… Bo to moja babka, no nie? Eee, najwyżej dostanę… — Aha — zaśmiał się Geralt. - Z babką żartow nie ma? Bywała już w robocie rozga, co? Ciri parsknęła gniewnie. — Wiesz co? — powiedział. - Powiemy twojej babce, że ja już cię sprałem, a dwa razy za tę samą winę karać nie wolno. Umowa stoi? — Chyba niemądry jesteś! - Ciri uniosła się na łokciach, szeleszcząc gałązkami. - Jak babka usłyszy, ze mnie zbiłeś, to głowę ci utną jak nic! — A więc jednak żal ci mojej głowy? Dziewczynka zamilkła, znowu pociągnęła nosem. — Geralt… — Co, Ciri? — Babka wie, że muszę wrocić. Nie mogę być żadną księżną ani żoną tego głupiego Kistrina. Muszę wrocić, i już. Musisz, pomyślał. Niestety, nie zależy to ani od ciebie ani od twojej babki. Zależy to od humoru starej Eithne. I od moich umiejętności przekonywania. — Babka to wie — ciągnęła Ciri. - Bo ja… Geralt, przysięgnij, że nikomu nie powiesz. To straszna tajemnica. Okropeczna, mowię ci. Przysięgnij. — Przysięgam. — No, to ci powiem. Moja mama była czarownicą, nie myśl sobie. I moj tata też był zaczarowany. To wszystko opowiedziała mi jedna niania, a jak babka się o tym dowiedziała, to była straszna awantura. Bo ja jestem przeznaczona, wiesz? — Do czego? — Nie wiem — rzekła Ciri z przejęciem. - Ale jestem przeznaczona. Tak mowiła niania. A babka powiedziała, że nie pozwoli, że prędzej cały chorrel… chorremy zamek zawali się. Rozumiesz? A niania powiedziała, że na przeznaczenie to choćby nie wiem co, nic nie pomoże. Ha! A potem niania się popłakała, a babka wrzeszczała. Widzisz? Jestem przeznaczona. Nie będę żoną głupiego Kistrina. Geralt? - Śpij — ziewnął, aż zatrzeszczała żuchwa. - Śpij, Ciri. — Opowiedz mi bajkę. — Co? — Bajkę mi opowiedz — fuknęła. - Jak mam spać bez bajki? Eee tam! — Nie znam, psiakrew, żadnej bajki. Śpij. — Nie kłam. Bo znasz. Jak byłeś mały, to co, nikt ci nie opowiadał bajek? Z czego się śmiejesz? — Z niczego. Coś sobie przypomniałem. — Aha! Widzisz. No, to opowiedz. — Co? — Bajkę. Zaśmiał się znowu, podłożył ręce pod głowę, patrząc na gwiazdy, mrugające zza gałęzi nad ich głowami. — Był sobie pewnego razu… kot — zaczął. - Taki zwykły, pręgowaty myszołowca. I pewnego razu ten kot poszedł sobie, sam jeden, na daleką wyprawę do strasznego, ciemnego lasu. Szedł… Szedł… Szedł… — Nie myśl sobie — mruknęła Ciri, przytulając się do niego — że zasnę, zanim on dojdzie. — Cicho, smarkulo. Tak… Szedł, szedł, aż napotkał lisa. Rudego lisa. Braenn westchnęła i położyła się obok wiedźmina, z drugiej strony, też przytulając się lekko. — No — Ciri pociągnęła nosem. - Opowiadaj, co było dalej. — Popatrzył lis na kota. Ktoś ty, pyta. Jestem kot, odpowie na to kot. Ha, powiada lis, a nie boisz się, kocie, łazić sam po lesie? A jak będzie krol jechał na łowy, to co? Z psami, z osacznikami, na koniach? Powiadam ci, kocie, mowi lis, łowy to straszna bieda dla takich, jak ty i ja. Ty masz futro, ja mam futro, łowcy nigdy nie darują takim jak my, bo łowcy mają narzeczone i kochanki, a tym łapy marzną i szyje, to i robią z nas kołnierze i mufki dla tych dziwek do noszenia. — Co to są mufki? — spytała Ciri. — Nie przerywaj. I dodał lis: Ja, kocie, umiem ich przechytrzyć, mam na tych myśliwych tysiąc dwieście osiemdziesiąt sześć sposobow, taki jestem przebiegły. A ty, kocie, ile masz sposobow na łowcow? — Och, jaka to ładna bajka — powiedziała Ciri, przytulając się do wiedźmina jeszcze mocniej. - Opowiadaj, co kot? — Aha — szepnęła z drugiej strony Braenn. - Co kot? Wiedźmin odwrocił głowę. Oczy driady błyszczały, usta miała połotwarte i przesuwała po nich językiem. Jasne, pomyślał. Małe driady spragnione są bajek. Tak, jak mali wiedźmini. Bo i jednym, i drugim rzadko kto opowiada bajki przed zaśnięciem. Małe driady usypiają wsłuchane w szum drzew. Mali wiedźmini usypiając wsłuchani w bol mięśni. Nam też świeciły się oczy, tak jak Braenn, gdy słuchaliśmy bajki Vesemira, tam, w Kaer Morhen. Ależ to było dawno… Tak dawno… — No — zniecierpliwiła się Ciri. - Co dalej? — A kot na to: Ja, lisie, nie mam żadnych sposobow. Ja umiem tylko jedno — hyc na drzewo. To powinno wystarczyć, prawda? Lis w śmiech. Ech, mowi, ależ z ciebie głupek. Zadzieraj twoj pręgowaty ogon i zmykaj stąd, zginiesz tu, jeśli cię łowcy osaczą. I nagle, ni z tego ni z owego, jak nie zagrają rogi! I wyskoczyli z krzakow myśliwi, zobaczyli kota i lisa, i na nich! — Ojej! — smarknęła Ciri, a driada poruszyła się gwałtownie. — Cicho. I na nich, wrzeszcząc, dalejże, obedrzeć ich ze skory! Na mufki ich, na mufki! I poszczuli psami lisa i kota. A kot hyc na drzewo, po kociemu. Na sam czubek. A psy lisa cap! Zanim rudzielec zdążył użyć ktoregokolwiek ze swych chytrych sposobow, już był z niego kołnierz. A kot z czubka drzewa namiauczał i naparskał na myśliwych, a oni nic mu nie mogli zrobić, bo drzewo było wysokie jak cholera. Postali na dole, poklęli, na czym świat stoi, ale musieli odejść z niczym. A wowczas kot zlazł z drzewa i spokojnie wrocił do domu. — I co dalej? — Nic. To koniec. — A morał? - spytała Ciri. - Bajki mają morały, no nie? — Ee? — odezwała się Braenn, przytulając się mocniej do Geralta. - Co to morał? — Dobra bajka ma morał, a zła nie ma morału — rzekła Ciri z przekonaniem, pociągając nosem. — Ta była dobra — ziewnęła driada. - Tedy ma, co ma mieć. Trza było, kruszynko, przed yghernem na drzewo, jak ow umny kocur. Nie dumać, jeno aby wraz na drzewo. Ot, cała mądrość. Przeżyć. Nie dać się. Geralt zaśmiał się cicho. — Nie było drzew w zamkowym parku, Ciri? W Nastrogu? Zamiast do Brokilonu, mogłaś wleźć na drzewo i siedzieć tam, na samym czubku, dopoki Kistrinowi nie przeszłaby ochota do żeniaczki. — Naśmiewasz się? — Aha. — To wiesz, co? Nie cierpię cię. — To straszne. Ciri, ugodziłaś mnie w samo serce. — Wiem — przytaknęła poważnie, pociągając nosem, po czym przytuliła się do niego mocno. - Śpij dobrze, Ciri — mruknął, wdychając jej miły, wrobli zapach. - Śpij dobrze. Dobranoc, Braenn. — Dearme, Gwynbleidd. Nad ich głowami Brokilon szumiał miliardem gałęzi i setkami miliardow liści. IV Następnego dnia dotarli do Drzew. Braenn uklękła, pochyliła głowę. Geralt czuł, że powinien zrobić to samo. Ciri westchnęła z podziwu. Drzewa — głownie dęby, cisy i hikory — miały po kilkanaście sążni w obwodzie. Nie sposob było ocenić, jak wysoko sięgały ich korony. Miejsca, gdzie potężne, powyginane korzenie przechodziły w rowny pień, znajdowały się jednak wysoko ponad ich głowami. Mogli iść szybciej ~ olbrzymy rosły rzadko, a w ich cieniu nie utrzymała się żadna inna roślinność — był tylko dywan butwiejących liści. Mogli iść szybciej. Ale szli wolno. Cicho. Schyliwszy głowy. Byli tu, wśrod Drzew, mali, nieważni, nieistotni. Nie liczący się. Nawet Ciri zachowała ciszę — nie odzywała się blisko poł godziny. A po godzinie marszu minęli pas Drzew, znowu zagłębili się w wąwozy, w mokre bukowiny. Katar gnębił Ciri coraz mocniej. Geralt nie miał chusteczki, mając zaś dość jej nieustannego pociągania nosem, nauczył ją smarkać w palce. Dziewczynce ogromnie się to spodobało. Patrząc na jej uśmieszek i błyszczące oczy, wiedźmin był głęboko przekonany, że cieszy się myślą, że wkrotce będzie mogła popisać się nową sztuczką na dworze, podczas uroczystej uczty lub audiencji zamorskiego ambasadora. Braenn zatrzymała się nagle, odwrociła. — Gwynbleidd — powiedziała, odmotując zieloną chustkę okręconą wokoł łokcia. - Chodź. Zawiążę ci oczy. Tak trzeba. — Wiem. — Będę cię wiodła. Daj rękę. — Nie — zaprotestowała Ciri. - Ja go będę prowadziła. Braenn? — Dobrze, kruszynko. — Geralt? — Aha? — Co to znaczy Gwyn… bleidd? — Biały Wilk. Tak nazywają mnie driady. — Uważaj, korzeń. Nie potknij się! Nazywają cię tak, bo masz białe włosy? — Tak… Psiakrew! — Przecież mowiłam, że korzeń. Szli. Powoli. Pod nogami było ślisko od opadłych liści. Poczuł na twarzy ciepło, blask słońca przedarł się przez zasłaniającą mu oczy chustkę. — Och, Geralt — usłyszał głos Ciri. - Tak tu pięknie… Szkoda, że nie możesz widzieć. Tyle tu kwiatow. I ptakow. Słyszysz, jak śpiewają? Och, ile tu ich jest. Mnostwo. O, i wiewiorki. Uważaj, będziemy przechodzić przez rzeczkę, po kamiennym mostku. Nie wpadnij do wody. Och, ile tu rybek! Pełno. Pływają w wodzie, wiesz? Tyle tu zwierzątek, ojej. Nigdzie chyba tyle nie ma… — Nigdzie — mruknął. - Nigdzie. Tu jest Brokilon. — Co? — Brokilon. Ostatnie Miejsce. — Nie rozumiem… — Nikt nie rozumie. Nikt nie chce zrozumieć. V — Zdejmij chustkę, Gwynbleidd. Już można. Jesteśmy na miejscu. Braenn stała po kolana w gęstym kobiercu z mgły. — Duen Canell — wskazała ręką. Duen Canell, Miejsce Dębu. Serce Brokilonu. Geralt był tu już kiedyś. Dwukrotnie. Ale nie opowiadał o tym nikomu. Nikt by nie uwierzył. Kotlina zamknięta koronami wielkich, zielonych drzew. Skąpana w mgłach i oparach bijących z ziemi, ze skał, z gorących źrodeł. Kotlina… Medalion na jego szyi drgał lekko. Kotlina skąpana w magii. Duen Canell. Serce Brokilonu. Braenn podniosła głowę, poprawiła kołczan na plecach. — Pojdziem. Daj rączkę, kruszynko. Początkowo kotlina zdawała się wymarła. Otłuszczona. Nie na długo. Rozległ się głośny, modulowany gwizd, a po ledwie zauważalnych stopniach z hub, spiralnie otaczających najbliższy pień, zwinnie zsunęła się smukła, ciemnowłosa driada, ubrana, jak wszystkie, w łaciaty, maskujący stroj. — Cead, Braenn. — Cead, Sirssa. Va'n vort meath Eithne a? — Neen, aefder — odparła ciemnowłosa, mierząc wiedźmina powłoczystym spojrzeniem. - Ess' ae'n Sidh? Uśmiechnęła się, błysnęła białymi zębami. Była niezwykle urodziwa, nawet według ludzkich standardow. Geralt poczuł się niepewnie i głupio, świadom, że driada bez skrępowania taksuje go. — Neen — pokręciła głową Braenn. - Ess' vatt'ghern, Gwynbleidd, a vaen meagh Eithne va, a'ss. — Gwynbleidd? — piękna driada skrzywiła wargi. - Bloede caerme! Aen'ne caen n'wedd vort! Tess foile! Braenn zachichotała. — O co chodzi? — spytał wiedźmin, robiąc się zły. — Nic — zachichotała znowu Braenn. - Nic. Pojdźmy. — Och — zachwyciła się Ciri. - Spojrz, Geralt, jakie śmieszne domki! W głębi kotliny zaczynało się właściwe Duen Canell — "śmieszne domki", przypominające kształtem olbrzymie kule jemioły, oblepiały pnie i konary drzew na rożnej wysokości, zarowno nisko, tuż nad ziemią, jak i wysoko, a nawet bardzo wysoko — pod samymi koronami. Geralt dostrzegł też kilka większych, naziemnych konstrukcji, szałasow z posplatanych, wciąż pokrytych liśćmi gałązek. Widział ruch w otworach sadyb, ale samych driad prawie nie było widać. Było ich znacznie mniej niż wtedy, gdy był tu poprzednio. — Geralt — szepnęła Ciri. - Te domki rosną. Mają listki! — Są z żywego drzewa — kiwnął głową wiedźmin. -Tak właśnie mieszkają driady, tak budują swoje domy. Żadna driada, nigdy, nie skrzywdzi drzewa, rąbiąc je czy piłując. One kochają drzewa. Potrafią jednak sprawić, by gałęzie rosły tak, by powstały domki. - Śliczne. Chciałabym mieć taki domek w naszym parku. Braenn zatrzymała się przed jednym z większych szałasow. — Wejdź, Gwynbleidd — powiedziała. - Tutaj zaczekasz na panią Eithne. Va faill, kruszynko. — Co? — To było pożegnanie, Ciri. Powiedziała: do widzenia. — Ach. Do widzenia, Braenn. Weszli. Wnętrze «domku» migotało, jak kalejdoskop, od słonecznych plam, przeciśniętych i przesianych przez strukturę dachu. — Geralt! — Freixenet! - Żyjesz, niech mnie diabli! — ranny błysnął zębami, unosząc się na posłaniu ze świerczyny. Zobaczył uczepioną uda wiedźmina Ciri i oczy mu się rozszerzyły, a rumieniec uderzył na twarz. — Ty mała cholero! — rozdarł się. - Życia przez ciebie o mało nie postradałem! Och, masz ty szczęście, że wstać nie mogę, już ja bym ci skorę wygarbował! Ciri wydęła usteczka. — To już drugi — powiedziała, marszcząc śmiesznie nos — ktory chce mnie bić. Ja jestem dziewczynką, a dziewczynek bić nie wolno! — Już ja bym et pokazał… co wolno — rozkaszlał się Freixenet. - Ty zarazo jedna! Eryyll tam od zmysłow odchodzi… Wici rozsyła, cały w strachu, że twoja babka ruszy na niego z wojskiem. Kto mu uwierzy, żeś sama zwiała? Wszyscy wiedzą, jaki jest Ervyll i co lubi. Wszyscy myślą, że ci… coś zrobił po pijanemu, a potem kazał utopić w stawie! Wojna z Nilfgaardem wisi na włosku, a traktat i sojusz z twoją babką diabli wzięli przez ciebie! Widzisz, co narobiłaś? — Nie podniecaj się — ostrzegł wiedźmin — bo możesz dostać krwotoku. Jak się tu dostałeś tak szybko? — Licho wie, większość czasu byłem bez ducha. Wlały mi coś obrzydliwego do gardła. Przemocą. Zacisnęły mi nos i… Taki wstyd, psia mać… - Żyjesz dzięki temu, co wlały ci do gardła. Przyniosły cię tu? — Wlokły na saniach. Pytałem o ciebie, nic nie mowiły. Byłem pewien, żeś dostał strzałę. Tak nagle wtedy zniknąłeś… A ty zdrow i cały, nawet nie w pętach, a do tego, proszę, ocaliłeś księżniczkę Cirillę… Niech mnie zaraza, ty radzisz sobie wszędzie, Geralt, zawsze spadasz na cztery łapy jak kot. Wiedźmin uśmiechnął się, nie odpowiedział. Freixenet zakasłał ciężko, odwrocił głowę, splunął rożową śliną. — Ano — dodał. - I to, że mnie nie dokończyły, też ani chybi tyś sprawił. Znają cię, cholerne dziwożony. Już drugi raz ratujesz mnie z opresji. — Daj pokoj, baronie. Freixenet, stękając, sprobował usiąść, ale zrezygnował. — Gowno z mojej baronii — sapnął. - Baronem byłem w Hamm. Teraz jestem czymś w rodzaju wojewody u Ervylla, w Verden. To znaczy, byłem. Nawet jeśli wykarabskam się jakoś z tego lasu, w Verden nie ma już dla mnie miejsca, chyba że na szafocie. To spod mojej ręki i straży nawiała ta mała łasica, Cirilla. Myślisz, że co, z fantazji poszedłem samotrzeć do Brokilonu? Nie, Geralt, ja też wiałem, na litość Eryylla mogłem liczyć tylko wtedy, gdybym przyprowadził ją z powrotem. No i nadzialiśmy się na przeklęte dziwożony… Gdyby nie ty, skapiałbym tam, w wykrocie. Uratowałeś mnie znowu. To przeznaczenie, to jasne jak słońce. — Przesadzasz. Freixenet pokręcił głową. — To przeznaczenie — powtorzył. - Musiało być w gorze zapisane, że się znow spotkamy, wiedźminie. Że to znowu ty uratujesz mi skorę. Pamiętam, mowiono o tym w Hamm po tym, jak zdjąłeś ze mnie tamten ptasi urok. — Przypadek — rzekł zimno Geralt. - Przypadek, Freixenet. — Jaki tam przypadek. Psiakrew, przecież gdyby nie ty, do dziś dzień byłbym pewnie kormoranem… — Ty byłeś kormoranem? — krzyknęła Ciri w podnieceniu. - Prawdziwym kormoranem? Ptakiem? — Byłem — wyszczerzył zęby baron. - Zaczarowała mnie jedna taka… dziwka… Psia jej… Z zemsty. — Pewnie nie dałeś jej futra — stwierdziła Ciri, marszcząc nos. - Na tę, no… mufkę. — Był inny powod — zaczerwienił się lekko Freixenet, po czym groźnie łypnął na dziewczynkę. - Ale co to ciebie obchodzi, ty pędraku! Ciri zrobiła obrażoną minę i odwrociła głowę. — Tak — odkaszlnął Freixenet. - Na czym to ja… Aha, na tym, jak odczarowałeś mnie w Hamm. Gdyby nie ty, Geralt, zostałbym kormoranem do końca życia, latałbym dookoła jeziora i obsrywał gałęzie, łudząc się, że uratuje mnie koszulka z pokrzywowego łyka tkana przez moją siostrunię z uporem godnym lepszej sprawy. Psiakrew, co sobie przypomnę tę jej koszulkę, mam ochotę kogoś kopnąć. Ta idiotka… — Nie mow tak — uśmiechnął się wiedźmin. - Chęci miała jak najlepsze. Źle ją poinformowano, to wszystko. O odczynianiu urokow krąży mnostwo bezsensownych mitow. I tak miałeś szczęście, Freixenet. Mogła kazać ci dać nura we wrzące mleko. Słyszałem o takim wypadku. Nakrycie koszulką z pokrzywy, jakby na to nie spojrzeć, jest mało szkodliwe dla zdrowia, nawet jeśli mało pomaga. — Ha, może i prawda. Może za wiele wymagam od niej. Eliza zawsze była głupia, od dziecka była głupia i śliczna, w samej rzeczy, świetny materiał na żonę dla krola. — Co to jest śliczny materiał? - spytała Ciri. - I dlaczego na żonę? — Nie wtrącaj się, pędraku, mowiłem. Tak, Geralt, miałem szczęście, żeś się wtedy pojawił w Hamm. I że szwagrunio krol skłonny był wydać tę parę dukatow, ktorych zażądałeś za zdjęcie uroku. — Wiesz, Freixenet — rzekł Geralt, uśmiechając się jeszcze szerzej — że wieść o tym wydarzeniu rozeszła się szeroko? — Prawdziwa wersja? — Nie bardzo. Po pierwsze, dodano ci dziesięciu braci. — No nie! — baron uniosł się na łokciu, zakasłał. — A zatem, wliczając Flizę, miało nas być dwanaście sztuk? Co za cholerny idiotyzm! Moja mamusia nie była krolicą! — To nie wszystko. Uznano, że kormoran jest mało romantyczny. — Bo jest! Nic w nim nie ma romantycznego! — baron skrzywił się, macając pierś owiązaną łykiem i płatami brzozowej kory. - W co więc byłem zaklęty, według opowieści? — W łabędzia. To znaczy, w łabędzie. Było was jedenastu, nie zapominaj. — A w czym, do jasnej zarazy, łabędź jest romantyczniejszy od kormorana? — Nie wiem. — Ja też nie. Ale założę się, że w opowieści to Fliza odczarowała mnie za pomocą jej straszliwego koszuliszcza z pokrzyw? — Wygrałeś. A co słychać u Flizy? — Ma suchoty, bidulka. Długo nie pociągnie. — Smutne. — Smutne — potwierdził Freixenet beznamiętnie, patrząc w bok. — Wracając do uroku — Geralt oparł się plecami o ścianę z posplatanych, sprężynujących gałęzi. - Nawrotow nie masz? Piora ci nie rosną? — Chwalić bogow, nie — westchnął baron. - Wszystko w porządku. Jedno, co mi zostało z tamtych czasow, to smak na ryby. Nie ma dla mnie, Geralt, lepszego żarcia niż ryba. Czasami z samego rana idę sobie do rybakow, na przystań, a zanim wyszukają mi coś szlachetniejszego, to ja sobie jedną, drugą garść uklejek prosto z sadza, parę piskorzy, jelca albo klenia… Rozkosz, nie żarcie. — On był kormoranem — powiedziała powoli Ciri, patrząc na Geralta. - A ty go odczarowałeś. Ty umiesz czarować! — To chyba oczywiste — rzekł Freixenet — że umie. Każdy wiedźmin umie. — Wiedź… Wiedźmin? — Nie wiedziałaś, że to wiedźmin? Sławny Geralt Riv? Prawda, skąd taki pędrak, jak ty, ma wiedzieć, kto to wiedźmin. Teraz to nie to co dawniej. Teraz jest mało wiedźminow, prawie nie uświadczysz. Pewnie w życiu nie widziałaś wiedźmina? Ciri wolno pokręciła głową, nie spuszczając z Geralta wzroku. — Wiedźmin, pędraku, to ta… — Freixenet urwał i zbladł, widząc wchodzącą do chatki Braenn. - Nie, nie chcę! Nie dam sobie niczego wlewać do gęby, nigdy, nigdy więcej! Geralt! Powiedz jej… — Uspokoj się. Braenn nie zaszczyciła Freixeneta niczym więcej oprocz przelotnego spojrzenia. Podeszła od razu do Ciri siedzącej w kucki obok wiedźmina. — Chodź — powiedziała. - Chodź, kruszynko. — Dokąd? — wykrzywiła się Ciri. - Nie pojdę. Chcę być z Geraltem. — Idź — uśmiechnął się wymuszenie wiedźmin. - Pobawisz się z Braenn i młodymi driadami. Pokażą ci Duen Canell… — Nie zawiązała mi oczu — powiedziała Ciri bardzo wolno. - Gdyśmy tu szli, nie zawiązała mi oczu. Tobie zawiązała. Żebyś nie mogł tu trafić, gdy odejdziesz. To znaczy… Geralt spojrzał na Braenn. Driada wzruszyła ramionami, potem objęła i przytuliła dziewczynkę. — To znaczy… — głos Ciri załamał się nagle. - To znaczy, że ja stąd nie odejdę. Tak? — Nikt nie ujdzie przed swym przeznaczeniem. Wszyscy odwrocili głowy na dźwięk tego głosu. Cichego, ale dźwięcznego, twardego, zdecydowanego. Głosu wymuszającego posłuch, nie uznającego sprzeciwu. Braenn skłoniła się. Geralt przyklęknął na jedno kolano. — Pani Eithne… Władczyni Brokilonu nosiła powłoczystą, zwiewną, jasnozieloną szatę. Jak większość driad, była niewysoka i szczupła, ale dumnie uniesiona głowa, twarz o poważnych, ostrych rysach i zdecydowane usta sprawiały, że wydawała się wyższa i potężniejsza. Jej włosy i oczy miały kolor roztopionego srebra. Weszła do szałasu eskortowana przez dwie młodsze driady uzbrojone w łuki. Bez słowa skinęła na Braenn. a ta natychmiast chwyciła Ciri za rączkę i pociągnęła w stronę wyjścia, pochylając nisko głowę. Ciri stąpała sztywno i niezgrabnie, blada i oniemiała. Gdy przechodziła obok Eithne, srebrnowłosa driada szybkim ruchem ujęła ją pod brodę, uniosła, długo patrzyła w oczy dziewczynki. Geralt widział, że Ciri drży. — Idź — powiedziała wreszcie Eithne. - Idź, dziecko. Nie lękaj się niczego. Nic nie jest już w stanie odmienić twego przeznaczenia. Jesteś w Brokilonie. Ciri posłusznie podreptała za Braenn. W wyjścia odwrociła się. Wiedźmin spostrzegł, że usta jej drżą, a zielone oczy szklą się od łez. Nie powiedział ani słowa. Klęczał nadal, pochyliwszy głowę. — Wstań, Gwynbleidd. Witaj. — Witaj, Eithne, Pani Brokilonu. — Ponownie mam przyjemność gościć cię w moim Lesie. Jakkolwiek przybywasz tu bez mojej wiedzy i zgody. Wchodzenie do Brokilonu bez mojej wiedzy i zgody jest ryzykowne, Biały Wilku. Nawet dla ciebie. — Przybywam z poselstwem. — Ach… — uśmiechnęła się lekko driada. - To stąd twoja śmiałość, ktorej nie chciałabym określić innym, bardziej dosadnym słowem. Geralt, nietykalność posłow to zwyczaj przyjęty wśrod ludzi. Ja go nie akceptuję. Nie uznaję niczego, co ludzkie. Tu jest Brokilon. — Eithne… — Milcz — przerwała, nie podnosząc głosu. - Kazałam cię oszczędzić. Wyjdziesz z Brokilonu żywy. Nie dlatego, ze jesteś posłem. Z innych powodow. — Nie interesuje cię, czyim jestem posłem? Skąd przychodzę, w czyim imieniu? — Mowiąc szczerze, nie. Tu jest Brokilon. Ty przychodzisz z zewnątrz, ze świata, ktory mnie nie obchodzi. Dlaczego miałabym tracić czas na wysłuchiwanie poselstw? Czym mogą być dla mnie jakieś propozycje, jakieś ultimatum wymyślone przez kogoś, kto myśli i czuje inaczej niż ja? Coż może mnie obchodzić, co myśli krol Venzlav? Geralt ze zdumieniem pokręcił głową. — Skąd wiesz, że przychodzę od Venzlava? — To przecież jasne — rzekła driada z uśmiechem. - Ekkehard jest za głupi. Ervyll i Viraxas zbyt mnie nienawidzą. Włości innych z Brokilonem nie graniczą. — Wiesz mnostwo o tym, co dzieje się poza Brokilonem, Eithne. — Wiem bardzo wiele, Biały Wilku. To przywilej mojego wieku. Teraz zaś, jeżeli pozwolisz, chciałabym załatwić poufną sprawę. Czy ten mężczyzna o aparycji niedźwiedzia — driada przestała się uśmiechać i spojrzała na Freixeneta — jest twoim przyjacielem? — Znamy się. Odczarowałem go kiedyś. — Problem polega na tym — rzekła zimno Eithne — że nie wiem, co z nim począć. Przecież nie mogę go teraz kazać dobić. Pozwoliłabym, by wyzdrowiał, ale stanowi zagrożenie. Na fanatyka nie wygląda. A zatem łowca skalpow. Wiem, ze Ervyll płaci za każdy skalp driady. Nie pamiętam, ile. Zresztą, cena rośnie wraz ze spadkiem wartości pieniądza. — Mylisz się. On nie jest łowcą skalpow. — Po co więc wlazł do Brokilonu? — Szukać dziewczynki, ktorą powierzono jego opiece. Zaryzykował życiem, by ją odnaleźć. — Bardzo głupio — rzekła zimno Eithne. - To nawet trudno nazwać ryzykiem. Szedł na pewną śmierć, to, że żyje, zawdzięcza wyłącznie końskiemu zdrowiu i wytrzymałości. Jeżeli zaś chodzi o to dziecko, to ono też ocalało przypadkiem. Moje dziewczęta nie strzelały, bo myślały że to puk albo leprekaun. Spojrzała jeszcze raz na Freixeneta, a Geralt zobaczył, że jej usta straciły nieprzyjemną twardość. — No, dobrze. Uczcijmy jakoś ten dzień. Podeszła do posłania z gałęzi. Obie towarzyszące jej driady zbliżyły się rownież. Freixenet pobladł i skurczył się, wcale nie robiąc się przez to mniejszy. Eithne patrzyła na niego przez chwilę, lekko mrużąc oczy. — Masz dzieci? — spytała wreszcie. - Do ciebie mowię, klocu. — Hę? — Chyba wyrażam się jasno. — Nie jestem… — Freixenet odchrząknął, zakasłał. - Nie jestem żonaty. — Mało obchodzi mnie twoje życie rodzinne. Interesuje mnie, czy zdolny jesteś wykrzesać coś z twoich otłuszczonych lędźwi. Na Wielkie Drzewo! Czyś uczynił kiedy kobietę brzemienną? — Eee… Tak… Tak, pani, ale… Eithne machnęła niedbale ręką, odwrociła się do Ge-raita. — Zostanie w Brokilonie — powiedziała — do pełnego wyleczenia, i jeszcze jakiś czas. Potem… Niech idzie, dokąd chce. — Dziękuję ci, Eithne — skłonił się wiedźmin. - A… Dziewczynka? Co z nią? — Dlaczego pytasz? — driada spojrzała na niego zimnym spojrzeniem swych srebrnych oczu. - Przecież wiesz. — To nie jest zwykłe, wiejskie dziecko. To księżniczka. — Nie robi to na mnie wrażenia. Ani rożnicy. — Posłuchaj… — Ani słowa więcej, Gwynbleidd. Zamilkł, przygryzł wargi. — Co z moim poselstwem? — Wysłucham go — westchnęła driada. - Nie, nie z ciekawości. Zrobię to dla ciebie, byś mogł wykazać się przed Venzlavem i odebrać zapłatę, ktorą ci pewnie obiecał za dotarcie do mnie. Ale nie teraz, teraz będę zajęta. Przyjdź wieczorem do mojego Drzewa. Gdy wyszła, Freixenet uniosł się na łokciu, jęknął, kaszlnął, splunął na dłoń. — O co tu chodzi, Geralt? Dlaczego mam tu zostać? I o co szło z tymi dziećmi? W co ty mnie ubrałeś hę? Wiedźmin usiadł. — Ocalisz głowę, Freixenet — powiedział zmęczonym głosem. - Zostaniesz jednym z niewielu, ktory wyszedł stąd żywy, przynajmniej ostatnio. I zostaniesz ojcem małej driady. Może kilku. - Że jak? Mam być… rozpłodowcem? — Nazwij to sobie, jak chcesz. Wybor masz ograniczony. — Pojmuję — mruknął baron i uśmiechnął się obleśnie. — Coż, widywałem jeńcow pracujących w kopalniach i kopiących kanały. Z dwojga złego wolę… Byle mi tylko sił starczyło. Trochę ich tutaj jest… — Przestań się głupio uśmiechać — skrzywił się Geralt — i snuć marzenia. Niech ci się nie roją hołdy, muzyka, wino, wachlarze i roj wielbiących cię driad. Będzie jedna, może dwie. I nie będzie wielbienia. Potraktują całą sprawę bardzo rzeczowo. A ciebie jeszcze bardziej. — Nie sprawia im to przyjemności? Ale chyba nie sprawia przykrości? — Nie bądź dzieckiem. Pod tym względem one niczym nie rożnią się od kobiet. Przynajmniej fizycznie. — To znaczy? — Od ciebie zależy, czy będzie to dla driady przyjemne, czy przykre. Ale nie zmieni to faktu, że jej chodzić będzie wyłącznie o efekt. Twoja osoba ma znaczenie drugorzędne. Nie oczekuj wdzięczności. Aha, i pod żadnym pozorem nie probuj niczego z własnej inicjatywy. — Z własnego czego? — Jeżeli spotkasz ją rano — wyjaśnił cierpliwie wiedźmin — ukłoń się, ale, do diabła, bez uśmieszkow czy mrugnieć. Dla driady to sprawa śmiertelnie poważna. Jeżeli ona się uśmiechnie albo podejdzie do ciebie, możesz z nią porozmawiać. Najlepiej o drzewach. Jeśli nie znasz się na drzewach, to o pogodzie. Ale jeżeli ona uda, że cię nie widzi, trzymaj się od niej z daleka. I trzymaj się z daleka od innych driad i uważaj na ręce. Dla driady, ktora nie jest gotowa, te sprawy nie istnieją. Dotkniesz jej i dostaniesz nożem, bo nie zrozumie intencji. — Obeznanyś — uśmiechnął się Freixenet — z ich obyczajem godowym. Zdarzało ci się? Wiedźmin nie odpowiedział. Przed oczyma miał piękną, smukłą driadę, jej bezczelny uśmiech. Vatt'ghern, bloede caerme. Wiedźmin, cholerny los. Coś ty nam przyprowadziła, Braenn? Po co on nam? Żadnego pożytku z wiedźmina… — Geralt? — Co? — A księżniczka Cirilla? — Zapomnij o niej. Będzie z niej driada. Za dwa, trzy lata wpakuje strzałę w oko własnemu bratu, gdyby sprobował wejść do Brokilonu. — Psiakrew — zaklął Freixenet, krzywiąc się. - Eryyll będzie wściekły. Geralt? A nie dałoby się… — Nie — uciął wiedźmin. - Nawet nie probuj. Nie wyszedłbyś żywy z Duen Canell. — Znaczy, dziewuszka jest stracona. — Dla was, tak. VI Drzewem Eithne był, ma się rozumieć, dąb, a właściwie trzy zrośnięte razem dęby, wciąż jeszcze zielone, nie zdradzające żadnych objawow usychania, choć Geralt obliczał je na co najmniej trzysta lat. Dęby były wewnątrz puste, a dziupla miała rozmiary sporej izby o wysokim, zwężającym się w stożek pułapie. Wnętrze było oświetlone nie kopcącym kagankiem i skromnie, ale nie prymitywnie, zamienione na wygodną kwaterę. Eithne klęczała pośrodku, na czymś w rodzaju włoknistej maty. Przed nią, wyprostowana i nieruchoma, jak gdyby skamieniała, siedziała na podwiniętych nogach Ciri, umyta i wyleczona z kataru, szeroko otwierająca swe wielkie, szmaragdowe oczy. Wiedźmin zauważył, że jej twarzyczka, teraz, gdy znikł z niej brud i grymas złośliwego diablęcia, była wcale ładna. Eithne czesała długie włosy dziewczynki, powoli i pieszczotliwie. — Wejdź, Gwynbleidd. Usiądź. Usiadł, ceremonialnie przyklękając najpierw na jedno kolano. — Wypocząłeś? - spytała driada, nie patrząc na niego, nie przerywając czesania. - Kiedy możesz wyruszyć w drogę powrotną? Co powiesz na jutro rano? — Kiedy tylko rozkażesz — powiedział zimno — Pani Brokilonu. Wystarczy jednego twego słowa, bym przestał drażnić cię moją obecnością w Duen Canell. — Geralt — Eithne powoli odwrociła głowę. - Nie zrozum mnie źle. Znam cię i szanuję. Wiem, żeś nigdy nie skrzywdził driady, rusałki, sylfidy czy nimfy, wręcz przeciwnie, zdarzało ci się występować w ich obronie, ratować życie. Ale to nie zmienia niczego. Za wiele nas dzieli. Należymy do innych światow. Nie chcę i nie mogę robić wyjątkow. Dla nikogo. Nie będę pytała, czy to rozumiesz, bo wiem, że tak jest. Pytam, czy to akceptujesz. — Co to zmieni? — Nic. Ale chcę wiedzieć. — Akceptuję — potwierdził. - A co z nią? Z Ciri? Ona też należy do innego świata. Ciri spojrzała na niego płochliwie, potem rzuciła okiem w gorę, na driadę. Eithne uśmiechnęła się. — Już nie na długo — powiedziała. — Eithne, proszę. Zastanow się. — Nad czym? — Oddaj mi ją. Niech wraca ze mną. Do świata, do ktorego należy. — Nie, Biały Wilku — driada ponownie zagłębiła grzebień w popielate włosy dziewczynki. - Nie oddam jej. Kto jak kto, ale ty powinieneś to zrozumieć. — Ja? — Ty. Nawet do Brokilonu docierają wieści ze świata. Wieści o pewnym wiedźminie, ktory za świadczone usługi wymusza niekiedy dziwne przysięgi. "Dasz mi to, czego nie spodziewasz się zastać w domu". "Dasz mi to, co już masz, a o czym nie wiesz". Brzmi znajomie? Wszakże od pewnego czasu probujecie w ten sposob pokierować przeznaczeniem, szukacie chłopcow wyznaczonych przez los na waszych następcow, chcecie bronić się przed wymarciem i zapomnieniem. Przed nicością. Dlaczego więc dziwisz się mnie? Ja troszczę się o los driad. To chyba sprawiedliwie? Za każdą zabitą przez ludzi driadę jedna ludzka dziewczynka. — Zatrzymując ją, obudzisz wrogość i pragnienie zemsty, Eithne. Obudzisz zapiekłą nienawiść. — Nic to dla mnie nowego, ludzka nienawiść. Nie, Geralt. Nie oddam jej. Zwłaszcza że zdrowa. To ostatnio nieczęste. — Nieczęste? Driada utkwiła w nim swe wielkie, srebrne oczy. — Podrzucają mi chore dziewczynki. Dyfteryt, szkarlatyna, krup, ostatnio nawet ospa. Myślą, że nie mamy immunitetu, że epidemia nas zniszczy albo przynajmniej zdziesiątkuje. Rozczaruj ich, Geralt. Mamy coś więcej niż immunitet. Brokilon dba o swoje dzieci. Zamilkła, pochylając się, ostrożnie rozczesała pasemko splątanych włosow Ciri, pomagając sobie drugą ręką. — Czy mogę — odchrząknął wiedźmin — przystąpić do poselstwa, z ktorym przysyła mnie tu krol Venzlav? — A nie szkoda na to czasu? — uniosła głowę Eithne. - Po co masz się wysilać? Przecież ja doskonale wiem, czego chce krol Venzlav. Do tego bynajmniej nie potrzeba proroczych zdolności. Chce, bym oddała mu Brokilon, zapewne aż po rzeczkę Vdę, ktorą, jak mi wiadomo, uważa, lub chciałby uważać za naturalną granicę pomiędzy Brugge a Verden. W zamian, jak przypuszczam, oferuje mi enklawę, mały i dziki zakątek lasu. I zapewne gwarantuje krolewskim słowem i krolewską opieką, że ten mały i dziki zakątek, ten skrawek puszczy, będzie należał do mnie po wieki wiekow i że nikt nie ośmieli się niepokoić tam driad. Ze tam driady będą mogły żyć w pokoju. Co, Geralt? Venzlav chciałby zakończyć trwającą dwa stulecia wojnę o Brokilon. I aby ją zakończyć, driady miałyby oddać to, w obronie czego giną od dwustu lat? Tak po prostu — oddać? Oddać Brokilon? Geralt milczał. Nie miał nic do dodania. Driada uśmiechnęła się. — Czy tak właśnie brzmiała krolewska propozycja, Gwynbleidd? Czy też może była bardziej szczera, mowiąca: "Nie zadzieraj głowy, leśne straszydło, bestio z puszczy, relikcie przeszłości, lecz posłuchaj, czego chcemy my, krol Venzlav. A my chcemy cedru, dębu i hikory, chcemy mahoniu i złotej brzozy, cisu na łuki i masztowych sosen, bo Brokilon mamy pod bokiem, a musimy sprowadzać drewno zza gor. Chcemy żelaza i miedzi, ktore są pod ziemią. Chcemy złota, ktore leży na Craag Ań. Chcemy rąbać i piłować, i ryć w ziemi, nie musząc nasłuchiwać świstu strzał. I co najważniejsze — chcemy nareszcie być krolem, ktoremu podlega wszystko w krolestwie. Nie życzymy sobie w naszym krolestwie jakiegoś Brokilonu, lasu, do ktorego nie możemy wejść. Taki las drażni nas, złości i spędza nam sen z powiek, bo my jesteśmy ludźmi, my panujemy nad światem. Możemy, jeśli zechcemy, tolerować na tym świecie kilka elfow, driad czy rusałek. Jeśli nie będą zbyt zuchwałe. Podporządkuj się naszej woli, Wiedźmo Brokilonu. Lub zgiń". — Eithne, sama przyznałaś, że Venzlav nie jest głupcem ani fanatykiem. Z pewnością wiesz, że to krol sprawiedliwy i miłujący pokoj. Jego boli i martwi przelewana tu krew… — Jeśli będzie trzymał się z dala od Brokilonu, nie popłynie ani kropla krwi. — Dobrze wiesz… — Geralt uniosł głowę. - Dobrze wiesz, że to nie tak. Zabijano ludzi na Wypalankach, na Ósmej Mili, na Sowich Wzgorzach. Zabijano ludzi w Brugge, na lewym brzegu Wstążki. Poza Brokilonem. — Miejsca, ktore wymieniłeś — odrzekła spokojnie driada — to Brokilon. Ja nie uznaję ludzkich map ani granic. — Ale tam wyrąbano las sto lat temu! — Coż znaczy sto lat dla Brokilonu? I sto zim? Geralt zamilkł. Driada odłożyła grzebień, pogłaskała Ciri po popielatych włosach. — Przystań na propozycję Venzlava, Eithne. Driada spojrzała na niego zimno. — Co nam to da? Nam, dzieciom Brokilonu? — Możliwość przetrwania. Nie, Eithne, nie przerywaj. Wiem, co chcesz powiedzieć. Rozumiem twoją dumę z niezależności Brokilonu. Świat się jednak zmienia. Coś się kończy. Czy tego chcesz, czy nie, panowanie człowieka nad światem jest faktem. Przetrwają ci, ktorzy się z ludźmi zasymilują. Inni zginą. Eithne, są lasy, gdzie driady, rusałki i elfy żyją spokojnie, ułożywszy się z ludźmi. Jesteśmy przecież sobie tak bliscy. Przecież ludzie mogą być ojcami waszych dzieci. Co daje ci wojna, ktorą prowadzisz? Potencjalni ojcowie waszych dzieci padają pod waszymi strzałami. I jaki jest skutek? Ile spośrod driad Brokilonu jest czystej krwi? Ile z nich to porwane, przerobione ludzkie dziewczęta? Nawet z Freixeneta musisz skorzystać, bo nie masz wyboru. Jakoś mało widzę tu maleńkich driad, Eithne. Widzę tylko ją — ludzką dziewczynkę, przerażoną i otępiałą od narkotykow, sparaliżowaną ze strachu… — Wcale się nie boję! - krzyknęła nagle Ciri, przybierając na chwilę swą zwykłą minę małego diabełka. - I nie jestem opępiała! Nie myśl sobie! Mnie się nic nie może tu stać. Akurat! Nie boję się! Moja babka mowi, ze driady nie są złe, a moja babka jest najmądrzejsza na świecie! Moja babka… Moja babka mowi, że powinno być więcej takich lasow jak ten… Zamilkła, opuściła głowę. Eithne zaśmiała się. — Dziecko Starszej Krwi — powiedziała. - Tak, Geralt. Ciągle jeszcze rodzą się na świecie Dzieci Starszej Krwi, o ktorych mowią przepowiednie. A ty mowisz, że coś się kończy… Martwisz się, czy przetrwamy… — Smarkula miała wyjść za mąż za Kistrina z Verden — przerwał Geralt. - Szkoda, że nie wyjdzie. Kistrin obejmie kiedyś rządy po Ervyllu, pod wpływem żony o takich poglądach może zaprzestałby rajdow na Brokilon? — Nie chcę tego Kistrina! — krzyknęła cienko dziewczynka, a w jej zielonych oczach coś błysnęło. - Niech sobie Kistrin znajdzie śliczny i głupi materiał! Ja nie jestem żaden materiał! Nie będę żadną księżną! — Cicho, Dziecko Starszej Krwi — driada przytuliła Ciri. - Nie krzycz. Oczywiście, że nie będziesz księżną… — Oczywiście — wtrącił kwaśno wiedźmin. - I ty, Eithne, i ja dobrze wiemy, czym ona będzie. Widzę, że to już postanowione. Trudno. Jaką odpowiedź mam zanieść krolowi Venzlavowi, Pani Brokilonu? - Żadnej. — Jak to, żadnej? - Żadnej. On to zrozumie. Już dawniej, już bardzo dawno temu, gdy Venzlava nie było jeszcze na świecie, pod Brokilon podjeżdżali heroldowie, ryczały rogi i trąby, błyszczały zbroje, powiewały proporce i sztandary. "Ukorz się, Brokilonie!" krzyczano. "Krol Koziząbek, władca Łysej Gorki i Podmokłej Łąki żąda, byś się ukorzył, Brokilonie!" A odpowiedź Brokilonu była zawsze taka sama. Gdy już opuścisz moj Las, Gwynbleidd, obroć się i posłuchaj. W szumie liści usłyszysz odpowiedź Brokilonu. Przekaż ją Venzlavowi i dodaj, że innej nie usłyszy nigdy, poki stoją dęby w Duen Canell. Poki rośnie tu choć jedno drzewo i żyje choć jedna driada. Geralt milczał. — Mowisz, ze coś się kończy — ciągnęła wolno Eithne. - Nieprawda. Są rzeczy, ktore nie kończą się nigdy. Mowisz mi o przetrwaniu? Ja walczę o przetrwanie. Bo Brokilon trwa dzięki mojej walce, bo drzewa żyją dłużej niż ludzie, trzeba tylko chronić je przed waszymi siekierami. Mowisz mi o krolach i książętach. Kim oni są? Ci, ktorych znam, to białe szkielety, leżące w nekropoliach Craag Ań, tam, w głębi lasu. W marmurowych grobowcach, na stosach żołtego metalu i błyszczących kamykow. A Brokilon trwa, drzewa szumią nad ruinami pałacow, korzenie rozsadzają marmur. Czy twoj Venzlav pamięta, kim byli ci krolowie? Czy ty to pamiętasz, Gwynbleidd? A jeżeli nie to jak możesz twierdzić, że coś się kończy? Skąd wiesz, komu przeznaczona jest zagłada, a komu wieczność? Co upoważnia cię, by mowić o przeznaczeniu? Czy ty chociaż wiesz, czym jest przeznaczenie? — Nie — zgodził się. - Nie wiem. Ale… — Jeśli nie wiesz — przerwała — na żadne «ale» nie ma iuz miejsca. Nie wiesz. Po prostu nie wiesz. Zamilkła, dotknęła ręką czoła, odwrociła twarz. — Gdy byłeś tu po raz pierwszy, przed laty — podjęła — też nie wiedziałeś. A Morenn… Moja corka… Geralt, Morenn nie żyje. Zginęła nad Wstążką, broniąc Brokilonu. Nie poznałam jej, gdy ją przyniesiono. Miała twarz zmiażdżoną kopytami waszych koni. Przeznaczenie? I dzisiaj ty, wiedźmin, ktory nie mogłeś dać Morenn dziecka, przyprowadzasz mi ją, Dziecko Starszej Krwi. Dziewczynkę, ktora wie, czym jest przeznaczenie. Nie, nie jest to wiedza, ktora odpowiadałaby tobie, ktorą mogłbyś zaakceptować. Ona po prostu wierzy. Powtorz, Ciri, powtorz to, co powiedziałaś mi, zanim wszedł tu ten wiedźmin, Geralt z Rivii, Biały Wilk. Wiedźmin, ktory nie wie. Powtorz, Dziecko Starszej Krwi. — Wielmoż… Szlachetna pani — rzekła Ciri łamiącym się głosem. - Nie zatrzymuj mnie tu. Ja nie mogę… Ja chcę… do domu. Chcę wrocić do domu z Geraltem. Ja muszę… Z nim… — Dlaczego z nim? — Bo on… On jest moim przeznaczeniem. Eithne odwrociła się. Była bardzo blada. — I co ty na to, Geralt? Nie odpowiedział. Eithne klasnęła w dłonie. Do wnętrza dębu, wyłaniając się jak duch z panującej na zewnątrz nocy, weszła Braenn, niosąc oburącz wielki, srebrny puchar. Medalion na szyi wiedźmina zaczął szybko, rytmicznie drgać. — I co ty na to? — powtorzyła srebrnowłosa driada, wstając. - Ona nie chce zostać w Brokilonie! Ona nie życzy sobie być driadą! Ona nie chce zastąpić mi Morenn, chce odejść, odejść za swoim przeznaczeniem! Czy tak, Dziecko Starszej Krwi? Czy tego właśnie chcesz? Gin pokiwała pochyloną głową. Jej ramiona drżały. Wiedźmin miał dość. — Dlaczego znęcasz się nad tym dzieckiem, Eithne? Za chwilę przecież dasz jej Wody Brokilonu i to, czego ona chce, przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Dlaczego to robisz? Dlaczego robisz to w mojej obecności? — Chcę pokazać ci, czym jest przeznaczenie. Chcę udowodnić ci, że nic się nie kończy. Ze wszystko dopiero się zaczyna. — Nie, Eithne — powiedział, wstając. - Przykro mi, zepsuję ci ten popis, ale nie mam zamiaru na to patrzeć. Poszłaś trochę za daleko, Pani Brokilonu, chcąc podkreślić przepaść, ktora nas dzieli. Wy, Starszy Lud, lubicie powtarzać, że obca jest wam nienawiść, że to uczucie znane wyłącznie ludziom. Ale to nieprawda. Wiecie, czym jest nienawiść i potraficie nienawidzić, tylko okazujecie to trochę inaczej, mądrzej i mniej gwałtownie. Ale może przez to bardziej okrutnie. Przyjmuję twoją nienawiść, Eithne, w imieniu wszystkich ludzi. Zasługuję na nią. Przykro mi z powodu Morenn. Driada nie odpowiedziała. — I to właśnie jest odpowiedź Brokilonu, ktorą mam przekazać Venzlavowi z Brugge, prawda? Ostrzeżenie i wyzwanie? Naoczny dowod drzemiącej wśrod tych drzew nienawiści i Mocy, z woli ktorych za chwilę ludzkie dziecko wypije niszczącą pamięć truciznę, biorąc ją z rąk innego, ludzkiego dziecka, ktorego psychikę i pamięć już zniszczono? I tę odpowiedź ma zanieść Venzlawowi wiedźmin, ktory zna i polubił obydwoje dzieci? Wiedźmin, winien śmierci twojej corki? Dobrze, Eithne, stanie się wedle twej woli. Venzlav usłyszy twoją odpowiedź, usłyszy moj głos, zobaczy moje oczy i wszystko z nich wyczyta. Ale patrzeć na to, co ma się tu stać, nie muszę. I nie chcę. Eithne milczała nadal. - Żegnaj, Ciri — Geralt uklęknął, przytulił dziewczynkę. Ramiona Ciri zadrżały silnie. - Nie płacz. Przecież wiesz, nic złego nie może ci się tu stać. Ciri pociągnęła nosem. Wiedźmin wstał. - Żegnaj, Braenn — powiedział do młodszej driady. - Bądź zdrowa i uważaj na siebie. Przeżyj, Braenn, żyj tak długo jak twoje drzewo. Jak Brokilon. I jeszcze jedno… — Tak, Gwynbleidd? — Braenn uniosła głowę, a w jej oczach coś mokro zalśniło. - Łatwo zabija się z łuku, dziewczyno. Jakże łatwo spuścić cięciwę i myśleć, to nie ja, nie ja, to strzała. Na moich rękach nie ma krwi tego chłopca. To strzała zabiła, nie ja. Ale strzale nic nie śni się w nocy. Niech i tobie nic nie śni się w nocy, niebieskooka driado. Żegnaj, Braenn. — Mona… — powiedziała niewyraźnie Braenn. Puchar, ktory trzymała w dłoniach, drżał, przepełniający go przezroczysty płyn falował. — Co? — Mona! — jęknęła. - Jestem Mona! Pani Eithne! Ja… — Dość tego — rzekła ostro Eithne. - Dość. Panuj nad sobą, Braenn. Geralt zaśmiał się sucho. — Masz twoje przeznaczenie, Leśna Pani. Szanuję twoj upor i twoją walkę. Ale wiem, że wkrotce będziesz walczyć sama. Ostatnia driada Brokilonu posyłająca na śmierć dziewczęta, ktore jednak wciąż pamiętają swoje prawdziwe imiona. Mimo wszystko, życzę ci szczęścia, Eithne. Żegnaj. — Geralt… — szepnęła Ciri, siedząc nadal nieruchomo, z opuszczoną głową. - Nie zostawiaj mnie… samej… — Biały Wilku — powiedziała Eithne, obejmując zgarbione plecy dziewczynki. - Musiałeś czekać, aż ona cię o to poprosi? O to, byś jej nie opuszczał? Byś wytrwał przy niej do końca? Dlaczego chcesz opuścić ją w takiej chwili? Zostawić samą? Dokąd chcesz uciekać, Gwynbleidd? I przed czym? Ciri jeszcze bardziej pochyliła głowę. Ale nie rozpłakała się. — Aż do końca — kiwnął głową wiedźmin. - Dobrze, Ciri. Nie będziesz sama. Będę przy tobie. Nie boj się niczego. Eithne wyjęła puchar z drżących rąk Braenn, uniosła go. — Umiesz czytać Starsze Runy, Biały Wilku? — Umiem. — Przeczytaj, co jest wyryte na pucharze. To puchar z Craag An. Pili z niego krolowie, ktorych już nikt nie pamięta. — Duettaeann aef cirran Caerme Glaeddyy. Yn a esse-ath. — Czy wiesz, co to oznacza? — Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza… Jednym jesteś ty. — Wstań, Dziecko Starszej. Krwi — w głosie driady szczęknął stalą rozkaz, ktoremu nie można było się przeciwstawić, wola, ktorej nie można było się nie poddać. - Pij. To Woda Brokilonu. Geralt zagryzł wargi wpatrzony w srebrzyste oczy Eithne. Nie patrzył na Ciri, powoli zbliżającą usta do brzegu pucharu. Widział to już, kiedyś, dawniej. Konwulsje, drgawki, niesamowity, przerażający, gasnący powoli krzyk. I pustka, martwota i apatia w otwierających się powoli oczach. Widział to już. Ciri piła. Po nieruchomej twarzy Braenn powoli toczyła się łza. — Wystarczy — Eithne odebrała jej puchar, postawiła na ziemi, oburącz pogładziła włosy dziewczynki opadające na ramiona popielatymi falami. — Dziecko Starszej Krwi — powiedziała. - Wybieraj. Czy chcesz pozostać w Brokilonie, czy podążyć za twoim przeznaczeniem? Wiedźmin z niedowierzaniem pokręcił głową. Ciri oddychała nieco szybciej, dostała rumieńcow. I nic więcej. Nic. — Chcę podążyć za moim przeznaczeniem — powiedziała dźwięcznie, patrząc w oczy driady. — Niech więc tak się stanie — rzekła Eithne zimno i krotko. Braenn westchnęła głośno. — Chcę zostać sama — powiedziała Eithne, odwracając się do nich plecami. - Odejdźcie, proszę. Braenn chwyciła Ciri dotknęła ramienia Geralta, ale wiedźmin odsunął jej rękę. — Dziękuję ci, Eithne — powiedział. Driada odwrociła się powoli. — Za co mi dziękujesz? — Za przeznaczenie — uśmiechnął się. - Za twoją decyzję. Bo przecież to nie była Woda Brokilonu, prawda? Przeznaczeniem Ciri było wrocić do domu. A to ty, Eithne, odegrałaś rolę przeznaczenia. I za to ci dziękuję. — Jak ty mało wiesz o przeznaczeniu — powiedziała gorzko driada. - Jak ty mało wiesz, wiedźminie. Jak ty mało widzisz. Jak ty mało rozumiesz. Dziękujesz mi? Dziękujesz za rolę, ktorą odegrałam? Za jarmarczny popis? Za sztuczkę, za oszustwo, za mistyfikację? Za to, że miecz przeznaczenia był, jak sądzisz, z drewna, pociągniętego pozłotką? Dalejże więc, nie dziękuj, ale zdemaskuj mnie. Postaw na swoim. Udowodnij, ze racja jest po twojej stronie. Rzuć mi w twarz twoją prawdę, pokaż, jak tryumfuje trzeźwa, ludzka prawda, zdrowy rozsądek, dzięki ktorym, w waszym mniemaniu, opanujecie świat. Oto Woda Brokilonu, jeszcze trochę zostało. Odważysz się? Zdobywco świata? Geralt, choć rozdrażniony jej słowami, zawahał się, ale tylko na chwilę. Woda Brokilonu, nawet autentyczna, nie miała na niego wpływu, na zawarte w niej toksyczne, halucynogenne taniny był całkowicie uodporniony. Ale to przecież nie mogła być Woda Brokilonu, Ciri piła jąi nic się nie stało. Sięgnął po puchar, oburącz, spojrzał w srebrne oczy driady. Ziemia uciekła mu spod nog, momentalnie, i zwaliła mu się na plecy. Potężny dąb zawirował i zatrząsł się. Z trudem macając dookoła drętwiejącymi rękoma, otworzył oczy, a było to tak, jak gdyby odwalał marmurową płytę grobowca. Zobaczył nad sobą maleńką twarzyczkę Braenn, a za nią błyszczące jak rtęć oczy Eithne. I jeszcze inne oczy, zielone, jak szmaragdy. Nie, jaśniejsze. Jak trawa wiosną. Medalion na jego szyi drażnił, wibrował. — Gwynbleidd — usłyszał. - Patrz uważnie. Nie, nic ci nie pomoże zamykanie oczu. Patrz, patrz na twoje przeznaczenie. — Pamiętasz? Nagły, rwący kurtynę dymu wybuch jasności, wielkie, ciężkie od świec kandelabry ociekające festonami wosku. Kamienne ściany, strome schody. Schodząca po schodach zielonooka i popielatowłosa dziewczyna w diademiku z misternie rzeźbioną gemmą, w srebrnobłękitnej sukni z trenem podtrzymywanym przez pazia w szkarłatnym kubraczku. — Pamiętasz? Jego własny głos mowiący… Mowiący… Wrocę tu za sześć lat… Altana, ciepło, zapach kwiatow, ciężkie jednostajne brzęczenie pszczoł. On sam, na kolanach, podający rożę kobiecie o popielatych włosach rozsypanych lokami spod wąskiej, złotej obręczy. Na palcach dłoni, biorącej rożę z jego ręki, pierścienie ze szmaragdami, wielkie, zielone kaboszony. — Wroć tu — mowi kobieta. - Wroć tu, jeśli zmienisz zdanie. Twoje przeznaczenie będzie czekało. Nigdy nie wrociłem, pomyślał. Nigdy tam… nie wrociłem. Nigdy nie wrociłem do… Dokąd? Popielate włosy. Zielone oczy. Znowu jego głos, w ciemności, w mroku, w ktorym ginie wszystko. Są tylko ognie, ognie aż po horyzont. Kurzawa iskier w purpurowym dymie. Belleteyn! Noc Majowa! Z kłębow dymu patrzą ciemne, fiołkowe oczy, płonące w bladej, trojkątnej twarzy przesłoniętej czarną, sfalowaną burzą lokow. Yennefer! — Za mało — wąskie usta widziadła skrzywione nagle, po bladym policzku toczy się łza. szybko, coraz szybciej, jak kropla wosku po świecy. — Za mało. Trzeba czegoś więcej. — Yennefer! — Nicość za nicość — mowi widziadło głosem Eithne. - Nicość i pustka, ktora jest w tobie, zdobywco świata, ktory nie potrafisz nawet zdobyć kobiety, ktorą kochasz. Ktory odchodzisz i uciekasz, mając przeznaczenie w zasięgu ręki. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty. A co jest drugim. Biały Wilku? — Nie ma przeznaczenia — jego własny głos. - Nie ma. Nie ma. Nie istnieje. Jedynym, co jest przeznaczone wszystkim, jest śmierć. — To prawda — mowi kobieta o popielatych włosach i zagadkowym uśmiechu. - To prawda, Geralt. Kobieta ma na sobie srebrzystą zbroję, zakrwawioną, pogiętą, podziurawioną ostrzami pik lub halabard. Krew wąską strużką cieknie jej z kącika zagadkowo i nieładnie uśmiechniętych ust. — Ty drwisz z przeznaczenia — mowi, nie przestając się uśmiechać. - Drwisz sobie z niego, igrasz z nim. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty. Drugim… jest śmierć? Ale to my umieramy, umieramy przez ciebie. Ciebie śmierć nie może doścignąć, więc zadowala się nami. Śmierć idzie za tobą krok w krok, Biały Wilku. Ale to inni umierają. Przez ciebie. Pamiętasz mnie? — Ca… Calanthe! — Możesz go uratować — głos Eithne, zza zasłony dymu. - Możesz go uratować, Dziecko Starszej Krwi. Zanim pogrąży się w nicości, ktorą pokochał. W czarnym lesie, ktory nie ma końca. Oczy, zielone jak trawa wiosną. Dotyk. Głosy, krzyczące niezrozumiałym chorem. Twarze. Nie widział już nic, leciał w przepaść, w pustkę, w ciemność. Ostatnim, co usłyszał, był głos Eithne. — Niech więc tak się stanie. VII — Geralt! Obudź się! Obudź się, proszę! Otworzył oczy, zobaczył słońce, złoty dukat o wyraźnych krawędziach, w gorze, nad wierzchołkami drzew, za mętną zasłoną porannej mgły. Leżał na mokrym, gąbczastym mchu, twardy korzeń uwierał go w plecy. Ciri klęczała przy nim, szarpiąc za połę kurtki. — Zaraza… — odkaszlnął, rozejrzał się. - Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem? — Nie wiem — powiedziała. - Obudziłam się przed chwilką, tutaj, obok ciebie, okropecznie zmarznięta. Nie pamiętam, jak… Wiesz, co? To są czary! — Zapewne masz rację — usiadł, wyciągając sosnowe igły zza kołnierza. - Zapewne masz rację, Ciri. Woda Brokilonu, cholera… Zdaje się, ze driady zabawiły się naszym kosztem. Wstał, podniosł swoj miecz leżący obok, przerzucił paś przez plecy. — Ciri? — Aha? — Ty tez zabawiłaś się moim kosztem. — Ja? — Jesteś corką Payetty, wnuczką Calanthe z Cintry. Wiedziałaś od samego początku, kim ja jestem? — Nie — zaczerwieniła się. - Nie od początku. Ty odczarowałeś mego tatę, prawda? — Nieprawda — pokręcił głową. - Zrobiła to twoja mama. I twoja babka. Ja tylko pomogłem. — Ale niania mowiła… Mowiła, ze jestem przeznaczona. Bo jestem Niespodzianka. Dziecko Niespodzianka. Geralt? — Ciri — popatrzał na nią, kręcąc głową i uśmiechając się. - Wierz mi, jesteś największą niespodzianką, jaka mogła mnie spotkać. — Ha! — twarz dziewczynki pojaśniała. - To prawda! Jestem przeznaczona. Niania mowiła, ze przyjdzie wiedźmin, ktory ma białe włosy i zabierze mnie. A babka wrzeszczała… Ach, co tam! Dokąd mnie zabierzesz, powiedz? — Do domu. Do Cintry. — Ach… A ja myślałam, że… — Pomyślisz w drodze. Chodźmy, Ciri, trzeba wyjść z Brokilonu. To nie jest bezpieczne miejsce. — Ja się nie boję! — Ale ja się boję. — Babka mowiła, ze wiedźmini nie boją się niczego. — Babka mocno przesadziła. W drogę, Ciri. Żebym ja jeszcze wiedział, gdzie my… Spojrzał na słońce. — No, zaryzykujmy… Pojdziemy tędy. — Nie — Ciri zmarszczyła nos, wskazała w kierunku przeciwnym. - Tędy. Tam. — A ty skąd to niby wiesz? — Wiem — wzruszyła ramionami, spojrzała na niego bezbronnym i zdziwionym, szmaragdowym spojrzeniem. - Jakoś… Coś, tam… Nie wiem. Corka Pavetty, pomyślał. Dziecko… Dziecko Starszej Krwi? Możliwe, ze odziedziczyła coś po matce. — Ciri — rozchełstał koszulę, wyciągnął medalion. - Dotknij tego. — Och — otworzyła usta. - Ale straszny wilk. Ale ma kły.. — Dotknij. — Ojej!!! Wiedźmin uśmiechnął się. Też poczuł gwałtowne drgnięcie medalionu, ostrą falę biegnącą po srebrnym łańcuszku. — Poruszył się! - westchnęła Ciri. - Poruszył! — Wiem. Idziemy, Ciri. Prowadź. — To czary, prawda? — Jasne. Było tak, jak się spodziewał. Dziewczynka wyczuwała kierunek. Jakim sposobem, nie wiedział. Ale szybko, szybciej, niż oczekiwał, wyszli na drogę, na widłowate, trojstronne rozstaje. To była granica Brokilonu — przynajmniej według ludzi. Eithne, jak pamiętał, nie uznawała tego. Ciri przygryzała wargę, zmarszczyła nos, zawahała się, patrząc na rozstaje, na piaszczyste, wyboiste drogi, zryte kopytami i kołami wozow. Ale Geralt wiedział już, gdzie jest, nie musiał i nie chciał polegać na jej niepewnych zdolnościach. Ruszył drogą prowadzącą na wschod, ku Brugge. Ciri, wciąż zmarszczona, obejrzała się na drogę zachodnią. — Tamtędy idzie się do zamku Nastrog — zadrwił. - Stęskniłaś się za Kistrinem? Dziewczynka zaburczała, poszła za nim posłusznie, ale jeszcze kilka razy oglądała się wstecz. — O co chodzi, Ciri? — Nie wiem — szepnęła. - Ale to zła droga, Geralt. — Dlaczego? Idziemy do Brugge, do krola Venzlava, ktory mieszka w pięknym zamku. Wykąpiemy się w łaźni, wyśpimy w łożku z pierzyną… — To zła droga — powtorzyła. - Zła. — Fakt, widywałem lepsze. Przestań kręcić nosem, Ciri. Idziemy, żwawo. Minęli zakrzaczony zakręt. I okazało się, że Ciri miała rację. Obstąpili ich nagle, szybko, ze wszystkich stron. Ludzie w stożkowatych hełmach, kolczugach i ciemnosinych tunikach ze złoto-czarną szachownicą Verden na piersiach. Otoczyli ich, ale żaden nie zbliżył się, nie dotknął broni. — Skąd i dokąd to? — szczeknął krępy osobnik w wytartym, zielonym stroju, stając przed Geraltem na szeroko rozstawionych, pałąkowatych nogach. Twarz miał ciemną i pomarszczoną jak suszona śliwka. Łuk i białopierzaste strzały sterczały mu zza plecow, wysoko nad głową. — Z Wypalanek — zełgał gładko wiedźmin, ściskając znacząco rączkę Ciri. - Wracam do siebie, do Brugge. A co? — Krolewska służba — rzekł ciemnolicy grzeczniej, jakby dopiero teraz zobaczył miecz na plecach Geralta. - My… — Dawaj no go tu, Junghans! — krzyknął ktoś stojący dalej, na drodze. Żołdacy rozstąpili się. — Nie patrz, Ciri — powiedział Geralt szybko. - Odwroć się. Nie patrz. Na drodze leżało zwalone drzewo blokujące przejazd plątaniną konarow. Nadcięta i złamana część pnia bielała w przydrożnej gęstwinie długimi promieniami drzazg. Przed drzewem stał woz nakryty płachtą zakrywającą ładunek. Małe, kosmate konie leżały na ziemi zaplątane w dyszle i powody, naszpikowane strzałami, szczerząc żołte zęby. Jeden żył jeszcze, chrapał ciężko, wierzgał. Byli tam też i ludzie leżący w ciemnych plamach wsią-klej w piach krwi, przewieszeni przez burtę wozu, pokurczeni u koł. Spomiędzy zgromadzonych dookoła wozu uzbrojonych ludzi wyszło powoli dwoch, potem dołączył do nich trzeci. Pozostali — było ich około dziesięciu — stali nieruchomo, trzymając konie. — Co tu się stało? — spytał wiedźmin, stając tak, by zasłonić przed wzrokiem Ciri scenę masakry. Kosooki mężczyzna w krotkiej kolczudze i wysokich butach popatrzył na niego badawczo, potarł trzeszczący od zarostu podbrodek. Na lewym przedramieniu miał wytarty i wybłyszczony skorzany mankiet, jakiego używali łucznicy. — Napad — powiedział krotko. - Wybiły kupcow leśne dziwożony. My tu śledztwo czynimy. — Dziwożony? Napadły na kupcow? — Widzisz przecie — wskazał ręką kosooki. - Nadziani strzałami niby jeże. Na gościńcu! Coraz bezczelniejsze robią się leśne wiedźmy. Już nie tylko w las nie można wejść, już nawet drogą wzdłuż lasu nie można. — A wy — zmrużył oczy wiedźmin. - Kim jesteście? — Evryllowa drużyna. Z nastrogskich dziesiątek. Pod baronem Freixenetem służyliśmy. Ale baron padł w Brokilonie. Ciri otworzyła usta, ale Geralt mocno ścisnął jej rączkę, nakazując milczenie. — Krew za krew, mowię! - zagrzmiał towarzysz kosookiego, olbrzym w nabijanym mosiądzem kaftanie. - Krew za krew! Tego płazem puścić nie wolno. Najpierw Freixenet i porwana księżniczka z Cintry, teraz kupcy. Na bogow, mścić, mścić, powiadam! Bo jak nie, zobaczycie, jutro, pojutrze zaczną ubijać ludzi na progach własnych chałup! — Brick dobrze mowi — powiedział kosooki. - Prawda? A tyś, bracie, że zapytam, skąd? — Z Brugge — skłamał wiedźmin. — A ta mała, corka? — Corka — Geralt ponownie ścisnął dłoń Ciri. — Z Brugge — zmarszczył się Brick. - A to ci powiem, bracie, że to twoj krol, Venzlav, potworzyce rozzuchwala właśnie. Nie chce z naszym Ervyllem się sprząc, i z Viraxasem z Kerack. A gdyby ze trzech stron na Brokilon pojść, wygnietlibyśmy to plugastwo wreszcie… — Jak doszło do tej rzezi? — spytał powoli Geralt. - Ktoś wie? Przeżył ktoryś z kupcow? - Świadkow nie ma — powiedział kosooki. - Ale wiemy, co się przydarzyło. Junghans, leśniczy, czyta w śladach niby w księdze. Powiedz mu, Junghans. — Ano — powiedział ten z pomarszczoną twarzą. - Tak to było: Jechali kupce gościńcem. Najechali na zasiek. Widzicie, panie, w poprzek drogi obalona sosna, zrąbana świeżo. W gąszczu ślady są, chcecie obaczyć? No, a jak kupce stanęli, by drzewo odwalić, wystrzelano ich w try miga. Stamtąd, z zarośli, gdzie owa krzywa brzoza. I tam ślady są. A strzały, baczcie, wszystko dziwożonia robota, piora klejone żywicą, brzechwy kręcone łykiem… — Widzę — przerwał wiedźmin, patrząc na zabitych. - Kilku, zdaje mi się, przeżyło ostrzał, ci dostali po gardle. Nożami. Zza plecow stojących przed nim żołdakow wyłonił się jeszcze jeden — chudy i niewysoki, w łosiowym kaftanie. Miał czarne, bardzo krotko strzyżone włosy, policzki sine od gładko zgolonego, czarnego zarostu. Wiedźminowi wystarczyło jednego spojrzenia na małe, wąskie dłonie w krotkich, czarnych rękawiczkach bez palcow, na blade, rybie oczy, na miecz, na rękojeści sztyletow, sterczące zza pasa i z cholewy lewego buta. Geralt widział zbyt wielu mordercow, by natychmiast nie rozpoznać jeszcze jednego. — Bystre masz oko — powiedział czarny, bardzo powoli. - Zaiste, wiele widzisz. — I dobrze to — rzekł kosooki. - Co widział, niech krolowi swojemu opowie, Venzlav wszak ciągle klnie się, że nie trza dziwożon zabijać, bo one miłe i dobre. Pewnikiem chodzi do nich majową porą i chędoży je. Po temu to one może i dobre. Co sami sprawdzim, jeśli ktorą żywcem weźmiemy. — A choćby i połżywcem — zarechotał Brick. - No, zaraza, gdzie ten druid? Południe niedługo, a jego ani śladu. Pora ruszać. — Co zamierzacie? — spytał Geralt, nie puszczając ręki Ciri. — A tobie co do tego? — syknął czarny. — No, po co zaraz tak ostro, Levecque — uśmiechnął się brzydko kosooki. - My ludzie uczciwi, sekretow nie mamy. Ervyll przysyła nam druida, wielkiego magika, — ktory nawet z drzewami potrafi gadać. Ówże poprowadzi nas w las mścić Freixeneta, sprobować odbić księżniczkę. To nie byle szysz, bracie, a karna eks… eks… — Ekspedycja — podpowiedział ten czarny, Levecque. — Ano. Z ust mnie wyjąłeś. Tak tedy, ruszaj w swoją drogę, bracie, bo tu wkrotce może być gorąco. — Taak — rzekł przeciągle Levecque, patrząc na Ciri. - Niebezpiecznie tu, zwłaszcza z dziewczątkiem. Dziwożony tylko czyhają na takie dziewczątka. Co, mała? Mama w domu czeka? Ciri, trzęsąc się, kiwnęła głową. — Byłoby fatalnie — ciągnął czarny, nie spuszczając z niej oka — gdyby się nie doczekała. Pewnie pognałaby do krola Venzlava i rzekła: pobłażałeś driadom, krolu, i oto proszę, moja corka i moj mąż na twoim sumieniu. Kto wie, może Venzlav wowczas ponownie przemyślałby sojusz z Eryyllem? — Ostawcie, panie Levecque — warknął Junghans, a pomarszczona twarz zmarszczyła mu się jeszcze bardziej. — Niech idą. — Bywaj, malutka — Levecque wyciągnął rękę, pogłaskał Ciri po głowie. Ciri zatrzęsła się i cofnęła. — Coż to? Boisz się? — Masz krew na ręku — powiedział cicho wiedźmin. — Ach — Levecque uniosł dłoń. - Faktycznie. To ich krew. Kupcow. Sprawdzałem, czy ktoryś nie ocalał. Ale niestety, dziwożony strzelają celnie. — Dziwożony? — odezwała się drżącym głosem Ciri, nie reagując na ścisk dłoni wiedźmina. - Och, szlachetni rycerze, mylicie się. To nie mogły być driady! — Co tam popiskujesz, mała? — blade oczy czarnego zwęziły się. Geralt rzucił okiem na prawo, na lewo, ocenił odległości. — To nie były driady, panie rycerzu — powtorzyła Ciri. — To przecież jasne! — Hę? — Przecież to drzewo… To drzewo jest zrąbane! Siekierą! A driada nigdy nie zrąbałaby drzewa, prawda? — Prawda — powiedział Levecque i popatrzył na kosookiego. - Och, jaka mądra z ciebie dziewczynka. Za mądra. Wiedźmin już wcześniej widział jego wąską, urękawiczoną rękę pełznącą niby czarny pająk ku rękojeści sztyletu. Chociaż Levecque nie odrywał wzroku od Ciri, Geralt wiedział, ze cios będzie wymierzony w niego. Odczekał do momentu, gdy Levecque dotknął broni, a kosooki wstrzymał oddech. Trzy ruchy. Tylko trzy. Opancerzone srebrnymi ćwiekami przedramię gruchnęło czarnego w bok głowy. Zanim upadł, wiedźmin już stał między Junghansem a kosookim, a miecz, z sykiem wyskakując z pochwy, zawył w powietrzu, rozwalając skroń Bricka, olbrzyma w nabijanym mosiądzem kaftanie. — Uciekaj, Ciri! Kosooki, dobywając miecza, skoczył, ale nie zdążył. Wiedźmin ciął go przez pierś, skośnie, z gory w doł, i natychmiast, wykorzystując energię ciosu, z dołu w gorę, przyklękając, rozchlastując żołdaka w krwawy X. — Chłopy! — wrzasnął Junghans do reszty, skamieniałej w zaskoczeniu. - Do mnie! Ciri dopadła krzywego buka i jak wiewiorka smyknęła w gorę po konarach, znikając w listowiu. Leśnik posłał za nią strzałę, ale chybił. Pozostali biegli, rozsypując się w połkole, wyciągając łuki i strzały z kołczanow. Geralt, wciąż klęcząc, złożył palce i uderzył Znakiem Aard, nie w łucznikow, bo byli za daleko, ale w piaszczystą drogę przed nimi, zasypując ich kurzawą. Junghans, odskakując, zwinnie wyciągnął z kołczana drugą strzałę. — Nie! — wrzasnął Levecque, zrywając się z ziemi z mieczem w prawej, ze sztyletem w lewej ręce. - Zostaw go Junghans! Wiedźmin zawirował płynnie, odwracając się ku niemu. — Jest moj — powiedział Levecque, potrząsając głową, ocieraiąc przedramieniem policzek i usta. - Tylko moi! Geralt, pochylony, ruszył połkolem, ale Levecque nie krążył, zaatakował od razu, dopadając w dwoch skokach. Dobry jest, pomyślał wiedźmin, z trudem wiążąc klingę zabojcy krotkim młyńcem, unikając połobrotem pchnięcia sztyletu. Celowo nie zripostował, odskoczył, licząc na to, że Levecque sprobuje dosięgnąć go długim, wyciągniętym uderzeniem, że straci rownowagę. Ale zabojca nie był nowicjuszem. Zgarbił się i też poszedł połkolem, miękkim, kocim krokiem. Niespodzianie skoczył, zamłynkował mieczem, zawirował, skracając dystans. Wiedźmin nie wyszedł na spotkanie, ograniczył się do szybkiej, gornej finty, ktora zmusiła zabojcę do odskoku. Levecque zgarbił się, składając kwartę, kryjąc rękę ze sztyletem za plecami. Wiedźmin i tym razem nie zaatakował, nie skrocił dystansu, poszedł znowu w połkole, okrążając go. — Aha — wycedził Levecque, prostując się. - Przedłużamy zabawę? Czemu nie. Nigdy dość dobrej zabawy! Skoczył, zawirował, uderzył, raz, drugi, trzeci, w szybkim rytmie — gorne cięcie mieczem i natychmiast, od lewej, płaski, koszący cios sztyletu. Wiedźmin nie zakłocał rytmu — parował, odskakiwał i znowu szedł połkolem, zmuszając zabojcę do obracania się. Levecque cofnął się nagle, ruszył połkolem w przeciwnym kierunku. — Każda zabawa — syknął przez zaciśnięte zęby — musi mieć swoj koniec. Co powiesz na jedno uderzenie, spryciarzu? Jedno uderzenie, a potem zestrzelimy z drzewa twojego bękarta. Co ty na to? Geralt widział, że Levecque obserwuje swoj cień, że czeka, aż cień dosięgnie przeciwnika, dając znać, ze ten ma słońce w oczy. Zaprzestał krążenia, by ułatwić zabojcy zadanie. I zwęził źrenice w pionowe szpareczki, dwie wąziutkie kreski. Aby zachować pozory, zmarszczył lekko twarz, udając oślepionego. Levecque skoczył, zawirował, utrzymując rownowagę ręką ze sztyletem wyciągniętą w bok, uderzył z niemożliwego wręcz wygięcia przegubu, z dołu, mierząc w krocze. Geralt wyprysnął do przodu, obrocił się, odbił cios, wyginając ramię i przegub rownie niemożliwie, odrzucił zabojcę impetem parady i chlasnął go, końcem klingi, przez lewy policzek. Levecque zatoczył się, chwytając za twarz. Wiedźmin wykręcił się w połobrot, przerzucił ciężar ciała na lewą nogę i krotkim ciosem rozrąbał mu tętnicę szyjną. Levecque skulił się, brocząc krwią, upadł na kolana, zgiął się i zarył twarzą w piach. Geralt powoli obrocił się w stronę Junghansa. Ten, wykrzywiając pomarszczoną twarz we wściekły grymas, wymierzył z łuku. Wiedźmin pochylił się, ujmując miecz oburącz. Pozostali żołdacy rownież unieśli łuki, w głuchej ciszy. — Na co czekacie! — ryknął leśnik. - Szyć! Szyć w nie… Potknął się, zachwiał, podreptał do przodu i upadł na twarz, z karku sterczała mu strzała. Strzała miała na brzechwie pręgowane piora z lotek kury bażanta barwione na żołto w wywarze z kory. Strzały leciały ze świstem i sykiem po długich, płaskich parabolach od strony czarnej ściany lasu. Leciały pozornie wolno i spokojnie, szumiąc piorami, i wydawało się, że nabierają pędu i siły dopiero uderzając w cele. A uderzały bezbłędnie, kosząc nastrogskich najemnikow, zwalając ich w piasek drogi, bezwładnych i ściętych, niby słoneczniki uderzone kijem. Ci, ktorzy przeżyli, runęli ku koniom, potrącając się nawzajem. Strzały nie przestawały świszczeć, dosięgały ich w biegu, dopadały na kułbakach. Wyłącznie trzech zdołało poderwać konie do galopu i ruszyć, wrzeszcząc, krwawiąc ostrogami boki wierzchowcow. Ale i ci nie ujechali daleko. Las zamknął, zablokował drogę. Nagle nie było już skąpanego w słońcu, piaszczystego gościńca. Była zwarta, nieprzebita ściana czarnych pni. Najemnicy spięli konie, przerażeni i osłupiali, usiłowali zawrocić, ale strzały leciały bezustannie. I dosięgały ich, zwaliły z siodeł wśrod tupu i rżenia koni, wśrod wrzasku. A potem zrobiło się cicho. Zamykająca gościniec ściana lasu zamrugała, zamazała się, zaświeciła tęczowo i znikła. Znowu widać było drogę, a na drodze stał siwy koń, a na siwym koniu siedział jeździec — potężny, z płową, miotłowatą brodą, w kubraku z foczej skory przepasanym na skos szarfą z kraciastej wełny. Siwy koń, odwracając łeb i gryząc wędzidło, postąpił do przodu, wysoko podnosząc przednie kopyta, chrapiąc i bocząc się na trupy, na zapach krwi. Jeździec, wyprostowany w siodle, uniosł rękę i nagły poryw wiatru uderzył po gałęziach drzew. Z zarośli na oddalonych skraju lasu wyłoniły się małe sylwetki w obcisłych strojach kombinowanych z zieleni i brązu, o twarzach pasiastych od smug wymalowanych łupiną orzecha. — Ceadmil, Wedd Brokiloene! — zawołał jeździec. - Fśill, Ana Woedwedd! — Faill! — głos od lasu niby powiew wiatru. Zielonobrunatne sylwetki zaczęły znikać, jedna po drugiej, roztapiać się wśrod gęstwiny boru. Została tylko jedna o rozwianych włosach w kolorze miodu. Ta postąpiła kilka krokow, zbliżyła się. — Va faill, Gwynbleidd! — zawołała, podchodząc jeszcze bliżej. - Żegnaj, Mona — powiedział wiedźmin. - Nie zapomnę cię. — Zapomnij — odrzekła twardo, poprawiając kołczan na plecach. - Nie ma Mony. Mona to był sen. Jestem Braenn. Braenn z Brokilonu. Jeszcze raz pomachała mu ręką. I znikła. Wiedźmin odwrocił się. — Myszowor — powiedział, patrząc na jeźdźca na siwym koniu. — Geralt — kiwnął głową jeździec, mierząc go zimnym wzrokiem. - Interesujące spotkanie. Ale zacznijmy od rzeczy najważniejszych. Gdzie jest Ciri? — Tu! — wrzasnęła dziewczynka skryta w listowiu. - Czy mogę już zejść? — Możesz — powiedział wiedźmin. — Ale nie wiem jak! — Tak samo jak wlazłaś, tylko odwrotnie. — Boję się! Jestem na samym czubku! — Złaź, mowię! Mamy ze sobą do porozmawiania, moja panno! — Niby o czym? — Dlaczego, do cholery, wlazłaś tam, zamiast uciekać w las? Uciekłbym za tobą, nie musiałbym… Ach, zaraza. Złaź! — Zrobiłam jak kot w bajce! Cokolwiek zrobię, to zaraz źle! Dlaczego, chciałabym wiedzieć? — Ja też — powiedział druid, zsiadając z konia — chciałbym to wiedzieć. I twoja babka, krolowa Calanthe, też chciałaby to wiedzieć. Dalej, złaź, księżniczko. Z drzewa posypały się liście i suche gałązki. Potem rozległ się ostry trzask rwanej tkaniny, a na koniec objawiła się Ciri, zjeżdżająca okrakiem po pniu. Zamiast kapturka przy kubraczku miała malowniczy strzęp. — Wuj Myszowor! — We własnej osobie — druid objął, przytulił dziewczynkę. — Babka cię przysłała? Wuju? Bardzo się martwi? — Nie bardzo — uśmiechnął się Myszowor. - Zbyt zajęta jest moczeniem rozeg. Droga do Cintry, Ciri, zajmie nam trochę czasu. Poświęć go na wymyślenie wyjaśnienia dla twoich uczynkow. Powinno to być, jeśli zechcesz skorzystać z mojej rady, bardzo krotkie i rzeczowe wyjaśnienie. Takie, ktore można wygłosić bardzo, bardzo szybko. A i tak sądzę, że końcowkę przyjdzie ci wykrzyczeć, księżniczko. Bardzo, bardzo głośno. Ciri skrzywiła się boleśnie, zmarszczyła nos, fuknęła z cicha, a dłonie odruchowo pobiegły jej w kierunku zagrożonego miejsca. — Chodźmy stąd — rzekł Geralt, rozglądając się. - Chodźmy stąd, Myszowor. VIII — Nie — powiedział druid. - Calanthe zmieniła plany, nie życzy już sobie małżeństwa Ciri z Kistrinem. Ma swoje powody. Dodatkowo, chyba nie muszę ci wyjaśniać, że po tej paskudnej aferze z pozorowanym napadem na kupcow krol Ervyll poważnie stracił w moich oczach, a moje oczy liczą się w krolestwie. Nie, nawet nie zajrzymy do Nastroga. Zabieram małą prosto do Cintry. Jedź z nami, Geralt. — Po co? — wiedźmin rzucił okiem na Ciri, drzemiącą pod drzewem, otuloną kożuchem Myszowora. — Dobrze wiesz, po co. To dziecko, Geralt, jest ci przeznaczone. Po raz trzeci, tak, po raz trzeci krzyżują się wasze drogi. W przenośni, oczywiście, zwłaszcza jeżeli chodzi o dwa poprzednie razy. Chyba nie nazwiesz tego przypadkiem? — Co za rożnica, jak to nazwę — wiedźmin uśmiechnął się krzywo. - Nie w nazwie rzecz, Myszowor. Po co mam jechać do Cintry? Byłem już w Cintrze, krzyżowałem już, jak to określiłeś, drogi. I co z tego? — Geralt zażądałeś wowczas przysięgi od Calanthe, od Pavetty i jej męża. Przysięga jest dotrzymana. Ciri jest Niespodzianką. Przeznaczenie żąda… — Abym zabrał to dziecko i przerobił na wiedźmina? Dziewczynkę? Przyjrzyj mi się, Myszowor. Wyobrażasz mnie sobie jako hoże dziewczę? — Do diabła z wiedźmiństwem — zdenerwował się druid. - O czym ty w ogole mowisz? Co jedno ma z drugim wspolnego? Nie, Geralt, widzę, że ty niczego nie rozumiesz, muszę sięgnąć do prostych słow. Słuchaj, każdy dureń, w tej liczbie i ty, może zażądać przysięgi, może wymoc obietnicę, i nie stanie się przez to niezwykły. Niezwykłe jest dziecko. I niezwykła jest więź, ktora powstaje, gdy dziecko się rodzi. Jeszcze jaśniej? Proszę bardzo, Geralt, od momentu narodzin Ciri przestało się liczyć, czego ty chcesz i co planujesz, nie ma też żadnego znaczenia, czego ty nie chcesz i z czego rezygnujesz. Ty się, cholera jasna, nie liczysz! Nie rozumiesz? — Nie krzycz, obudzisz ją. Nasza niespodzianka śpi. A gdy się obudzi… Myszowor, nawet z niezwykłych rzeczy można… Trzeba niekiedy rezygnować. — Przecież wiesz — druid spojrzał na niego zimno — że własnego dziecka nie będziesz miał nigdy. — Wiem. — I rezygnujesz? — Rezygnuję. Chyba mi wolno? — Wolno — rzekł Myszowor. - A jakże. Ale ryzykownie. Jest taka stara przepowiednia, mowiąca, że miecz przeznaczenia… — …ma dwa ostrza — dokończył Geralt. - Słyszałem. — A, rob, jak uważasz — druid odwrocił głowę, splunął. - Pomyśleć, że gotow byłem nadstawić za ciebie karku… — Ty? — Ja. W przeciwieństwie do ciebie ja wierzę w przeznaczenie. I wiem, że niebezpiecznie jest igrać z obosiecznym mieczem. Nie igraj, Geralt. Skorzystaj z szansy, jaka się nadarza. Zrob z tego, co wiąże cię z Ciri, normalną, zdrową więź dziecka i opiekuna. Bo jeśli nie… Wtedy ta więź może objawić się inaczej. Straszniej. W sposob negatywny i destrukcyjny. Chcę przed tym uchronić i ciebie, i ją. Gdybyś chciał ją zabrać, nie oponowałbym. Wziąłbym na siebie ryzyko wytłumaczenia Calanthe, dlaczego. — Skąd wiesz, że Ciri chciałaby ze mną pojść? Ze starych przepowiedni? — Nie — powiedział poważnie Myszowor. - Stąd, że usnęła dopiero wtedy, gdy ją przytuliłeś. Że mruczy przez sen twoje imię i szuka rączką twojej ręki. — Wystarczy — Geralt wstał — bo gotowem się wzruszyć. Bywaj, brodaczu. Ukłony dla Calanthe. A na użytek Ciri… Wymyśl coś. — Nie zdołasz uciec, Geralt. — Przed przeznaczeniem? — wiedźmin dociągnął popręg zdobycznego konia. — Nie — powiedział druid, patrząc na śpiącą dziewczynkę. - Przed nią. Wiedźmin pokiwał głową, wskoczył na siodło. Myszowor siedział nieruchomo, grzebiąc patykiem w wygasającym ognisku. Odjechał wolno, przez wrzosy, sięgające strzemion, po zboczu, wiodącym w dolinę, ku czarnemu lasowi. — Geraaalt! Obejrzał się. Ciri stała na szczycie wzgorza, maleńka, szara figurka z rozwianymi, popielatymi włosami. — Nie odchodź! Pomachał ręką. — Nie odchodź! - wrzasnęła cienko. - Nie odchoooodź! Muszę, pomyślał. Muszę, Ciri. Dlatego, że… Ja zawsze odchodzę. — Nie uda ci się i tak! — krzyknęła. - Nie myśl sobie! Nie uciekniesz! Jestem twoim przeznaczeniem, słyszysz? Nie ma przeznaczenia, pomyślał. Nie istnieje. Jedyne, co jest przeznaczone wszystkim, jest śmierć. To śmierć jest drugim ostrzem obosiecznego miecza. Jednym jestem ja. A drugim jest śmierć, ktora idzie za mną krok w krok. Nie mogę, nie wolno mi narażać cię, Ciri. — Jestem twoim przeznaczeniem! — dobiegło go ze szczytu wzgorza, ciszej, rozpaczliwiej. Trącił konia piętą i ruszył przed siebie, zagłębiając się, jak w otchłań, w czarny, zimny i podmokły las, w przyjazny, znajomy cień, w mrok, ktory zdawał się nie mieć końca. COŚ WIĘCEJ I Gdy na dylach mostu nagle zastukały kopyta, Yurga nawet nie uniosł głowy — zawył tylko z cicha, puścił obręcz koła, z ktorą się mocował, i wpełzł pod woz tak szybko, jak tylko mogł. Rozpłaszczony, szorując grzbietem o chropawą skorupę nawozu i błota pokrywającą spodnią stronę wehikułu, skowytał urywanie i dygotał ze strachu. Koń wolniutko zbliżył się do wozu. Yurga widział, jak delikatnie i ostrożnie stawia kopyta na przegniłych, omszałych balach. — Wyjdź — powiedział niewidoczny jeździec. Yurga zadzwonił zębami i wtulił głowę w ramiona. Koń prychnął, tupnął. — Spokojnie, Płotka — powiedział jeździec. Yurga usłyszał, że klepie wierzchowca po szyi. - Wyjdź stamtąd, człowieku. Nie zrobię ci krzywdy. Kupiec absolutnie nie uwierzył w deklarację nieznajomego. Jednak w głosie było coś, co uspakajało, jednocześnie intrygując, pomimo iż bynajmniej nie był to głos, ktorego brzmienie mogłoby uchodzić za przyjemne. Yurga, mamrocąc modlitwy do kilkunastu bostw naraz, wystawił ostrożnie głowę spod wozu. Jeździec miał włosy białe jak mleko, ściągnięte na czole skorzaną opaską i czarny, wełniany płaszcz spadający na zad klaczy kasztanki. Nie patrzył na Yurgę. Pochylony na kułbace przyglądał się kołu wozu, aż po piastę zapadniętemu pomiędzy potrzaskane dyle mostu. Nagle uniosł głowę, musnął kupca spojrzeniem, z nieruchomą twarzą obserwował zarośla nad brzegami wąwozu. Yurga wygramolił się na zewnątrz, zamrugał, otarł nos dłonią, rozmazując na twarzy dziegieć z piasty koła. Jeździec utkwił w nim oczy, ciemne, zmrużone, przenikliwe, ostre jak ościenie. Yurga milczał. — We dwu nie wyciągniemy — powiedział wreszcie nieznajomy, wskazując na ugrzęźnięte koło. - Jechałeś sam? — Samotrzeć — wyjąkał Yurga. - Ze sługami, panie. Ale uciekły, gady… — Nie dziwię się — rzekł jeździec, patrząc pod most, na dno wąwozu. - Wcale się im nie dziwię. Uważam, że powinieneś zrobić to samo, co oni. Najwyższy czas. Yurga nie podążył wzrokiem za spojrzeniem nieznajomego. Nie chciał patrzeć na stos czaszek, żeber i piszczeli rozsianych wśrod kamieni, wyglądających spod łopianow i pokrzyw porastających dno wyschniętej rzeczki. Bał się, że wystarczy jeszcze jednego spojrzenia, ponownego widoku czarnych oczodołow, wyszczerzonych zębow i popękanych gnatow, by wszystko w nim pękło, by resztki rozpaczliwej odwagi uciekły z niego jak powietrze z rybiego pęcherza. By popędził gościńcem pod gorę, z powrotem, dławiąc się wrzaskiem, tak samo jak woźnica i pachołek przed niespełna godziną. — Na co czekasz? — spytał cicho jeździec, obracając konia. - Na zmrok? Wtedy będzie za poźno. Oni przyjdą po ciebie ledwo się ściemni. A może i wcześniej. Jazda, wskakuj na konia, z tyłu za mną. Zabierajmy się stąd obaj, i to jak najprędzej. — A woz, panie? — zawył pełnym głosem Yurga, nie bardzo wiedząc, ze strachu, rozpaczy czy wściekłości. - A towary? Cały rok pracy? Wolej mi zdechnąć! Nie zostawięęęę! — Zdaje mi się, że nie wiesz jeszcze, dokąd cię licho przygnało, przyjacielu — rzekł spokojnie nieznajomy, wyciągając rękę w kierunku potwornego cmentarzyska pod mostem. - Nie zostawisz wozu, powiadasz? Ą ja ci mowię, że kiedy zapadnie mrok, nie uratuje cię nawet skarbiec krola Dezmoda, a co dopiero twoj parszywy woz. Do diabła, co cię napadło, by skracać drogę przez to uroczysko? Nie wiesz, co tu się zalęgło od czasu wojny? Yurga pokręcił głową na znak, że nie wie. — Nie wiesz — pokiwał głową nieznajomy. - Ale to, co leży na dole, widziałeś? Trudno przecież nie zauważyć. To ci, ktorzy tędy skracali drogę. A ty mowisz, że nie zostawisz wozu. A coż to, ciekawość, masz na tym wozie? Yurga nie odpowiedział, patrząc na jeźdźca spode łba, starał się wybrać pomiędzy wersją "pakuły" a wersją "stare gałgany". Jeździec nie zdawał się być specjalnie zainteresowany odpowiedzią. Uspokajał kasztankę gryzącą wędzidło i potrząsającą łbem. — Panie… — wymamrotał wreszcie kupiec. - Pomożcie. Ratujcie. Do końca życia wdzięczność… Nie zostawiajcie… Co zechcecie, dam, czego tylko zażądacie… Ratujcie, panie! Nieznajomy gwałtownie odwrocił głowę ku niemu, wsparty oburącz na łęku siodła. — Jak powiedziałeś? Yurga milczał, otworzywszy usta. — Dasz, czego zażądam? Powtorz. Yurga zamlaskał, zamknął usta i pożałował, ze nie ma brody, w ktorą mogłby sobie napluć. W głowie wirowało mu od fantastycznych przypuszczeń co do nagrody, jakiej mogłby zażądać dziwny przybysz. Większość, wliczając w to rownież i przywilej cotygodniowego używania jego młodej żony, Złotolitki, nie wyglądała jednak tak strasznie, jak perspektywa utraty wozu, a już na pewno nie tak makabrycznie, jak możliwość spoczęcia na dnie jaru jako jeszcze jeden pobielały szkielet. Kupiecka rutyna zmusiła go do błyskawicznych kalkulacji. Jeździec, choć nie przypominał zwykłego oberwańca, włoczęgi czy marudera, jakich po wojnie pełno było na drogach, nie mogł też pod żadnym pozorem być wielmożą, komesem ani też jednym z tych dumnych rycerzykow, wysoko się ceniących i znajdujących przyjemność w łupieniu bliźnich ze skory. Yurga oceniał go na nie więcej niż dwadzieścia sztuk złota. Handlowa natura powstrzymywała go jednak przed wymienieniem ceny. Ograniczył się tedy do bełkotania o "dozgonnej wdzięczności". — Pytałem — przypomniał spokojnie nieznajomy odczekawszy, aż kupiec zamilknie. - Czy dasz mi to, czego zażądam? Nie było wyjścia. Yurga przełknął ślinę, pochylił głowę i pokiwał nią potwierdzająco. Nieznajomy, wbrew jego oczekiwaniom, nie zaśmiał się złowieszczo, wprost przeciwnie, wcale nie wyglądał na uradowanego tryumfem w negocjacjach. Pochyliwszy się w siodle, splunął do jaru. — Co ja robię — powiedział ponuro. - Co ja robię najlepszego… No coż, dobra. Sprobuję wyciągnąć cię z tego, chociaż nie wiem, czy nie skończy się to fatalnie dla nas obydwu. A jeśli się uda, ty w zamian… Yurga skurczył się, bliski płaczu. — Dasz mi, to — wyrecytował nagle szybko jeździec w czarnym płaszczu — co w domu po powrocie zastaniesz, a czego się nie spodziewasz. Przyrzekasz? Yurga zajęczał i szybko pokiwał głową. — Dobrze — skrzywił się nieznajomy. - A teraz odsuń się. A najlepiej właź znowu pod woz. Słońce zaraz zajdzie. Zeskoczył z konia, ściągnął z ramion płaszcz. Yurga zobaczył, ze nieznajomy nosi miecz na plecach, na pasie skośnie przerzuconym przez pierś. Miał niejasne odczucie, ze już kiedyś słyszał o ludziach w podobny sposob noszących broń. Czarna, skorzana, sięgająca bioder kurtka z długimi mankietami skrzącymi się od srebrnych ćwiekow mogłaby wskazywać, że nieznajomy pochodzi z Novigradu lub okolic, ale moda na takie odzienie szeroko się ostatnio rozprzestrzeniła, zwłaszcza wśrod miedziakow. Miedziakiem jednak nieznajomy nie był. Jeździec, ściągnąwszy juki z wierzchowca, odwrocił się. Na jego piersi kołysał się na srebrnym łańcuszku okrągły medalion. Pod pachą trzymał nieduży, okuty kuferek i podłużny pakunek okręcony skorami i rzemieniem. — Jeszcze nie pod wozem? — spytał, podchodząc bliżej. Yurga zobaczył, że na medalionie wyobrażony jest wilczy łeb z otwartą, zbrojną kłami paszczą. Nagle przypomniał sobie. — Wyście… Wiedźmin? Panie? Nieznajomy wzruszył ramionami. — Zgadłeś. Wiedźmin. A teraz odejdź. Na drugą stronę wozu. Nie wychodź stamtąd i bądź cicho. Muszę być przez chwilę sam. Yurga usłuchał. Przykucnął przy kole, otulając się opończą. Nie chciał patrzeć, co robi nieznajomy z drugiej strony wozu, a tym bardziej na kości na dnie wąwozu. Patrzył więc na swoje buty i na zielone, gwiaździste kiełki mchu porastającego przegniłe bale mostu. Wiedźmin. Słońce zachodziło. Usłyszał kroki. Nieznajomy wolno, bardzo wolno wyszedł zza wozu, na środek mostu. Był odwrocony tyłem — Yurga zobaczył, że miecz na jego plecach nie jest tym mieczem, ktory widział poprzednio. Teraz była to piękna broń — głowica, jelec i okucia pochwy błyszczały jak gwiazdy, nawet w zapadającym mroku odbijały światło, chociaż już prawie nie było światła — zgasła nawet złotopurpurowa poświata, jeszcze niedawno wisząca nad lasem. — Panie… Nieznajomy odwrocił głowę. Yurga z trudem powstrzymał krzyk. Twarz obcego była biała — biała i porowata jak ser odsączony i odwinięty ze szmatki. A oczy… Bogowie, zawyło coś w Yurdze. Oczy… — Za woz. Już — wychrypiał nieznajomy. To nie był głos, ktory Yurga słyszał wcześniej. Kupiec poczuł nagle, jak okropnie dolega mu pełny pęcherz. Nieznajomy odwrocił się i wyszedł dalej na most. Wiedźmin. Koń przywiązany do drabinki wozu parsknął, zarżał, głucho załomotał kopytami o bale. Nad uchem Yurgi zabzyczał komar. Kupiec nawet nie ruszył ręką, by go odpędzić. Zabzyczał następny. Całe chmary komarow bzyczały w zaroślach po przeciwnej stronie jaru. Bzyczały. I wyły. Yurga, do bolu zaciskając zęby, zorientował się, ze to nie komary. Z mroku gęstniejącego na zakrzaczonym zboczu wąwozu wyłoniły się małe, pokraczne sylwetki — nie większe niż cztery łokcie, przerażająco chude, niczym kościotrupy. Weszły na most cudacznym, czaplim chodem, wysoko, ostrymi, gwałtownymi ruchami unosząc gruzłowate kolana. Oczy pod płaskimi, pobruzdzonymi czołami połyskiwały im żołto, w szerokich, żabich paszczękach błyskały białe, kończyste kiełki. Zbliżyły się, posykując. Nieznajomy, nieruchomy jak posąg pośrodku mostu, uniosł nagle prawą dłoń, dziwacznie składając palce. Potworne karły cofnęły się, zasyczały głośniej, ale natychmiast znowu ruszyły do przodu, szybko, coraz szybciej, unosząc długie, patykowate, szponiaste łapy. Po dylach, z lewej, zgrzytnęły pazury, kolejny potworek wyskoczył nagle spod mostu, a pozostali runęli naprzod w niesamowitych podskokach. Nieznajomy zakręcił się w miejscu, błysnął miecz wydobyty nie wiadomo kiedy. Głowa wdrapującego się na most stwora wyleciała na sążeń w gorę, wlokąc za sobą warkocz krwi. Białowłosy skokiem wpadł w grupę innych, zawirował, rąbiąc szybko na lewo i prawo. Potwory, wymachując łapami i wyjąc, rzuciły się na niego ze wszech stron, nie zwracając uwagi na świetlistą klingę tnącą niby brzytwa. Yurga skulił się przytulony do wozu. Coś upadło prosto pod jego nogi, obryzgując go posoką. Była to długa, koścista łapa, czteroszponiasta i łuskowata jak kurza noga. Kupiec wrzasnął. Poczuł, jak coś przemyka obok niego. Skurczył się, chcąc zanurkować pod woz, w tym samym momencie inne — coś wylądowało mu na karku, a pazurzaste łapska chwyciły go za skroń i policzek. Zasłonił oczy, rycząc i szarpiąc g}ową, zerwał się i rozkołysanym krokiem wytoczył na środek mostu, potykając się o lezące na balach trupy. Na moście wrzała walka — Yurga nie widział nic oprocz wściekłej kotłowaniny, kłębowiska, z ktorego raz po razie błyskał promień srebrnego ostrza. — Ratunkuuuuu! — zawył, czując, jak ostre kły, przebijając wojłok kaptura, wpijają mu się w potylicę. — W doł głowę! Wcisnął podbrodek w pierś, łowiąc okiem błysk klingi. Brzeszczot zawył w powietrzu, musnął kaptur. Yurga usłyszał ohydne, mokre chrupnięcie, po czym na plecy, jak z wiadra, buchnęła mu gorąca ciecz. Upadł na kolana ciągnięty w doł bezwładnym już ciężarem wiszącym u karku. Na jego oczach kolejne trzy potwory wyprysnęły spod mostu. Podskakując niczym cudaczne pasikoniki, uczepiły się ud nieznajomego. Jeden, cięty krotko przez ropuszy pysk, podreptał wyprężony i zwalił się na bale. Drugi, uderzony samym końcem miecza, upadł, tarzając się w drgawkach. Pozostali obleźli białowłosego niczym mrowki, zepchnęli do krawędzi mostu. Kolejny wyleciał z kłębowiska wygięty w tył, bryzgający krwią, rozdygotany i wyjący. W tym momencie cały skotłowany kłąb przetoczył się przez krawędź i runął do wąwozu. Yurga upadł, zakrywając głowę rękami. Spod mostu rozległy się pełne tryumfu wizgi potworow, przechodzące jednak raptownie w ryki bolu, wrzaski, przerywane świstem klingi. Potem dobiegł z ciemności grzechot kamieni i chrzęst deptanych, miażdżonych szkieletow, potem znowu był świst opadającego miecza i raptownie urwany, rozpaczliwy, mrożący krew w żyłach skrzek. A potem była już tylko cisza przerywana nagłym krzykiem przestraszonego ptaka, w głębi lasu, wśrod ogromnych drzew. Potem zamilkł i ptak. Yurga przełknął ślinę, uniosł głowę, wstał z trudem. Nadal było cicho, nie szeleściły nawet liście, cały las zdawał się oniemiały ze zgrozy. Postrzępione chmury ściemniły niebo. — Hej… Odwrocił się, odruchowo zasłaniając uniesionymi rękami. Wiedźmin stał przed nim, nieruchomy, czarny, z błyszczącym mieczem w nisko opuszczonej dłoni. Yurga spostrzegł, że stoi jakoś krzywo, że kłoni się w bok. — Panie, co wam? Wiedźmin nie odpowiedział. Zrobił krok, niezgrabnie i ciężko, zataczając lewym biodrem. Wyciągnął rękę, uchwycił się wozu. Yurga spostrzegł krew, błyszczącą i czarną, cieknącą po dylach. — Ranniście, panie! Wiedźmin nie odpowiedział. Patrząc prosto w oczy kupca zawisł nagle na pudle wozu i wolno osunął się na most. II — Ostrożnie, pomału… Pod głowę… Niech ktoryś podtrzyma mu głowę! — Tu, tu, na woz! — Bogowie, wykrwawi się… Panie Yurga, krew ciecze przez opatrunek… — Nie gadać! Jazda, poganiaj, Pokwit, żywo! Okryj go kożuchem, Vell, nie widzisz, jak dygoce? — Może wlać mu trochę gorzałki do gęby? — Nieprzytomnemu? Iście zdumiałeś, Vell. Ale gorzałkę daj, mus mi się napić… Wy psy, oczajdusze, podłe tchorze! Żeby tak zwiać, żeby ostawić samego! — Panie Yurga! On coś mowi! — Co? Co mowi? — Eee, coś niewyraźnie… Jakby imię czyjeś… — Jakie? — Yennefer… III — Gdzie… jestem? — Leżcie, panie, nie ruszajcie się, bo się wszystko tam znowu podrze i popęka. Do kości udo wam pogryzły te paskudy, moc krwi z was uszła… Nie poznajecie mnie? Jam Yurga! To mnieście na moście zratowali, pomnicie? — Aha… — Spragnieniście? — Jak diabli… — Pijcie, panie, pijcie. Gorączka was trawi. — Yurga… Gdzie jesteśmy? — Wozem jedziemy. Nie mowcie nic, panie, nie ruszajcie się. Mus nam z lasow wychynąć ku ludzkim sadybom. Trza nam znaleźć kogoś, kto się na leczeniu rozumie. Tego, cośmy wam na nodze zamotali, może mało być. Krew nic tylko ciecze… — Yurga… — Tak, panie? — W moim kuferku… Flakon… Z zielonym lakiem. Zedrzyj pieczęć i daj mi… W jakiejś czarce. Czarkę umyj dobrze, flakonow nie daj nikomu tknąć… Jeśli wam życie miłe… Prędko, Yurga. Psiakrew, jak ten woz trzęsie… Flakon, Yurga… — Już… Pijcie. — Dzięki… Teraz uważaj. Zaraz będę spał. Będę się rzucał i bredził, potem leżał jak nieżywy. To nic, nie boj się… — Leżcie, panie, bo rana się otworzy i ujdzie z was krew. Opadł na skory, zatoczył głową, czuł, jak kupiec okrywa go kożuchem i derką śmierdzącą końskim potem. Woz trząsł, każdy wstrząs wściekłym bolem odzywał się w udzie i biodrze. Geralt zacisnął zęby. Nad sobą widział miliardy gwiazd. Tak blisko, że wydaje się, że wystarczy wyciągnąć rękę. Tuż nad głową, tuż nad wierzchołkami drzew. Idąc, wybierał drogę tak, by trzymać się z dala od światła, od blasku ognisk, by zawsze znajdować się w strefie rozfalowanych cieni. Nie było to łatwe — stosy jodłowych pni płonęły wszędzie dookoła, biły w niebo czerwoną poświatą przetykaną błyskami iskier, znaczyły ciemność jaśniejszymi proporcami dymu, trzaskały, wybuchały blaskiem spomiędzy tańczących wokoł sylwetek. Geralt zatrzymał się, by przepuścić toczący się w jego stronę rozszalały, blokujący drogę korowod, rozkrzyczany i dziki. Ktoś szarpnął go za ramię, usiłując wepchnąć w dłonie drewnianą, ociekającą pianą stągiewkę. Odmowił, lekko, ale zdecydowanie odsunął od siebie zataczającego się mężczyznę bryzgającego naokoło piwem z dzierżonego pod pachą antałka. Nie chciał pić. Nie w taką noc jak ta. Nie opodal na rusztowaniu z brzozowych pni, gorującym nad ogromnym ogniskiem, jasnowłosy Majowy Krol w wianku i zgrzebnych portkach całował rudą Krolową Maja, obmacując jej piersi przez cienkie, przepocone giezło. Monarcha był bardziej niż lekko pijany, chwiał się, utrzymywał rownowagę obejmując plecy Krolowej, przyciskając do nich pięść zaciśniętą na kuflu piwa. Krolowa, rownież niezbyt trzeźwa, w wianku zsuniętym na oczy, obejmowała Krola za szyję i przebierała nogami. Tłum tańczył pod rusztowaniem, śpiewał, wrzeszczał, potrząsał żerdziami omotanymi girlandami zieleni i kwiecia. — Belleteyn! — krzyknęła prosto w ucho Geralta młoda, niewysoka dziewczyna. Ciągnąc go za rękaw, zmusiła do obrocenia się wśrod otaczającego ich korowodu. Zapląsała obok, furkocąc spodnicą i powiewając włosami pełnymi kwiatow. Pozwolił, by zakręciła nim w tańcu, zawirował, zwinnie schodząc z drogi innym parom. — Belleteyn! Noc Majowa! Obok nich szarpanina, pisk, nerwowy śmiech kolejnej dziewczyny pozorującej walkę i opor, niesionej przez chłopaka w ciemność, poza krąg światła. Korowod, pohukując, zwinął się wężem pomiędzy płonące stosy. Ktoś potknął się, upadł, rozrywając łańcuch rąk, rozszarpując orszak na mniejsze grupki. Dziewczyna, patrząc na Geralta spod dekorujących jej czoło liści, zbliżyła się, przywarła do niego gwałtownie, opasując ramionami, dysząc. Chwycił ją brutalniej niż zamierzał, na dłoniach przyciśniętych do jej plecow czuł gorącą wilgoć jej ciała wyczuwalną przez cienki len. Uniosła głowę. Oczy miała zamknięte, zęby błyskały spod uniesionej, skrzywionej gornej wargi. Pachniała potem i tatarakiem, dymem i pożądaniem. Czemu nie, pomyślał, mnąc dłonią jej sukienkę i plecy, ciesząc się mokrym, parującym ciepłem na palcach. Dziewczyna nie była w jego typie — była zbyt mała, zbyt pulchna — czuł pod dłonią miejsce, gdzie przyciasny stan sukienki wrzynał się w ciało, dzielił plecy na dwie wyraźnie wyczuwalne krągłości, w miejscu, gdzie nie powinno się ich wyczuwać. Dlaczego nie, pomyślał, przecież w taką noc… To nie ma znaczenia. Belleteyn… Ognie aż po horyzont. Belleteyn, Noc Majowa. Najbliższy stos z trzaskiem pożarł rzucone mu suche, rozczapierzone chojaki, trysnął złotą jasnością, światłem zalewającym wszystko. Dziewczyna otworzyła oczy, patrząc w gorę, na jego twarz. Usłyszał, jak głośno wciąga powietrze, poczuł, jak się wypręża, jak gwałtownie wpiera dłonie w jego pierś. Puścił ją natychmiast. Zawahała się. Odchylając tułow na długość lekko wyprostowanych ramion nie odrywała bioder od jego uda. Opuściła głowę, potem cofnęła dłonie, odsunęła się, patrząc w bok. Stali chwilę nieruchomo, dopoki zawracający korowod nie wpadł na nich znowu, nie zachwiał, nie roztrącił. Dziewczyna szybko odwrociła się, uciekła, niezgrabnie usiłując dołączyć do tańczących. Obejrzała się. Tylko raz. Belleteyn… Co ja tu robię? W mroku zalśniła gwiazda, zaskrzyła się, przykuła wzrok. Medalion na szyi wiedźmina drgnął. Geralt odruchowo rozszerzył źrenice, bez wysiłku przebił wzrokiem ciemność. Kobieta nie była wieśniaczką. Wieśniaczki nie nosiły czarnych, aksamitnych płaszczy. Wieśniaczki, niesione lub ciągnięte przez mężczyzn w zarośla, krzyczały, chichotały, trzepotały i prężyły się jak pstrągi wytargiwane z wody. Żadna z nich nie sprawiała wrażenia, że to ona prowadzi w mrok wysokiego, jasnowłosego chłopaka w rozchełstanej koszuli. Wieśniaczki nigdy nie nosiły na szyjach aksamitek i wysadzanych diamentami gwiazd z obsydianu. — Yennefer. Rozszerzone nagle, fiołkowe oczy płonące w bladej, trojkątnej twarzy. — Geralt… Puściła dłoń jasnowłosego cherubina o piersi połyskującej od potu jak miedziana blacha. Chłopak zachwiał się, zatoczył, upadł na kolana, wodził głową, rozglądał się, mrugał. Wstał powoli, powiodł po nich nie rozumiejącym, zakłopotanym spojrzeniem, po czym chwiejnym krokiem odszedł w stronę ognisk. Czarodziejka nawet nie spojrzała za nim. Patrzyła bacznie na wiedźmina, a jej ręka zacisnęła się mocno na brzegu płaszcza. — Miło cię znowu widzieć — powiedział swobodnie. Natychmiast wyczuł, jak spada napięcie stężałe między nimi. — I owszem — uśmiechnęła się. Zdawało mu się, ze było w tym uśmiechu coś wymuszonego, ale nie był pewien. - Całkiem miła niespodzianka, nie zaprzeczam. Co tu robisz, Geralt? Ach… Przepraszam, wybacz niezręczność. Oczywiście, robisz tu to samo, co ja. Przecież to Belleteyn. Tyle ze mnie złapałeś, że tak powiem, na gorącym uczynku. — Przeszkodziłem ci. — Przeżyję — zaśmiała się. - Noc trwa. Zechcę, zauroczę drugiego. — Szkoda, ze ja tak nie potrafię — powiedział, z wielkim trudem udając obojętność. - Właśnie jedna zobaczyła w świetle moje oczy i uciekła. — Nad ranem — powiedziała, uśmiechając się coraz bardziej sztucznie — gdy się porządnie rozszaleją, nie będą zwracać uwagi. Jeszcze sobie jakąś znajdziesz, zobaczysz… — Yen… — dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Patrzyli na siebie, długo, bardzo długo, a czerwony odblask ognia igrał na ich twarzach. Yennefer westchnęła nagle, zakrywając oczy rzęsami. — Geralt, nie. Nie zaczynajmy… — To Belleteyn — przerwał. - Zapomniałaś? Zbliżyła się powoli, położyła mu dłonie na ramionach, powoli i ostrożnie przytuliła się do niego, dotknęła czołem piersi. Głaskał jej kruczoczarne włosy rozsypane lokami krętymi jak węże. — Wierz mi — szepnęła, unosząc głowę. - Nie zastanawiałabym się ani chwili, gdyby w grę wchodziło tylko… Ale to nie ma sensu. Wszystko zacznie się na nowo i skończy tak, jak poprzednio. To nie ma sensu, żebyśmy… — Czy wszystko musi mieć sens? To Belleteyn. — Belleteyn — odwrociła głowę. - I co z tego? Przyciągnęło nas coś do tych ognisk, do tych rozbawionych ludzi. Mieliśmy zamiar tańczyć, szaleć, zamroczyć się z lekka i skorzystać z panującej tu dorocznej swobody obyczajow, nieodłącznie związanej ze świętem powtarzającego się cyklu natury. I proszę, wpadamy prosto na siebie po… Ile to minęło od… Rok? — Rok, dwa miesiące i osiemnaście dni. — Wzruszasz mnie. Celowo? — Celowo. Yen… — Geralt — przerwała mu, odsuwając się nagle, podrzucając głowę. - Postawmy sprawę jasno. Nie chcę. Kiwnął głową na znak, że sprawa postawiona jest dostatecznie jasno. Yennefer odrzuciła płaszcz na ramię. Pod płaszczem miała bardzo cienką, białą koszulę i czarną spodnicę ściągniętą paskiem ze srebrnych ogniwek. — Nie chcę — powtorzyła — znowu zaczynać. A myśl o zrobieniu z tobą tego… co miałam zamiar zrobić z tamtym blondaskiem… Według takich samych reguł… Ta myśl, Geralt, wydaje mi się jakaś nieładna. Uwłaczająca tobie i mnie. Rozumiesz? Ponownie kiwnął głową. Popatrzyła na niego spod opuszczonych rzęs. — Nie odchodzisz? — Nie. Milczała chwilę, niespokojnie poruszyła ramionami. — Jesteś zły? — Nie. — No, to chodź, usiądźmy gdzieś, dalej od tego zgiełku, porozmawiajmy chwilę. Bo, widzisz, cieszę się z tego spotkania. Naprawdę. Posiedźmy chwilę razem. Dobrze? — Dobrze, Yen. Odeszli w mrok, dalej na wrzosowisko, ku czarnej ścianie lasu, omijając posplatane w uściskach pary. By znaleźć miejsce tylko dla siebie, musieli odejść daleko. Suchy pagorek zaznaczony krzakiem jałowca, smukłym jak cyprys. Czarodziejka rozpięła broszę płaszcza, strzepnęła nim, rozesłała na ziemi. Usiadł obok niej. Bardzo chciał ją objąć, ale przez przekorę nie zrobił tego. Yennefer poprawiła głęboko rozpiętą koszulę, popatrzyła na niego przenikliwie, westchnęła i objęła go. Mogł się spodziewać. Aby czytać myśli, musiała się wysilać, ale intencje wyczuwała odruchowo. Milczeli. — Ech, cholera — powiedziała nagle, odsuwając się. Uniosła rękę, wykrzyczała zaklęcie. Nad ich głowami wyfrunęły czerwone i zielone kule, rozrywając się wysoko w powietrzu, tworząc kolorowe, pierzaste kwiaty. Od strony ognisk przypłynęły śmiechy i radosne okrzyki. — Belleteyn — powiedziała gorzko. - Noc Majowa… Cykl się powtarza. Niech się bawią… jeżeli mogą. W okolicy byli jeszcze inni czarodzieje. Z oddali strzeliły w niebo trzy pomarańczowe błyskawice, a z drugiej strony, spod lasu, eksplodował istny gejzer tęczowych, wirujących meteorow. Ludzie przy ogniskach ochnęli głośno z podziwu, zakrzyczeli. Geralt, spięty, gładził loki Yennefer, wdychał zapach bzu i agrestu, jaki wydzielały. Jeśli zbyt mocno będę jej pragnął, pomyślał, wyczuje to i zrazi się. Nastroszy się, zjeży i odepchnie mnie. Zapytam spokojnie, co u niej słychać… — Nic u mnie nie słychać — powiedziała, a w jej głosie coś zadrżało. - Nic, o czym warto by opowiadać. — Nie rob mi tego, Yen. Nie czytaj mnie. To mnie peszy. — Wybacz. To odruch. A u ciebie, Geralt, co nowego? — Nic. Nic, o czym warto by opowiadać. Milczeli. — Belleteyn! — warknęła nagle, poczuł, jak tężeje i pręży się jej ramię, przyciśnięte do jego piersi. - Bawią się. Świętują odwieczny cykl odradzającej się natury. A my? Co my tu robimy? My, relikty, skazane na wymarcie, na zagładę i niepamięć? Natura się odradza, cykl się powtarza. Ale nie my, Geralt. My nie możemy się powtarzać. Pozbawiono nas tej możliwości. Dano nam zdolność robienia z naturą rzeczy niezwykłych, niekiedy wręcz sprzecznych z nią. A jednocześnie zabrano nam to, co w naturze jest najprostsze i najnaturalniejsze. Coż z tego, ze żyjemy dłużej niż oni? Po naszej zimie nie będzie wiosny, nie odrodzimy się, to, co się kończy, skończy się wraz z nami. Ale i ciebie, i mnie ciągnie do tych ognisk, chociaż nasza obecność tutaj to złośliwa i bluźniercza drwina z tego święta. Milczał. Nie lubił, gdy popadała w taki nastroj, ktorego źrodło znał aż za dobrze. Znowu, pomyślał, znowu zaczyna ją to dręczyć. Był czas, gdy wydawało się, ze zapomniała, ze pogodziła się jak inne. Objął ją, przytulił, kołysał leciutko jak dziecko. Pozwoliła. Nie zdziwił się Wiedział, że tego potrzebuje. — Wiesz, Geralt — powiedziała nagle, już spokojna. - Najbardziej brakowało mi twojego milczenia. Dotknął ustami jej włosow, ucha. Pragnę cię, Yen, pomyślał, pragnę cię, przecież wiesz. Przecież wiesz o tym, Yen. — Wiem — szepnęła. — Yen… Westchnęła znowu. — Tylko dziś — powiedziała, patrząc na niego szeroko rozwartymi oczami. - Tylko ta noc, ktora zaraz przeminie. Niech to będzie nasze Belleteyn. Rano się rozstaniemy. Proszę, nie licz na więcej, nie mogę, nie mogłabym… Wybacz. Jeśli cię uraziłam, pocałuj mnie i odejdź. — Jeśli cię pocałuję, nie odejdę. — Liczyłam na to. Przechyliła głowę. Dotknął ustami jej rozchylonych warg. Ostrożnie. Najpierw gornej, potem dolnej. Wplątał palce w kręte loki, dotknął jej ucha, jej brylantowego kolczyka, jej szyi. Yennefer, oddając pocałunek, przywarła do niego, a jej zręczne palce szybko i pewnie radziły sobie ze sprzączkami jego kurtki. Opadła na wznak na płaszcz rozpostarty na miękkim mchu. Przycisnął usta do jej piersi, poczuł, jak sutka twardnieje i zaznacza się pod cieniutką tkaniną koszuli. Oddychała niespokojnie. — Yen… — Nic nie mow… Proszę… Dotyk jej nagiej, gładkiej, chłodnej skory elektryzujący palce i wnętrze dłoni. Dreszcz wzdłuż plecow ukłutych jej paznokciami. Od strony ognisk krzyk, śpiew, gwizd, daleka, odległa kurzawa iskier w purpurowym dymie. Pieszczota i dotknięcie. Jej. Jego. Dreszcz. I niecierpliwość. Posuwiste dotknięcie jej smukłych ud, obejmujących biodra, zwierających się jak klamra. Belleteyn! Oddech, poszarpany na westchnienia. Błyski pod powiekami, zapach bzu i agrestu. Majowa Krolowa i Majowy Krol? Bluźniercza drwina? Niepamięć? Belleteyn! Noc Majowa! Jęk. Jej? Jego? Czarne loki na oczach, na ustach. Splecione palce rozedrganych dłoni. Krzyk. Jej? Czarne rzęsy. Mokre. Jęk. Jego? Cisza. Cała wieczność w ciszy. Belleteyn… Ognie aż po horyzont… — Yen? — Och, Geralt… — Yen… Ty płaczesz? — Nie! — Yen… — Obiecywałam sobie… Obiecywałam… — Nic nie mow. Nie trzeba. Nie zimno ci? — Zimno. — A teraz? — Cieplej. Niebo jaśniało w zastraszającym tempie, czarna ściana lasu wyostrzyła kontury, wyłoniła z bezkształtnego mroku wyraźną, zębatą linię wierzchołkow drzew. Wypełzająca zza niej błękitna zapowiedź świtu rozlała się wzdłuż horyzontu, gasząc lampki gwiazd. Zrobiło się chłodniej. Przytulił ją mocniej, okrył płaszczem. — Geralt? — Mhm? — Będzie świtać. — Wiem. — Skrzywdziłam cię? — Trochę. — Zacznie się na nowo? — Nigdy się nie skończyło. — Proszę cię… Sprawiasz, że czuję się… — Nic nie mow. Wszystko jest dobrze. Zapach dymu płożącego się wśrod wrzosow. Zapach bzu i agrestu. — Geralt? — Tak? — Pamiętasz nasze spotkanie w Pustulskich Gorach? I tego złotego smoka… Jak on się nazywał? — Trzy Kawki. Pamiętam. — Powiedział nam… — Pamiętam, Yen. Pocałowała go w miejsce, gdzie szyja przechodziła w obojczyk, potem wcisnęła tam głowę, łaskocząc włosami. — Jesteśmy stworzeni dla siebie — szepnęła. - Może przeznaczeni sobie? Ale przecież nic z tego nie będzie. Szkoda, ale gdy nastanie świt, rozstaniemy się. Nie może być inaczej. Musimy się rozstać, by się wzajemnie nie skrzywdzić. My, przeznaczeni sobie. Stworzeni dla siebie. Szkoda. Ten lub ci, ktorzy tworzyli nas dla siebie, powinni zadbać o coś więcej. Samo przeznaczenie nie wystarcza, to zbyt mało. Trzeba czegoś więcej. Wybacz mi. Musiałam ci to powiedzieć. — Wiem. — Wiedziałam, ze nie miało sensu, byśmy się kochali. — Myliłaś się. Miało. Mimo wszystko. — Jedź do Cintry, Geralt. — Co? — Jedź do Cintry. Jedź tam i tym razem nie rezygnuj. Nie rob tego, co wtedy… Gdy tam byłeś… — Skąd wiesz? — Wiem o tobie wszystko. Zapomniałeś? Jedź do Cintry, jedź tam jak najprędzej. Nadchodzą złe czasy, Geralt. Bardzo złe. Musisz zdążyć… — Yen… — Nic nie mow, proszę. Chłodniej. Coraz chłodniej. I coraz jaśniej. — Nie odchodź jeszcze. Zaczekajmy do świtu… — Zaczekajmy. IV — Nie ruszajcie się, panie. Trzeba mi zmienić wam opatrunek, bo rana maże się, a noga wam okropnie puchnie. Bogowie, paskudnie to wygląda… Trzeba co prędzej medyka znaleźć… — Chędożyć medyka — stęknął wiedźmin. - Dawaj tu moj kuferek, Yurga. O, ten flakon. Lej, prosto na ranę. O, jasna cholera!!! Nic, nic, lej jeszcze… Ooooch!!! Dobra. Zawiń grubo i nakryj mnie… — Puchnie, panie, całe udo. I gorączka was trawi… — Chędożyć gorączkę. Yurga? — Tak, panie? — Zapomniałem ci podziękować… — Nie wam, panie, dziękować, ale mnie. To wy mnie życieście zratowali, w mojej obronie ponieśliście uszczerbek. A ja? Co ja takiego uczyniłem? Ze człeka rannego, bez czucia, opatrzyłem, na woz pokładłem, nie dałem szczeznąć? To zwykła rzecz, panie wiedźmin. — Nie taka znowu zwykła, Yurga. Zostawiano mnie już… w podobnych sytuacjach… Jak psa… Kupiec, opuściwszy głowę, pomilczał. — Ano, coż, paskudny otacza nas świat — mruknął wreszcie — Ale to nie powod, byśmy wszyscy paskudnieli. Dobra nam trzeba. Tego mnie uczył moj ojciec i tego ja moich synow uczę. Wiedźmin milczał, obserwował gałęzie drzew wiszące nad drogą, przesuwające się w miarę ruchu wozu. Udo tętniło. Nie czuł bolu. — Gdzie jesteśmy? — Przeszliśmy brodem rzekę Travę, jużeśmy w Miechuńskich Lasach. To już nie Temeria, a Sodden. Przespaliście granicę, gdy celnicy na wozie buszowali. Powiem wam zasię, ze dziwowali się wam bardzo. Ale starszy nad nimi znał was, bez zwłoki przepuścić kazał. — Znał mnie? — Ano, niechybnie. Geraltem was nazwał. Tak rzekł — Geralt z Rivii. To wasze miano? — Moje… — Obiecał ow celnik pchnąć kogoś z wieścią, że medyk potrzebny. A dałem mu jeszcze cosik w rękę, coby nie zapomniał. — Dziękuję ci, Yurga. — Nie, panie wiedźmin. Jakem już mowił, to ja wam dziękuję. I nie tylko. Jeszczem wam coś winien. Umawialiśmy się… Co wam, panie? Słabo wam? — Yurga… Flakon z zieloną pieczęcią… — Panie… Znowu będziecie… Takeście wtedy strasznie krzyczeli przez sen… — Muszę, Yurga… — Wasza wola. Czekajcie, wraz w czarkę wleję… Na bogow, medyka trzeba, co prędzej, bo inaczej… Wiedźmin odwrocił głowę. Słyszał krzyki dzieci, bawiących się w wyschniętej, wewnętrznej fosie otaczającej zamkowe ogrody. Było ich około dziesięciu. Smarkacze czynili drażniący uszy harmider, przekrzykując się nawzajem cienkimi, podnieconymi, łamiącymi się w falset głosami. Biegali dnem fosy tam i z powrotem, przypominali stadko szybkich rybek, błyskawicznie i nieoczekiwanie zmieniających kierunek, ale zawsze trzymających się razem. Jak zwykle, w ślad za rozjazgotanymi, chudymi jak strachy na wroble starszymi chłopcami biegł zdyszany malec, w żaden sposob nie mogący nadążyć. — Sporo ich — zauważył wiedźmin. Myszowor uśmiechnął się kwaśno, tarmosząc brodę, wzruszył ramionami. — Ano, sporo. — A ktory z nich… Ktory z tych chłopcow jest tą słynną Niespodzianką? Druid odwrocił wzrok. — Nie wolno mi, Geralt… — Calanthe? — Oczywiście. Chyba się nie łudziłeś, że ona odda ci dzieciaka tak łatwo? Poznałeś ją przecież. To kobieta z żelaza. Powiem ci o czymś, o czym nie powinienem mowić, w nadziei, że zrozumiesz. Liczę też, że nie zdradzisz mnie przed nią. — Mow. — Gdy dziecko się urodziło, sześć lat temu, wezwała mnie i rozkazała, bym cię odszukał. I zabił. — Odmowiłeś. — Calanthe się nie odmawia — rzekł poważnie Myszowor, patrząc mu prosto w oczy. - Byłem gotow do drogi, gdy wezwała mnie powtornie. I odwołała rozkaz, bez słowa komentarza. Bądź ostrożny, gdy będziesz z nią rozmawiał. — Będę. Myszowor, powiedz, jak to się stało z Duny'm i Pavettą? — Płynęli ze Skellige do Cintry. Zaskoczył ich sztorm. Ze statku nie odnaleziono nawet szczap. Geralt… To, że dzieciaka nie było wtedy z nimi, to pioruńsko dziwna sprawa. Niewytłumaczalna. Mieli je zabrać ze sobą na korab, w ostatniej chwili nie zabrali. Nikt nie wie, co było powodem, Pavettą nigdy nie rozstawała się z… — Jak Calanthe to zniosła? — A jak myślisz? — Rozumiem. Hałłakując jak banda goblinow, chłopcy wdarli się w gorę i przemknęli obok nich. Geralt spostrzegł, że niedaleko od czoła rozmigotanego stadka pędzi dziewczynka, rownie chuda i rozwrzeszczana jak chłopcy, tyle że powiewająca jasnym warkoczem. Z dzikim wyciem gromadka sypnęła się znowu w doł po urwistym zboczu fosy, przynajmniej połowa, wliczając dziewczynkę, zjechała na zadkach. Najmniejszy, wciąż nie mogący nadążyć, przewrocił się, sturlał, już na dole rozpłakał głośno, ściskając stłuczone kolano. Inni chłopcy otoczyli go, drwiąc i wyśmiewając, po czym pognali dalej. Dziewczynka uklękła przy malcu, objęła go, ocierała łzy, rozmazując na wykrzywionej buzi kurz i brud. — Chodźmy, Geralt. Krolowa czeka. — Chodźmy, Myszowor. Calanilio siedziała na dużej ławeczce z oparciem zawieszonej na łańcuchach na konarze ogromnej lipy. Zdawała się drzemać, ale przeczył temu krotki ruch nogi, od czasu do czasu wprawiający huśtawkę w ruch. Były z nią trzy młode kobiety. Jedna siedziała na trawie obok huśtawki, jej rozpostarta suknia bielała na zieleni jak połać śniegu. Dwie inne, nie opodal, szczebiotały, ostrożnie rozgarniając gałęzie na krzakach malin. — Pani — Myszowor skłonił się. Krolowa uniosła głowę. Geralt przyklęknął. — Wiedźmin — powiedziała sucho. Jak dawniej ozdabiała się szmaragdami pasującymi do zielonej sukni. I do koloru oczu. Jak dawniej, nosiła wąską, złotą obręcz na popielatoszarych włosach. Ale dłonie, ktore zapamiętał białe i wąskie, były mniej wąskie. Przytyła. — Bądź pozdrowiona, Calanthe z Cintry. — Witaj, Geralcie z Rivii. Wstań. Czekałam na ciebie. Myszowor, przyjacielu, odprowadź panny do zamku. — Na rozkaz, krolowo. Zostali sami. — Sześć lat — odezwała się Calanthe bez uśmiechu. - Jesteś przerażająco punktualny, wiedźminie. Nie skomentował. — Bywały chwile, co ja mowię, bywały lata, kiedy łudziłam się, że zapomnisz. Względnie, że inne powody nie pozwolą ci przyjechać. Nie, nieszczęścia w zasadzie ci nie życzyłam, ale musiałam wszak brać pod uwagę niezbyt bezpieczny charakter twojego zawodu. Mowią, że śmierć idzie za tobą krok w krok, Geralcie z Rivii, ale ty nigdy nie oglądasz się za siebie. A poźniej… Gdy Pavetta… Wiesz już? — Wiem — Geralt schylił głowę. - Wspołczuję z tobą całym sercem… — Nie — przerwała. - To było dawno. Już nie noszę żałoby, jak widzisz. Nosiłam dostatecznie długo. Pavetta i Duny… Przeznaczeni sobie. Do końca. I jak tu nie wierzyć w moc przeznaczenia? Milczeli oboje. Calanthe poruszyła nogą, znowu wprawiła huśtawkę w ruch. — I oto wrocił wiedźmin po sześciu umowionych latach — powiedziała powoli, a na jej ustach wykwitł dziwny uśmiech. - Wrocił i zażądał wypełnienia przysięgi. Jak myślisz, Geralt, chyba w taki właśnie sposob będą o naszym spotkaniu opowiadać bajarze, gdy sto lat przeminie? Ja myślę, że właśnie tak. Tyle że zapewne podbarwią opowieść, uderzą w czułe struny, zagrają na emocjach. Tak, oni to umieją. Mogę to sobie wyobrazić. Posłuchaj, proszę. I rzekł okrutny wiedźmin: "Spełnij przyrzeczenie, krolowo, albo spadnie na ciebie ma klątwa". A krolowa, zalawszy się łzami, padła przed wiedźminem na kolana, krzycząc: "Litości! Nie zabieraj mi tego dziecka! Zostało mi już tylko ono!" — Calanthe… — Nie przerywaj mi — rzekła ostro. - Opowiadam bajkę, nie zauważyłeś? Słuchaj dalej. Zły, okrutny wiedźmin zatupał nogami, zamachał rękami i krzyknął: "Strzeż się, wiarołomczyni, strzeż się zemsty losu. Jeśli nie dotrzymasz przysięgi, nie minie cię kara". A krolowa odrzekła: "Dobrze więc, wiedźminie. Niechaj będzie tak, jak zechce los. O, tam, spojrz, tam igra dziesięcioro dzieci. Poznasz, ktore wśrod nich jest tobie przeznaczone, weźmiesz je jak swoje i zostawisz mnie z pękniętym sercem". Wiedźmin milczał. — W bajce — uśmiech Calanthe stawał się coraz bardziej nieładny — krolowa, jak sobie wyobrażam, pozwoliłaby wiedźminowi odgadywać trzykrotnie. Ale my już nie jesteśmy w bajce, Geralt. Jesteśmy tu naprawdę, ty i ja, i nasz problem. I nasze przeznaczenie. To nie baśń, to życie. Parszywe, złe, ciężkie, nie szczędzące pomyłek, krzywd, żalu, rozczarowań i nieszczęść, nie szczędzące ich nikomu, ani wiedźminom, ani krolowym. I dlatego, Geralcie z Rivii, będziesz odgadywał tylko raz. Wiedźmin milczał nadal. — Tylko jeden, jedyny raz — powtorzyła Calanthe. -Ale, jak mowiłam, to nie baśń, ale życie, ktore sami musimy zapełniać sobie momentami szczęścia, bo na los i jego uśmiechy liczyć, jak wiesz, nie można. Dlatego, niezależnie od wyniku zgadywania, nie odjedziesz stąd z niczym. Zabierzesz jedno dziecko. To, na ktore padnie twoj wybor. Dziecko, z ktorego zrobisz wiedźmina. O ile to dziecko wytrzyma Probę Traw, rzecz jasna. Geralt gwałtownie uniosł głowę. Krolowa uśmiechnęła się. Znał ten uśmiech, paskudny i zły, pogardliwy przez to, że nie kryjący sztuczności. — Zdziwiłeś się — stwierdziła fakt. - Coż, trochę postudiowałam. Ponieważ dziecko Pavetty ma szansę zostać wiedźminem, zadałam sobie ten trud. Moje źrodła, Geralt, milczą jednak co do faktu, ile dzieci na dziesięć wytrzymuje Probę Traw. Czy nie zechciałbyś zaspokoić mojej ciekawości w tym względzie? — Krolowo — Geralt odchrząknął. - Zadałaś sobie zapewne dostatecznie wiele trudu studiując, by wiedzieć, że kodeks i przysięga zabraniają mi nawet wypowiadać tę nazwę, a coż dopiero dyskutować o niej. Calanthe zatrzymała gwałtownie huśtawkę, wrywszy się obcasem w ziemię. — Troje, najwyżej czworo na dziesięć — powiedziała, kiwając głową w udawanym zamyśleniu. - Ostra selekcja, bardzo ostra, powiedziałabym, i to na każdym etapie. Najpierw Wybor, potem Proby. A potem Zmiany. Ilu wyrostkow dostaje w końcu medaliony i srebrne miecze? Jeden na dziesięciu? Jeden na dwudziestu? Wiedźmin milczał. — Rozmyślałam nad tym długo — ciągnęła Calanthe, już bez uśmiechu. - I doszłam do wniosku, że selekcja dzieciakow na etapie Wyboru ma znikome znaczenie. Coż to wreszcie za rożnica, Geralt, co to za dziecko umrze lub zwariuje nafaszerowane narkotykami? Coż za rożnica, czyj mozg rozerwie się od majaczeń, czyje oczy pękną i wypłyną, miast stać się oczami kota? Coż za rożnica, czy we własnej krwi i rzygowinach skona dziecko rzeczywiście wskazane przeznaczeniem^ czy dziecko zupełnie przypadkowe? Odpowiedz mi. Wiedźmin splotł ręce na piersi, by opanować ich drżenie. — Po co? — spytał. - Oczekujesz odpowiedzi? — Prawda, nie oczekuję — krolowa znowu się uśmiechnęła. - Jak zawsze, jesteś bezbłędny we wnioskach. Kto wie, może jednak nie oczekując odpowiedzi, zechciałabym łaskawie poświęcić nieco uwagi twoim dobrowolnym i szczerym słowom? Słowom, ktore, kto wie, może zechciałbyś z siebie wyrzucić, a wraz z nimi to, co tłamsi ci duszę? Ale jeśli nie, trudno. Dalejże, weźmy się do dzieła, trzeba dostarczyć bajarzom materiału. Idziemy wybierać dziecko, wiedźminie. — Calanthe — powiedział, patrząc jej w oczy. - Nie warto przejmować się bajarzami, jeśli nie stanie im materiału, i tak coś wymyślą. A mając do dyspozycji autentyczny materiał, wykoślawią go. Jak słusznie zauważyłaś, to nie baśń, to życie. Parszywe i złe. A zatem, do cholery i zarazy, przeżyjmy je w miarę przyzwoicie i dobrze. Ograniczmy ilość czynionych innym krzywd do niezbędnego minimum. W bajce, i owszem, krolowa musi błagać wiedźmina, a wiedźmin żądać swego i tupać nogami. W życiu krolowa może po prostu powiedzieć: "Nie zabieraj dziecka, proszę". A wiedźmin odpowie: "Skoro prosisz, nie zabiorę". I odjedzie w kierunku zachodzącego słońca. Samo życie. Ale za takie zakończenie baśni bajarz nie dostałby od słuchaczy grosika, najwyżej kopniaka w rzyć. Bo nudne. Calanthe przestała się uśmiechać, w jej oczach mignęło coś, co już kiedyś widział. - Że niby co? — zasyczała. — Nie gońmy się dookoła krzaka, Calanthe. Wiesz, co mam na myśli. Jak tu przyjechałem, tak odjadę. Mam wybierać dziecko? A po co mi ono? Myślisz, że aż tak mi na nim zależy? Że jechałem tu, do Cintry, gnany obsesją odebrania ci wnuka? Nie, Calanthe. Chciałem, być może, spojrzeć na to dziecko, spojrzeć w oczy przeznaczeniu… Bo sam nie wiem… Ale nie boj się. Nie zabiorę go, wystarczy, że poprosisz… Calanthe zerwała się z ławeczki, w jej oczach rozgorzał zielony ogień. — Prosić? - syknęła wściekle. - Ciebie? Bać? Ja miałabym się ciebie bać, przeklęty czarowniku? Ośmielasz się ciskać mi w twarz twoją pogardliwą litość? Lżyć mnie twoim wspołczuciem? Zarzucać mi tchorzostwo, kwestionować moją wolę? Rozzuchwaliłam cię poufałością! Strzeż się! Wiedźmin zdecydował się nie wzruszać ramionami, dochodząc do wniosku, że bezpieczniej przyklęknąć i schylić głowę. Nie mylił się. — No — syczała Calanthe, stojąc nad nim. Ręce miała opuszczone, dłonie zaciśnięte w pięści, najeżone pierścieniami. - No, nareszcie. To jest prawidłowa pozycja. Z takiej pozycji odpowiada się krolowej, jeśli krolowa zada ci pytanie. A jeśli nie będzie to pytanie, lecz rozkaz, to jeszcze niżej pochylisz głowę i pojdziesz go wykonać, bez chwili zwłoki. Zrozumiałeś? — Tak, krolowo. — Doskonale. Wstań. Wstał. Spojrzała na niego, zagryzła wargi. — Bardzo cię uraził moj wybuch? Mowię o formie, nie o treści. — Nie bardzo. — Dobrze. Postaram się już nie wybuchać. A zatem, jak mowiłam, tam w fosie, bawi się dziesięcioro dzieciakow. Wybierzesz jednego, ktory wyda ci się najodpowiedniejszy, zabierzesz go, i, na bogow, zrobisz z niego wiedźmina, bo tak chce przeznaczenie. A jeśli nie przeznaczenie, to wiedz, że ja tak chcę. Spojrzał jej w oczy, skłonił się nisko. — Krolowo — powiedział. - Sześć lat temu udowodniłem ci, że są rzeczy silniejsze od krolewskiej woli. Na bogow, jeśli takowi istnieją, udowodnię ci to jeszcze raz. Nie zmusisz mnie do dokonania wyboru, ktorego dokonać nie chcę. Przepraszam za formę, nie za treść. — Ja mam głębokie lochy pod zamkiem. Ostrzegam, jeszcze chwila, jeszcze słowo, a zgnijesz w nich. - Żadne z dzieci bawiących się w fosie nie nadaje się na wiedźmina — powiedział powoli. - I nie ma wśrod nich syna Pavetty. Calanthe zmrużyła oczy. Nie drgnął nawet. — Chodź — powiedziała wreszcie, odwracając się na pięcie. Ruszył za nią między rzędy ukwieconych krzewow, pomiędzy klomby i żywopłoty. Krolowa weszła do ażurowej altany. Stały tam cztery duże, wiklinowe krzesła otaczające stoł z malachitu. Na żyłkowanym blacie, podtrzymywanym przez cztery gryfy, stał dzban i dwa srebrne puchary. — Siadaj. I nalej. Przepiła do niego, ostro, solidnie, po męsku. Odpowiedział tym samym, nie siadając. — Siadaj — powtorzyła. - Chcę porozmawiać. — Słucham. — Skąd wiedziałeś, że syna Pavetty nie ma wśrod dzieciakow w fosie? — Nie wiedziałem — Geralt zdecydował się na szczerość. - Strzeliłem na chybił trafił. — Aha. Mogłam się domyślić. A to, że żadne z nich nie nadaje się na wiedźmina? To prawda? I jak mogłeś to stwierdzić? Za pomocą magii? — Calanthe — rzekł cicho. - Nie musiałem tego ani stwierdzać, ani sprawdzać. W tym, co powiedziałaś poprzednio, była sama prawda. Każde dziecko się nadaje. Decyduje selekcja. Poźniej. — Na bogow morza, jak mawia moj wiecznie nieobecny mąż! - zaśmiała się. - Więc to wszystko nieprawda? To całe Prawo Niespodzianki? Te legendy o dzieciach, ktorych ktoś się nie spodziewał, o tych, — ktore pierwsze wyszły na spotkanie? Tak podejrzewałam! To gra! Gra z przypadkiem, zabawa z losem! Ale to diabelnie niebezpieczna gra, Geralt. — Wiem. — Gra z czyjąś krzywdą. Dlaczego, odpowiedz mi, zmusza się rodzicow lub opiekunow do tak trudnych i ciężkich przysiąg? Dlaczego odbiera się dzieci? Przecież dookoła pełno jest takich, ktorych odbierać nie trzeba. Na drogach pałętają się całe watahy bezdomnych i sierot. W każdej wsi można tanio kupić dzieciaka, na przednowku każdy kmieć chętnie sprzeda, bo co mu tam, zaraz zrobi drugie. Dlaczego więc? Dlaczego wymusiłeś przysięgę na Duny'ym, na Pavetcie i na mnie? Dlaczego zjawiasz się tu rowno w sześć lat po urodzeniu dziecka? I dlaczego, do cholery, nie chcesz go, dlaczego mowisz, że nic ci po nim? Milczał. Calanthe pokiwała głową. — Nie odpowiadasz — stwierdziła, odchylając się na oparcie krzesła. - Zastanowmy się nad przyczyną twojego milczenia. Logika jest matką wszelkiej wiedzy. A coż ona nam podpowiada? Coż my tu mamy? Wiedźmina poszukującego przeznaczenia ukrytego w dziwnym i wątpliwym Prawie Niespodzianki. Wiedźmin znajduje owo przeznaczenie. I nagle rezygnuje z niego. Nie chce, jak twierdzi, Dziecka Niespodzianki. Twarz ma kamienną, w jego głosie dźwięczy lod i metal. Sądzi, że krolowa — było nie było kobieta — da się oszukać, zwieść pozorom twardej męskości. Nie, Geralt, nie oszczędzę cię. Wiem, dlaczego rezygnujesz z wyboru dziecka. Rezygnujesz, bo nie wierzysz w przeznaczenie. Bo nie jesteś pewien. A ty, gdy nie jesteś pewien… wtedy zaczynasz się bać. Tak, Geralt. To, co tobą kieruje, to strach. Ty się boisz. Zaprzecz. Powoli odstawił puchar na stoł. Powoli, by brzęknięciem srebra o malachit nie zdradzić drżenia ręki, nad ktorym nie mogł zapanować. — Nie zaprzeczasz? — Nie. Przechyliła się szybko, chwyciła jego rękę. Mocno. — Zyskałeś w moich oczach — powiedziała. I uśmiechnęła się. To był ładny uśmiech. Wbrew woli, zapewne wbrew woli, odpowiedział uśmiechem. — Jak się tego domyśliłaś, Calanthe? — Nie domyśliłam się — nie puściła jego ręki. - Strzeliłam na chybił trafił. Roześmieli się jednocześnie. Potem siedzieli w milczeniu wśrod zieleni i zapachu czeremchy, wśrod ciepła i brzęczenia pszczoł. — Geralt? — Tak, Calanthe? — Nie wierzysz w przeznaczenie? — Nie wiem, czy wierzę w cokolwiek. A co do przeznaczenia… Obawiam się, że ono nie wystarcza. Trzeba czegoś więcej. — Muszę cię o coś zapytać. Co z tobą? Przecież jakoby ty sam byłeś Niespodzianką. Myszowor twierdzi… — Nie, Calanthe. Myszowor myślał o czymś zupełnie innym. Myszowor… On chyba wie. Ale posługuje się tym wygodnym mitem, gdy mu wygodnie. Nie jest prawdą, jakobym był tym, kogo zastano w domu, chociaż się nie spodziewano. Nie jest prawdą, jakobym właśnie dlatego został wiedźminem. Jestem zwyczajnym podrzutkiem, Calanthe. Nie chcianym bękartem pewnej kobiety, ktorej nie pamiętam. Ale wiem, kim ona jest. Krolowa spojrzała na niego przenikliwie, ale wiedźmin nie kontynuował. — Czy wszystkie opowieści o Prawie Niespodzianki to legendy? — Wszystkie. Przypadek trudno nazwać przeznaczeniem. — Ale wy, wiedźmini. nie przestajecie szukać? — Nie przestajemy. Ale to nie ma sensu. Nic nie ma sensu. — Wierzycie, ze Dziecko Przeznaczenia przejdzie Proby bez ryzyka? — Wierzymy, że takie dziecko nie będzie wymagało Prob. — Jedno pytanie, Geralt. Dość osobiste. Pozwolisz? Kiwnął głową. — Nie ma, jak wiadomo, lepszego sposobu na przekazanie dziedzicznych cech niż sposob naturalny. Ty przeszedłeś Proby i przeżyłeś. Jeżeli więc zależy ci na dziecku mającym specjalne właściwości i odporność… Dlaczego nie znajdziesz kobiety, ktora… Jestem niedelikatna, co? Ale zdaje się, że odgadłam? — Jak zawsze — uśmiechnął się smutno — jesteś bezbłędna we wnioskach, Calanthe. Odgadłaś, oczywiście. To, o czym mowisz, jest dla mnie nieosiągalne. — Wybacz — powiedziała, a uśmiech znikł z jej twarzy. - Coż, to ludzkie. — To nie jest ludzkie. — Ach… Więc żaden wiedźmin… - Żaden. Proba Traw, Calanthe, jest straszna. A to, co z chłopcami robi się w czasie Zmian, jest jeszcze gorsze. I nieodwracalne. — Tylko się tu nie rozczulaj — mruknęła. - Bo to do ciebie nie pasuje. Nieważne, co z tobą robiono. Widzę rezultat. Jak na moj gust, całkiem zadowalający. Gdybym mogła założyć, że dziecko Pavetty stanie się kiedyś podobne tobie, nie wahałabym się ani chwili. — Ryzyko jest zbyt wielkie — powiedział szybko. - Tak, jak powiedziałaś. Przeżywa najwyżej czworo na dziesięć. — Do diabła, czy tylko Proba Traw jest ryzykowna? Czy tylko przyszli wiedźmini ryzykują? Życie pełne jest ryzyka, w życiu rownież trwa selekcja, Geralt. Selekcjonuje zły przypadek, choroba, wojna. Przeciwstawianie się losowi może być rownie ryzykowne, jak oddawanie się w jego ręce. Geralt… Oddałabym ci to dziecko. Ale… Ja też się boję. — Nie zabrałbym dziecka. Nie mogłbym wziąć na siebie odpowiedzialności. Nie zgodziłbym się obarczać nią ciebie. Nie chciałbym, by to dziecko wspominało cię kiedyś tak… Jak ja… — Nienawidzisz tej kobiety, Geralt? — Mojej matki? Nie, Calanthe. Domyślam się, ze stała przed wyborem… Może nie miała wyboru? Nie, miała, przecież wiesz, wystarczyło odpowiedniego zaklęcia albo eliksiru… Wybor. Wybor, ktory trzeba uszanować, bo to święte i niepodważalne prawo każdej kobiety. Emocje nie mają tu znaczenia. Miała niepodważalne prawo do decyzji, podjęła ją. Ale sądzę, że spotkanie z nią, mina, jaką by wowczas zrobiła… Dałoby mi to coś w rodzaju perwersyjnej przyjemności, jeśli wiesz, o czym mowię. — Doskonale wiem, o czym mowisz — uśmiechnęła się. - Ale małe masz szansę na taką przyjemność. Nie potrafię ocenić twojego wieku, wiedźminie, ale zakładam, że jesteś grubo starszy, niż wskazywałby twoj wygląd. Tym samym ta kobieta… — Ta kobieta — przerwał zimno — zapewne wygląda teraz na grubo młodszą ode mnie. — Czarodziejka? — Tak. — Ciekawe. Myślałam, że czarodziejki nie mogą… — Ona zapewne też tak myślała. — Zapewne. Ale masz rację, nie dyskutujmy o prawie kobiety do decyzji, bo to rzecz poza dyskusją. Wroćmy do naszego problemu. Nie zabierzesz dziecka? Nieodwołalnie? — Nieodwołalnie. — A jeśli… Jeśli przeznaczenie nie jest wyłącznie mitem? Jeśli istnieje naprawdę, czy nie zachodzi obawa, że może się zemścić? — Jeśli będzie się mścić, to na mnie — odpowiedział spokojnie. - To ja występuję przeciw niemu. Ty przecież wykonałaś twoją część zobowiązania. Jeśli bowiem przeznaczenie nie jest legendą, wśrod wskazanych przez ciebie dzieci musiałbym wybrać właściwe. Wszakże dziecko Pavetty jest wśrod tych dzieciakow? — Jest — Calanthe wolno skinęła głową. - Chcesz je zobaczyć? Chcesz spojrzeć w oczy przeznaczeniu? — Nie. Nie chcę. Rezygnuję, zrzekam się. Zrzekam się tego chłopca. Nie chcę patrzeć w oczy przeznaczeniu, bo w nie nie wierzę. Bo wiem, że by złączyć dwoje ludzi, samo przeznaczenie nie wystarczy. Trzeba czegoś więcej niż przeznaczenie. Drwię sobie z takiego przeznaczenia, nie będę szedł za nim jak ślepiec wiedziony za rękę, nie rozumiejący i naiwny. To moja nieodwołalna decyzja, Calanthe z Cintry. Krolowa wstała. Uśmiechnęła się. Nie mogł odgadnąć, co kryje się pod tym uśmiechem. — Niech więc tak się stanie, Geralcie z Rivii. Być może twoim przeznaczeniem było właśnie zrzec się i zrezygnować? Sądzę, że tak właśnie było. Wiedz bowiem, ze gdybyś wybrał, gdybyś wybrał prawidłowo, stwierdziłbyś, że przeznaczenie, z ktorego drwisz, — okrutnie zadrwiłoby z ciebie. Spojrzał w jej jadowicie zielone oczy. Uśmiechała się. Nie mogł rozszyfrować tego uśmiechu. Obok altany rosł krzak roży. Złamał łodygę, zerwał kwiat, przyklęknął, ofiarował go jej, oburącz, schyliwszy głowę. — Szkoda, że nie poznałam cię wcześniej, białowłosy — mruknęła, biorąc rożę z jego rąk. - Wstań. Wstał. — Jeżeli zmienisz zdanie — powiedziała, zbliżając rożę do twarzy. - Jeśli zdecydujesz… Wroć do Cintry. Będę czekała. I twoje przeznaczenie też będzie czekało. Może nie w nieskończoność, ale z pewnością jeszcze jakiś czas. - Żegnaj, Calanthe. - Żegnaj, wiedźminie. Uważaj na siebie. Mam… Miałam przed chwilą przeczucie… Dziwne przeczucie… że widzę cię po raz ostatni. — Zegnaj, krolowo. V Obudził się i ze zdziwieniem stwierdził, że bol drążący udo znikł, wydawało się też, że przestała dokuczać tętniąca, napinająca skorę opuchlizna. Chciał sięgnąć ręką, dotknąć, ale nie mogł się poruszyć. Zanim zorientował się, że unieruchamia go wyłącznie ciężar skor, ktorymi był okryty, zimne, ohydne przerażenie spłynęło mu do brzucha, wpiło się w trzewia jak krogulcze szpony. Zaciskał i rozprężał palce, miarowo, powtarzając w myśli, nie, nie, nie jestem… Sparaliżowany. — Obudziłeś się. Stwierdzenie, nie pytanie. Cichy, ale wyraźny, miękki głos. Kobieta. Młoda, zapewne. Odwrocił głowę, jęknął, usiłując się unieść. — Nie ruszaj się. Przynajmniej nie tak gwałtownie. Boli? — Nnnn… — nalot zlepiający wargi rozerwał się. - Nnie. Rana nie… Plecy… — Odleżyny — beznamiętne, chłodne stwierdzenie, nie pasujące do tego miękkiego altu. - Zaradzę temu. Masz, wypij to. Powoli, małymi łykami. W płynie dominował zapach i smak jałowca. Stary sposob, pomyślał. Jałowiec albo mięta, oba dodatki bez znaczenia, po to tylko, aby zamaskować prawdziwy skład. Pomimo tego, rozpoznał szytnaciec, może siężygron. Tak, na pewno siężygron, siężygronem neutralizuje się toksyny, oczyszcza krew skażoną przez gangrenę lub zakażenie. — Pij. Do końca. Wolniej, bo się zakrztusisz. Medalion na jego szyi zaczął leciutko wibrować. A zatem magia rownież była w napoju. Z wysiłkiem rozszerzył źrenice. Teraz, gdy uniosła mu głowę, mogł się jej dokładniej przyjrzeć. Była drobnej budowy. Nosiła męskie ubranie. Twarz miała małą i bladą w ciemności. — Gdzie jesteśmy? — Na polanie smolarzy. Prawda, w powietrzu czuło się żywicę. Słyszał głosy dobiegające od strony ogniska. Ktoś właśnie dorzucił chrustu, płomień z trzaskiem wystrzelił w gorę. Znowu popatrzył, korzystając ze światła. Włosy miała spięte opaską z wężowej skory. Włosy… Duszący bol w gardle i mostku. Dłonie gwałtownie zaciśnięte w pięści. Włosy miała rude, płomiennorude, podświetlane blaskiem ogniska wydawały się czerwone jak cynober. — Boli cię? - odczytała emocję, ale niewłaściwie. - Już… Chwileczkę… Wyczuł nagłe uderzenie ciepła, bijące z jej ręki, rozlewające się po plecach, płynące w doł, do pośladkow. — Odwrocimy cię — powiedziała. - Nie probuj sam. Jesteś bardzo osłabiony. Hej, czy ktoś mogłby mi pomoc? Kroki od strony ogniska, cienie, sylwetki. Ktoś się pochylił. Yurga. — Jak się czujecie, panie? Lepiej wam? — Pomożcie mi obrocić go na brzuch — powiedziała kobieta. - Ostrożnie, powoli. O, tak… Dobrze. Dziękuję. Nie musiał już na nią patrzeć. Leżąc na brzuchu, nie musiał już ryzykować spojrzenia w jej oczy. Uspokoił się, opanował drżenie rąk. Mogła wyczuć. Słyszał, jak brzęczą sprzączki jej torby, jak stukają flakony i porcelanowe słoiczki. Słyszał jej oddech, czuł ciepło jej uda. Klęczała tuż obok. — Moja rana — odezwał się, nie mogąc znieść ciszy — była kłopotliwa? — Owszem, trochę — chłod w głosie. - Tak to bywa z obrażeniami od zębow. Najpaskudniejszy rodzaj ran. Ale dla ciebie chyba nienowy, wiedźminie. Wie. Grzebie mi w myślach. Czyta? Chyba nie. I wiem, dlaczego. Boi się. — Tak, chyba nienowy — powtorzyła, znowu pobrzękując szklanymi naczyniami. - Widziałam na tobie kilka. blizn… Ale poradziłam sobie. Jestem, widzisz, czarodziejką. I uzdrowicielką rownocześnie. Specjalizacja. Zgadza się, pomyślał. Nie powiedział ani słowa. — Wracając do rany — ciągnęła spokojnie — to trzeba ci wiedzieć, że uratowało cię twoje tętno, czterokrotnie wolniejsze od tętna zwykłego człowieka. Inaczej nie przeżyłbyś, mogę to z całą odpowiedzialnością stwierdzić. Widziałam to, co miałeś zawiązane na nodze. Miało to imitować opatrunek, ale imitowało nieudolnie. Milczał. — Poźniej — kontynuowała, zadzierając mu koszulę aż po kark — wdało się zakażenie, zwykłe przy ranach kąsanych. Zostało zahamowane. Oczywiście, wiedźmiński eliksir? Pomogł bardzo. Nie rozumiem jednak, dlaczego rownocześnie brałeś halucynogeny. Nasłuchałam się twoich majaczeń, Geralcie z Rivii. Czyta, pomyślał, jednak czyta. A może to Yurga powiedział jej, jak się nazywam? Może sam się wygadałem przez sen pod wpływem "czarnej mewy"? Cholera wie… Ale nic jej nie da wiedza o tym, jak się nazywam. Nic. Nie wie, kim jestem. Nie ma pojęcia, kim jestem. Poczuł, jak delikatnie wciera mu w plecy zimną, kojącą maść o ostrym zapachu kamfory. Dłonie miała małe i bardzo miękkie. — Wybacz, że robię to klasycznie — powiedziała. - Mogłabym usunąć ci odleżyny za pomocą magii, ale wysiliłam się trochę przy tej ranie na nodze i nie czuję się najlepiej. Na nodze zawiązałam i zasklepiłam, co się dało, nic ci już nie grozi. Przez najbliższe dwa dni nie wstawaj jednak. Nawet magicznie powiązane naczyńka lubią pękać, miałbyś paskudne wybroczyny. Szrama oczywiście zostanie. Jeszcze jedna do kolekcji. — Dzięki… — przycisnął policzek do skor, by zniekształcić głos, zamaskować jego nienaturalne brzmienie. - Czy mogę wiedzieć… Komu dziękuję? Nie powie, pomyślał. Albo nakłamie. — Nazywam się Visenna. Wiem, pomyślał. — Cieszę się — powiedział wolno, wciąż z policzkiem przy skorach. - Cieszę się z tego, że skrzyżowały się nasze drogi, Visenna. — Coż, przypadek — rzekła chłodno, naciągając mu koszulę na plecy i nakrywając kożuchami. - Wieść o tym, że jestem potrzebna, dostałam od celnikow z granicy. Jeśli jestem potrzebna, jadę. Taki mam dziwny zwyczaj. Posłuchaj, maść zostawię kupcowi, poproś, by nacierał cię rano i wieczorem. Jak twierdzi, uratowałeś mu życie, niech się odwdzięcza. — A ja? Jak mogłbym odwdzięczyć się tobie, Visenna? — Nie mowmy o tym. Nie biorę zapłaty od wiedźminow. Nazwij to solidarnością, jeśli chcesz. Zawodową solidarnością. I sympatią. W ramach tej sympatii przyjazna rada lub, jeśli wolisz, zalecenie uzdrowicielki. Przestań brać halucynogeny, Geralt. Halucynacje nie leczą. Niczego. — Dziękuję, Visenna. Za pomoc i za radę. Dziękuję ci…za wszystko. Wygrzebał rękę spod skor, namacał jej kolana. Drgnęła, po czym włożyła mu dłoń do dłoni, lekko zacisnęła. Ostrożnie uwolnił palce, przesunął nimi po jej ręce, po przedramieniu. Oczywiście. Gładka skora młodej dziewczyny. Drgnęła jeszcze silniej, ale nie cofnęła ręki. Wrocił palcami do jej dłoni, złączył uściskiem. Medalion na szyi zawibrował, poruszył się. — Dziękuję ci, Visenna — powtorzył, panując nad drżeniem głosu. - Rad jestem, że skrzyżowały się nasze drogi. — Przypadek… — powiedziała, ale tym razem w jej głosie nie było chłodu. — A może przeznaczenie? — spytał, dziwiąc się, bo podniecenie i zdenerwowanie uleciały z niego nagle, bez śladu. - Wierzysz w przeznaczenie, Visenna? — Tak — odpowiedziała nie od razu. - Wierzę. — W to — ciągnął — że ludzie związani przeznaczeniem zawsze się spotykają? — W to także… Co robisz? Nie obracaj się… — Chcę spojrzeć na twoją twarz… Visenna. Chcę spojrzeć w twoje oczy. A ty… Ty musisz spojrzeć w moje. Zrobiła ruch, jakby chciała zerwać się z kolan. Ale została obok niego. Odwrocił się powoli, krzywiąc wargi z bolu. Było jaśniej, ktoś znowu dorzucił drewna do ognia. Nie poruszyła się już. Obrociła tylko głowę w bok, profilem, ale tym wyraźniej widział, że usta jej drżą. Zacisnęła palce na jego dłoni, silnie. Patrzył. Nie było żadnego podobieństwa. Miała zupełnie inny profil. Mały nos. Wąski podbrodek. Milczała. Potem nagle pochyliła się, spojrzała mu prosto w oczy. Z bliska. Bez słowa. — Jak ci się podobają? - spytał spokojnie. - Moje poprawione oczy? Takie… niecodzienne. Czy wiesz, Visenna, co robi się z oczami wiedźminow, aby je poprawić? Czy wiesz, że nie zawsze się to udaje? — Przestań — powiedziała miękko. - Przestań, Geralt. — Geralt… — poczuł nagle, jak coś się w nim rwie — To imię nadał mi Vesemir. Geralt z Rivii! Nauczyłem się nawet naśladować rivski akcent. Chyba z wewnętrznej potrzeby posiadania rodzinnych stron. Chociażby wymyślonych. Vesemir… nadał mi imię. Vesemir zdradził mi też twoje. Dość niechętnie. — Cicho, Geralt, cicho. — Mowisz mi dziś, że wierzysz w przeznaczenie. A wtedy… Wtedy wierzyłaś? Ach, tak, musiałaś wierzyć. Musiałaś wierzyć, że przeznaczenie każe nam się spotkać. Temu należy przypisać fakt, że sama bynajmniej nie dążyłaś do tego spotkania. Milczała. — Zawsze chciałem… Rozmyślałem nad tym, co ci powiem, kiedy się wreszcie spotkamy. Myślałem o pytaniu, jakie ci postawię. Sądziłem, że sprawi mi to perwersyjną przyjemność… To, co błysnęło na jej policzku, było łzą. Niewątpliwie. Poczuł, jak gardło ściska mu się do bolu. Poczuł zmęczenie. Senność. Słabość. — W świetle dnia… — jęknął. - Jutro, w blasku słońca, spojrzę w twoje oczy, Visenna… I zadam ci moje pytanie. A może nie zadam go, bo już za poźno. Przeznaczenie? O, tak, Yen miała rację. Nie wystarczy być sobie przeznaczonym. Trzeba czegoś więcej… Ale spojrzę jutro w twoje oczy… W blasku słońca… — Nie — powiedziała łagodnie, cicho, aksamitnie, głosem, ktory drążył, ktory szarpał pokładami pamięci, pamięci, ktorej już nie było. Ktorej nigdy nie było, a przecież była. — Tak! — zaprotestował. - Tak. Chcę tego… — Nie. Teraz zaśniesz. A gdy się obudzisz, przestaniesz chcieć. Po co mamy patrzeć na siebie w blasku słońca? Co to zmieni? Nie można już niczego cofnąć, niczego zmienić. Jaki sens ma zadawanie mi pytań, Geralt? Czy fakt, że nie będę umiała na nie odpowiedzieć, rzeczywiście sprawi ci perwersyjną przyjemność? Co nam da krzywdzenie się wzajemne? Nie, nie będziemy patrzeć na siebie w świetle dnia. Zaśnij, Geralt. A tak między nami, to wcale nie Vesemir nadał ci to imię. Chociaż to rownież niczego nie zmieni ani niczego nie cofnie, chciałabym, abyś o tym wiedział. Bądź zdrow i uważaj na siebie. I nie staraj się mnie szukać… — Visenna… — Nie, Geralt. Teraz zaśniesz. A ja… byłam twoim snem. Bądź zdrow. — Nie! Visenna! — Zaśnij — w aksamitnym głosie cichy rozkaz, łamiący wolę, drący ją jak tkaninę. Ciepło, nagle bijące z jej dłoni. — Zaśnij. Zasnął. VI — Jesteśmy już na Zarzeczu, Yurga? — Od wczoraj, panie Geralt. Wkrotce już rzeka Jaruga, a dalej to już moje strony. Spojrzcie, nawet konie raźniej idą, łbami rzucają. Czują, że dom blisko. — Dom… Mieszkasz w grodzie? — Na podgrodziu. — Ciekawe — wiedźmin rozejrzał się. - Prawie nie widać śladow wojny. Mowiono, że strasznie zniszczony był ten kraj. — Ano — rzekł Yurga. - Czego jak czego, ale ruin to nam tu nie brakowało. Przyjrzyjcie się baczniej, na każdej bez mała chałupie, w każdej zagrodzie bieli się wszystko od nowiuśkiej ciesielki. A za rzeką, obaczycie, tam jeszcze gorzej było, tam do gruntu wszystko zgorzało… Ale coż, wojna wojną, a żyć trzeba. Przetrwalim największą zawieruchę, kiedy to Czarni toczyli się przez naszą ziemię. Prawda, wyglądało tedy, że zmienią tu wszystko w pustynię. Wielu z tych, co wtedy uciekli, nie powrociło nigdy. Ale na ich miejsce posiedlili się nowi. Żyć trzeba. — To fakt — mruknął Geralt. - Żyć trzeba. Nieważne, co było. Trzeba żyć… — Prawiście. No, macie, zakładajcie. Zszyłem wam portki, załatałem. Będą jak nowe. To tak, jak ta ziemia, panie Geralt. Podarło ją wojną, przeorało jak żelazem brony, popruło, pokrwawiło. Ale teraz będzie jak nowa. I jeszcze lepiej urodzi. Nawet ci, co w tej ziemi zgnili, ku dobru posłużą, użyźnią glebę. Na razie orać ciężko, bo kości, żelastwo wszędzie na polach, ale ziemia i z żelastwem sobie poradzi. — Nie boicie się, że Nilfgaardczycy… że Czarni wrocą? Już raz znaleźli drogę przez gory… — Ano, strach nam. I co z tego? Siąść i płakać, trząść się? Żyć trzeba. A co będzie, to będzie. Tego, co przeznaczone, tego się przecie i tak nie uniknie. — Wierzysz w przeznaczenie? — A jak mam nie wierzyć? Po tym, jakeśmy się na moście spotkali, na uroczysku, jakeście mnie od śmierci zratowali? Och, panie wiedźmin, obaczycie, padnie wam moja Złotolitka do nog… — Daj spokoj. Szczerze mowiąc, ja więcej ci zawdzięczam. Tam, na moście… Przecież to moja praca, Yurga, moj fach. Przecież ja bronię ludzi za pieniądze. Nie z dobroci serca. Przyznaj się, Yurga, słyszałeś, co ludzie gadają o wiedźminach? Że nie wiadomo, kto gorszy, oni czy potwory, ktore zabijają… — Nieprawda to, panie, nie wiem, czemu tak mowicie. Coż to ja, oczu nie mam? Wyście wszak z tej samej gliny ulepieni, co owa uzdrowicielka… — Visenna… — Nie powiadała nam się z imienia. Ale przecie szła za nami w skok, bo wiedziała, że potrzebna, dogoniła wieczorem, zajęła się wami wraz, ledwo z siodła zeszła. O, panie, namęczyła się nad waszą nogą, od owej magii aż trzeszczało powietrze, a my ze strachu w las ucieklim. A jej potem krew się z nosa rzuciła. Nieprosta widać rzecz, czarować. O, z troską was opatrywała, iście, jak… — Jak matka? — Geralt zacisnął zęby. — Ano. Dobrzeście rzekli. A jak usnęliście… — Tak, Yurga? — Na nogach ledwo się trzymała, blada była jak płotno. Ale przyszła, pytała, czy nie potrzebuje ktory z nas pomocy. Wyleczyła smolarzowi rękę, co mu ją pień przytłukł. Grosza nie wzięła, jeszcze lekow zostawiła. Nie, panie Geralt, na świecie, wiem to, rożnie o wiedźminach gadają i rożnie się o czarodziejach mowi. Ale nie u nas. My, z Gornego Sodden i ludzie z Zarzecza, wiemy lepiej. Za wiele my czarodziejom zawdzięczamy, coby nie wiedzieć, jacy oni. Pamięć o nich u nas nie w plotkach i gadkach, a w kamieniu kuta. Obaczycie sami, niech no tylko się zagajnik skończy. Zresztą, sami pewnie lepiej wiecie. Toż to bitwa była na cały świat głośna, a ledwo rok minął. Musieliście słyszeć. — Nie było mnie tu — mruknął wiedźmin. - Od roku. Byłem na połnocy. Ale słyszałem… Druga bitwa o Sodden… — W samej rzeczy. Wraz zobaczycie wzgorze i głaz. Dawniej to my to wzgorze zwali zwyczajnie, Kania Gora, ale nynie to wszyscy mowią Gora Czarodziejow albo Gora Czternastu. Bo dwudziestu i dwoch ich było na tym wzgorzu, dwudziestu i dwoch czarodziejow tam stanęło w bitwie, a czternastu padło. Straszna była to bitwa, panie Geralt. Ziemia stawała dęba, ogień lał się z nieba niby deszcz, pioruny biły… Trup słał się gęsto. Ale zmogli czarodzieje Czarnych, złamali Potęgę, co ich wiodła. A czternastu ich padło w tej bitwie. Czternastu położyło życie… Co, panie? Co wam? — Nic. Mow dalej, Yurga. — Straszna była bitwa, oj, gdyby nie owi czarodzieje ze wzgorza, kto wie, może nie gadalibyśmy dziś tu, do domu jadąc, bo i domu by nie było, i mnie, a może i was… Tak, to dzięki czarodziejom. Czternastu ich zginęło, nas broniąc, ludzi z Sodden i Zarzecza. Ha, pewnie, inni też tam się bili, wojacy i szlachta, a i z chłopow, kto mogł, wziął widły albo okszę, albo choćby pałę… Wszyscy stawali mężnie i niejeden poległ. Ale czarodzieje… Nie sztuka wojakowi ginąć, bo to jego fach przecie, a życie i tak krotkie. Ale czarodzieje przecie mogą żyć, jak długo im wola. A nie zawahali się. — Nie zawahali się — powtorzył wiedźmin, trąc ręką czoło. - Nie zawahali. A ja byłem na Połnocy… — Co wam, panie? — Nic. — Tak… To my tam, wszyscy z okolicy, kwiaty tam teraz nosimy, na to wzgorze, a majową porą, na Belleteyn, zawsze tam ogień płonie. I po wiek wiekow płonąć będzie. I wiecznie żyć oni będą w pamięci ludzi, owych czternastu. A takie życie w pamięci to przecie… To… coś więcej! Więcej, panie Geralt! — Masz rację, Yurga. - — Każde dziecko u nas zna imiona tych czternastu, wykute na kamieniu, ktory na szczycie wzgorza stoi. Nie wierzycie? Posłuchajcie: Axel zwany Rabym, Triss Merri-gold, Atlan Kerk, Vanielle z Brugge, Dagobert z Vole… — Przestań, Yurga. — Co z wami, panie? Bladziście jak śmierć! — Nic. VII Szedł pod gorę bardzo powoli, ostrożnie, wsłuchany w pracę ścięgien i mięśni w magicznie uleczonej ranie. Chociaż wydawała się kompletnie wygojona, nadal chronił nogę i nie ryzykował opierania na niej całego ciężaru ciała. Było gorąco, a zapach traw uderzał do głowy, oszałamiał, ale oszałamiał przyjemnie. Obelisk nie stał w centralnym punkcie płaskiego szczytu wzgorza, był cofnięty w głąb, poza krąg kanciastych kamieni. Gdyby wszedł tu tuż przed zachodem słońca, cień menhira, padając na krąg, wyznaczyłby jego precyzyjną średnicę, wskazywałby kierunek, w ktorym zwrocone były twarze czarodziejow w czasie bitwy. Geralt spojrzał w tym kierunku, w stronę bezkresnych, pagorkowatych pol. Jeżeli były tam jeszcze kości poległych, a były z pewnością, to skrywała je bujna trawa. Krążył tam jastrząb, zataczając spokojne koła na szeroko rozpostartych skrzydłach. Jedyny ruchomy punkt wśrod zamarłego w upale krajobrazu. Obelisk był szeroki u podstawy — aby go objąć, co najmniej czterech, pięciu ludzi musiałoby złączyć dłonie. Było oczywiste, że bez pomocy magii nie wciągnięto by go na wzgorze. Zwrocona ku kamiennemu kręgowi płaszczyzna menhira była gładko ociosana, widniały na niej wykute znaki runiczne. Imiona tych czternastu, ktorzy zginęli. Zbliżył się powoli. W rzeczy samej, Yurga miał rację. U podnoża obelisku leżały kwiaty — zwykłe, polne kwiaty — maki, łubiny, ślazy, niezapominajki. Imiona czternastu. Odczytywał powoli, od gory, a przed oczami zjawiały się twarze tych, ktorych znał. Kasztanowowłosa Triss Merrigold, wesoła, chichocząca z byle powodu, wyglądająca jak podlotek. Lubił ją. I ona jego też. Lawdbor z Murivel, z ktorym kiedyś o mało nie pobił się w Wyzimie, gdy złapał czarodzieja na manipulowaniu kośćmi w grze za pomocą delikatnej telekinezy. Lytta Neyd, zwana Koral. Przydomek wziął się od koloru pomadki do ust, jakiej używała. Lytta oplotkowała go kiedyś przed krolem Belohunem, i to tak, że poszedł na tydzień do lochu. Gdy wypuszczono go, poszedł do niej zapytać o powody. Nie wiedząc kiedy, wylądował w jej łożku i tam spędził drugi tydzień. Stary Gorazd, ktory chciał zapłacić mu sto marek za umożliwienie zbadania jego oczu, a oferował tysiąc za możliwość dokonania sekcji, "niekoniecznie dzisiaj", jak się wowczas wyraził. Zostały trzy imiona. Usłyszał za sobą lekki szelest i odwrocił się. Była boso, w prostej, lnianej sukience. Na długich, jasnych włosach swobodnie spadających na ramiona i plecy nosiła wianek spleciony ze stokrotek. — Witaj — powiedział. Podniosła na niego zimne, błękitne oczy, nie odpowiedziała. Zauważył, że nie jest opalona. Było to dziwne, teraz, w końcu lata, kiedy wiejskie dziewczęta były zwykle spalone słońcem na brąz, jej twarz i odsłonięte ramiona miały kolor lekko złotawy. — Przyniosłaś kwiaty? Uśmiechnęła się, opuściwszy rzęsy. Poczuł chłod. Minęła go bez słowa, uklękła u stop menhira, dotykając dłonią kamienia. — Ja nie przynoszę kwiatow — powiedziała, podnosząc głowę. - Ale te, ktore tu leżą, są dla mnie. Patrzył na nią. Klęczała tak, że zasłaniała przed jego wzrokiem ostatnie imię, wykute w kamieniu menhira. Była jasna, nienaturalnie, świetliście jasna na ciemnym tle głazu. — Kim jesteś? - spytał wolno. Uśmiechnęła się i powiało zimnem. — Nie wiesz? Wiem, pomyślał, patrząc w zimny błękit jej oczu. Tak, zdaje się, że wiem. Był spokojny. Nie umiał inaczej. Już nie. — Zawsze byłem ciekaw, jak wyglądasz, pani. — Nie musisz mnie tak tytułować — odpowiedziała cicho. - Znamy się przecież od lat. — Znamy się — potwierdził. - Mowią, że idziesz za mną krok w krok. — Idę. Ale ty nigdy nie oglądałeś się za siebie. Do dziś. Dziś obejrzałeś się po raz pierwszy. Milczał. Nie miał nic do powiedzenia. Był zmęczony. — Jak… Jak to się odbędzie? — spytał wreszcie, chłodno i bez emocji. — Wezmę cię za rękę — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. - Wezmę cię za rękę i poprowadzę przez łąkę. W mgłę, zimną i mokrą. — A dalej? Co jest dalej, za mgłą? — Nic — uśmiechnęła się. - Dalej nie ma już nic. — Szłaś za mną krok w krok — powiedział. - A dopadałaś innych, tych, ktorych mijałem w drodze. Dlaczego? Chodziło o to, bym został sam, prawda? Bym wreszcie zaczął się bać? Wyznam ci prawdę. Ja zawsze się ciebie bałem, zawsze. Nie oglądałem się za siebie ze strachu. Z trwogi, że zobaczę cię idącą tuż za mną. Bałem się zawsze, moje życie minęło w strachu. Bałem się… do dziś. — Do dziś? — Tak. Do dziś. Stoimy oto twarzą w twarz, a ja nie czuję lęku. Zabrałaś mi wszystko. Zabrałaś mi rownież lęk. — Dlaczego więc twoje oczy pełne są strachu, Geralcie z Rivii? Twoje ręce drżą, jesteś blady. Dlaczego? Aż tak bardzo boisz się ostatniego, czternastego imienia, wykutego na obelisku? Jeśli chcesz, powiem ci, jak brzmi to imię. — Nie musisz. Wiem, jakie to imię. Krąg się zamyka, wąż zatapia zęby we własnym ogonie. Tak być musi. Ty i to imię. I kwiaty. Dla niej i dla ciebie. Czternaste imię wykute w kamieniu, imię, ktore wymawiałem w środku nocy i w blasku słońca, w mroz, upał i deszcz. Nie, nie boję się wymowić go teraz. — Wymow je zatem. — Yennefer… Yennefer z Yengerbergu. — A kwiaty są dla mnie. Skończmy z tym — powiedział z wysiłkiem. - Weź… Weź mnie za rękę. Wstała, zbliżyła się, poczuł bijący od niej chłod, ostre, przenikliwe zimno. — Nie dziś — powiedziała. - Kiedyś, tak. Ale nie dziś. — Zabrałaś mi wszystko… — Nie — przerwała. - Ja niczego nie zabieram. Ja tylko biorę za rękę. Po to, by nikt nie był wowczas sam. Sam we mgle… Do zobaczenia, Geralcie z Rivii. Kiedyś. Nie odpowiedział. Odwrociła się powoli i odeszła. We mgłę, ktora nagle zasnuła szczyt wzgorza, we mgłę, w ktorej znikło wszystko, w białą, mokrą mgłę, w ktorej roztopił się obelisk, leżące u jego stop kwiaty i wykute na nim czternaście imion. Nie było nic, była tylko mgła i mokre, błyszczące od kropel trawy pod nogami, trawy pachniały oszałamiająco, ciężko, słodko, aż do bolu skroni, do zapomnienia, zmęczenia… — Panie Geralt! Co wam? Usnęliście? Mowiłem wam, słabiście jeszcze. Po co było leźć na szczyt? — Usnąłem — przetarł twarz dłonią, zamrugał. - Usnąłem, cholera… To nic, Yurga, to ten upał… — Ano, gorączka jak diabli… Trzeba nam jechać, panie. Chodźcie, pomogę wam zejść ze spadzizny. — Nic mi nie jest… — Nic, nic. Ciekawym tedy, od czego się słaniacie. Po zarazę właziliście na wzgorze w taki żar? Chcieliście ich imiona czytać? Mogłem je wam wszystkie powiedzieć. Co wam? — Nic… Yurga… Pamiętasz rzeczywiście wszystkie imiona? — Pewnie. — Sprawdzę, jak u ciebie z pamięcią… Ostatnie. Czternaste. Jakie to imię? — Ale z was niedowiarek. W nic nie wierzycie. Sprawdzić chcecie, czy nie łżę? Mowiłem wam przecie, te imiona u nas każdy dzieciak zna. Ostatnie, mowicie? Ano, ostatni jest Yoel Grethen z Carreras. Znaliście go może? Geralt otarł nadgarstkiem powiekę. I spojrzał na menhir. Na wszystkie imiona. — Nie — powiedział. - Nie znałem. VIII — Panie Geralt? — Tak, Yurga? Kupiec pochylił głowę, milczał jakiś czas, nawijając na palec resztkę cienkiego rzemyka, ktorym naprawiał siodło wiedźmina. Wreszcie uniosł się, stuknął lekko kułakiem w plecy powożącego wozem pachołka. — Siadaj na luzaka, Pokwit. Ja powiozę. Siędnijcie ze mną na kozioł, panie Geralt. A ty czego koło wozu się kręcisz, Pokwit? Dalej, skacz w przod! My tu pogwarzyć chcemy, nie trza nam tu twoich uszu! Płotka, drepcąca za wozem, zarżała, szarpnęła postronkiem, zazdroszcząc widać kobyłce Pokwita idącej kłusem gościńcem. Yurga cmoknął, lekko smagnął konie lejcami. — Ano — rzekł z ociąganiem. - Rzecz ma się tak, panie. Obiecałem wam… Wtedy, na moście… Złożyłem wam obietnicę… — Nie trzeba — przerwał szybko wiedźmin. - Nie trzeba, Yurga. — Trzeba — powiedział ostro kupiec. - Słowo daje nie dym. To, co w domu zastanę, a czego się nie spodziewam, będzie wasze. — Daj pokoj. Niczego od ciebie nie chcę. Jesteśmy kwita. — Nie, panie. Jeśli coś takiego w domu zastanę, znaczy, to przeznaczenie. A jeśli z przeznaczenia zadrwić, jeśli skłamać z niego, to ono wonczas srogo karze. Wiem, pomyślał wiedźmin. Wiem. — Ale… Panie Geralt… — Co, Yurga? — Niczego ja w domu nie zastanę, czego się nie spodziewam. Niczego, a już na pewno nie tego, na coście liczyli. Panie wiedźmin, słyszycie to: Złotolitka, moja kobieta, więcej dzieci mieć nie może po ostatnim i czego jak czego, ale dzieciaka w domu nie będzie. Źleście, widzi mi się, trafili. Geralt nie odpowiedział. Yurga milczał rownież. Płotka znowu prychnęła, rzuciła łbem. — Ale mam dwoch synow — rzekł nagle szybko Yurga, patrząc przed siebie, na gościniec. - Dwoch, zdrowych, silnych i niegłupich. Przecie gdzieś ich muszę do terminu dać. Jeden, myślałem, ze mną kupiectwa się będzie uczył. A drugi… Geralt milczał. — Co rzekniecie? — Yurga odwrocił głowę, spojrzał na niego. - Zażądaliście na moście obietnicy. Szło wam o dzieciaka do waszego wiedźmińskiego terminu, przecie nie o co innego. Czemu miałby ow dzieciak być niespodziany? A spodziany być nie może? Dwoch mam, jeden niech się więc na wiedźmina uczy. Fach jak fach. Nie lepszy, nie gorszy. — Pewny jesteś — odezwał się cicho Geralt — że nie gorszy? Yurga zmrużył oczy. — Bronić ludzi, życie im ratować, jaka to po waszemu rzecz, zła czy dobra? Tych czternastu, na wzgorzu? Wy, na owym moście? Coście czynili, dobro czy zło? — Nie wiem — rzekł z wysiłkiem Geralt. - Nie wiem, Yurga. Czasami wydaje mi się, że wiem. A niekiedy mam wątpliwości. Czy chciałbyś, by twoj syn miał takie wątpliwości? — A niech ma — powiedział poważnie kupiec. - Niechby miał. Bo to właśnie ludzka rzecz i dobra. — Co? — Wątpliwości. Tylko zło, panie Geralt, nigdy ich nie ma. A przeznaczenia swego nie uniknie nikt. Wiedźmin nie odpowiedział. Gościniec skręcał pod wysoką skarpę, pod krzywe brzozy, niewiadomym sposobem trzymające się pionowego zbocza. Brzozy miały żołte liście. Jesień, pomyślał Geralt, znowu jesień. W dole błyskała rzeka, bielał nowiutki ostrokoł strażnicy, dachy chałup, ociosane pale przystani. Skrzypiał kołowrot. Prom dobijał do brzegu, tocząc przed sobą falę, rozpychając wodę tępym nosem, rozgarniając pływające po powierzchni słomki i liście nieruchawe w brudnym kożuchu kurzu. Skrzypiały liny ciągnięte przez przewoźnikow. Stłoczony na brzegu tłum hałasował, wszystko było w tym hałasie: krzyk kobiet, klątwy mężczyzn, płacz dzieci, ryk bydła, rżenie koni, beczenie owiec. Jednostajna, basowa muzyka strachu. — Precz! Precz, cofnąć się, psie krwie! — wrzeszczał konny z głową owiązaną zakrwawioną szmatą. Koń, zanurzony aż po brzuch, ciskał się, wysoko podrzucając przednie nogi, rozbryzgiwał wodę. Na przystani wrzask, krzyk — tarczownicy brutalnie rozpychali tłum, tłukli gdzie popadło trzonkami oszczepow. — Precz od promu! — ryczał konny, wywijając mieczem. - Tylko wojsko! Precz, bo łby będę rozwalał! Geralt ściągnął wodze, wstrzymał klacz, tańczącą tuż przy krawędzi wąwozu. Wąwozem, w brzęku oręża i zbroi, cwałowali ciężkozbrojni, wzbijając tumany kurzu przysłaniające biegnących z tyłu tarczownikow. — Geraaaalt! Spojrzał w doł. Na porzuconym, zepchniętym z gościńca wozie zapełnionym drewnianymi klatkami podskakiwał i wymachiwał rękami szczupły mężczyzna w wiśniowym kubraku i kapelusiku z czaplim piorkiem. W klatkach trzepotały i darły się kury i gęsi. — Geraaalt! To ja! — Jaskier! Chodź tutaj! — Precz, precz od promu! — ryczał na przystani konny z obandażowaną głową. - Prom tylko dla wojska! Chcecie na tamten brzeg, psie chwosty, to do toporow i w las, tratwy klecić! Prom tylko dla wojska! — Na bogow, Geralt — sapał poeta, wdrapawszy się po zboczu wąwozu. Jego wiśniowy kubrak usiany był, niby śniegiem, ptasim pierzem. - Widzisz, co się dzieje? Ci z Sodden niechybnie przegrali bitwę, zaczął się odwrot. Co ja mowię, jaki odwrot? To ucieczka, po prostu paniczna ucieczka! I nam trzeba stąd wiać, Geralt. Na tamten brzeg Jarugi… — Co tu robisz, Jaskier? Skąd się tu wziąłeś? — Co robię? - wrzasnął bard. - Jeszcze pytasz? Uciekam jak wszyscy, cały dzień tłukę się na tym wozie! Konia w nocy ukradł mi jakiś skurwysyn! Geralt, błagam, wyciągnij mnie z tego piekła! Powiadam ci, Nilfgaardczycy mogą tu być w każdej chwili! Kto nie odgrodzi się od nich Jarugą, pojdzie pod noż. Pod noż, rozumiesz? — Nie panikuj, Jaskier. W dole, na przystani, rżenie koni, wciąganych przemocą na prom, tłukących kopytami po deskach. Wrzask. Kotłowanina. Plusk wody, w ktorą wtoczył się zepchnięty woz, ryk wołow, wystawiających pyski nad powierzchnię. Geralt patrzył, jak toboły i skrzynie z wozu obrociły się w nurcie, uderzyły w burtę promu, popłynęły. Wrzask, przekleństwa. W wąwozie chmura pyłu, tętent. — Po kolei! — darł się zabandażowany, najeżdżając koniem na tłum. - Porządek, psia wasza mać! Po kolei! — Geralt — jęknął Jaskier, chwytając za strzemię. - Widzisz, co się tam dzieje? W życiu nie zdołamy dostać się na ten prom. Wojacy przeprawią nim tylu, ilu zdołają, a potem spalą, żeby nie posłużył Nilfgaardczykom. Tak się zwykle robi, no nie? — Zgadza się — kiwnął głową wiedźmin. - Tak się zwykle robi. Nie pojmuję jednak, skąd ta panika? Co to, pierwsza wojna, innych nie bywało? Jak zwykle, drużyny krolow poszczerbią się nawzajem, a potem krolowie dogadają się, podpiszą traktat i obaj urżną się z tej okazji. Dla tych, ktorzy w tej chwili miażdżą sobie żebra na przystani, nic się w zasadzie nie zmieni. Skąd więc cały ten gwałt? Jaskier spojrzał na niego bacznie, nie puszczając strzemienia. — Ty chyba masz kiepskie informacje, Geralt — powiedział. - Albo nie potrafisz zrozumieć ich znaczenia. To nie jest zwykła wojna o sukcesję tronu czy spłachetek ziemi. To nie jest potyczka dwoch feudałow, ktorą chłopi obserwują, nie przerywając sianokosow. — Coż to zatem jest? Oświeć mnie, bo w samej rzeczy nie wiem, o co chodzi. Tak między nami, to niewiele mnie to w sumie interesuje, ale objaśnij, proszę. — Nie było nigdy podobnej wojny — rzekł poważnie bard — Armie Nilfgaardu zostawiają za sobą spaloną ziemię i trupy. Całe pola trupow. To jest wojna na wyniszczenie, na pełne wyniszczenie. Nilfgaard przeciw wszystkim. Okrucieństwa… — Nie ma i nie było wojny bez okrucieństw — przerwał wiedźmin. - Przesadzasz, Jaskier. To tak, jak z tym promem: tak się zwykle robi. Taka, powiedziałbym, wojskowa tradycja. Jak świat światem, ciągnące przez kraj armie zabijają, grabią, palą i gwałcą, niekoniecznie w tej kolejności. Jak świat światem, chłopkowie w czas wojny chowają się po lasach z babami i podręcznym dobytkiem, a jak się wszystko skończy, wracają… — Nie w tej wojnie, Geralt. Po tej wojnie nie będzie komu wracać i do czego wracać. Nilfgaard zostawia za sobą pogorzelisko, armie idą ławą i wygarniają wszystkich. Szubienice i pale ciągną się milami wzdłuż gościńcow, dymy biją w niebo jak horyzont długi. Powiedziałeś, jak świat światem nie było czegoś takiego? Ano, trafiłeś. Tak, jak świat światem. Naszym światem. Bo wygląda na to, że Nilfgaardczycy przybyli zza gor, by zniszczyć nasz świat. — To nie ma sensu. Komu mogłoby zależeć na niszczeniu świata? Nie prowadzi się wojen, by niszczyć. Wojny prowadzi się z dwoch powodow. Jednym jest władza, drugim pieniądze. — Nie filozofuj, Geralt! Tego, co się dzieje, nie zmienisz filozofią! Dlaczego nie słuchasz? Dlaczego nie widzisz? Dlaczego nie chcesz rozumieć? Uwierz mi, Jaruga nie zatrzyma Nilfgaardczykow. Zimą, gdy rzeka zamarznie, pojdą dalej. Mowię ci, trzeba wiać, wiać aż na Połnoc, może tam nie dojdą. Ale nawet jeśli tam nie dojdą, nasz świat nie będzie już nigdy taki, jaki był. Geralt, nie zostawiaj mnie tutaj! Nie dam sobie rady sam! Nie zostawiaj mnie! — Chybaś oszalał, Jaskier — wiedźmin przechylił się w kulbace. - Chybaś oszalał ze strachu, jeśli mogłeś pomyśłeć, że cię zostawię. Daj rękę, wskakuj na konia. Tu nie masz czego szukać, na prom i tak się nie dopchasz. Odwiozę cię w gorę rzeki, poszukamy łodzi albo tratwy. — Nilfgaardczycy ogarną nas. Są już blisko. Widziałeś tych konnych? Widać, że idą prosto z bitwy. Jedźmy w doł rzeki, w stronę ujścia Iny. — Przestań krakać. Przemkniemy się, zobaczysz. W doł rzeki też dągną tłumy ludzi, przy każdym promie będzie to samo co tu, wszystkie łodzie też pewnie już zaharapcili. Jedziemy w gorę, pod prąd, nie boj się, przeprawię cię choćby na kłodzie. — Tamten brzeg ledwo widać! — Nie marudź. Powiedziałem, przeprawię cię. — A ty? — Wskakuj na konia. Pogadamy w drodze. Hej, do diabła, tylko nie z tym worem! Chcesz, żeby Płotce pękł grzbiet? — To jest Płotka? Płotka była gniada, a to jest kasztanka. — Każdy moj koń nazywa się Płotka. Dobrze o tym wiesz i nie zagaduj mnie. Powiedziałem, precz z tym worem. Co tam masz, do cholery? Złoto? — Rękopisy! Wiersze! I trochę żarcia… — Wrzuć do rzeki. Napiszesz nowe wiersze. A żarciem podzielę się z tobą. Jaskier zrobił żałosną minę, ale nie zastanawiał się długo, z rozmachem cisnął sakwę do wody. Wskoczył na konia, powiercił się, lokując na jukach, przytrzymał się pasa wiedźmina. — W drogę, w drogę — ponaglał niespokojnie. - Nie traćmy czasu, Geralt, zapadnijmy w lasy, zanim… — Przestań, Jaskier, bo ta twoja panika zaczyna się udzielać Płotce. — Nie kpij. Żebyś ty widział to, co ja… — Zamknij się, cholera. Jedziemy, chciałbym przed zapadnięciem zmroku załatwić ci przeprawę. — Mnie? A ty? — Ja mam sprawy po tej strome rzeki. — Szalonyś chyba, Geralt. Życie ci niemiłe? Jakie sprawy? — Nie twoj interes. Jadę do Cintry. — Do Cintry? Nie ma już Cintry. — Co ty gadasz? — Nie ma już Cintry. Jest pogorzelisko i kupa gruzu. Nilfgaardczycy… — Zsiadaj, Jaskier. — Co? — Zsiadaj! — wiedźmin odwrocił się gwałtownie. Trubadur spojrzał na jego twarz i sfrunął z konia na ziemię, cofnął się o krok, potknął. Geralt zsiadł powoli. Przerzucił wodze przez łeb klaczy, stał chwilę niezdecydowany, potem przetarł twarz urękaczoną dłonią. Usiadł na brzegu wykrotu, pod rozłożystym krzakiem świdwy o krwistoczerwonych pędach. — Chodź tu, Jaskier — powiedział. - Siadaj. I opowiadaj, co z Cintrą. Wszystko. Poeta usiadł. — Nilfgaardczycy weszli tam przez przełęcze — zaczął po chwili milczenia. - Były ich tysiące. Otoczyli wojska Cintry w dolinie Marnadal. Doszło do bitwy, trwającej cały dzień, od świtu do zmierzchu. Ci z Cintry stawali dzielnie, ale zdziesiątkowano ich. Krol poległ, a wowczas ich krolowa… — Calanthe. — Tak. Nie dopuściła do popłochu, nie pozwoliła, by poszli w rozsypkę, zebrała wokoł siebie i sztandaru kogo tylko zdołała, przebili się przez pierścień, wycofali za rzekę, w stronę miasta. Kto zdołał. — A Calanthe? — Z garstką rycerzy broniła przeprawy, osłaniała odwrot. Mowiono, że biła się jak mężczyzna, rzucała jak szalona w największy wir. Skłuto ją pikami, gdy szarżowała na nilfgaarddzką piechotę. Ciężko ranną wywieziono do miasta. Co jest w tej manierce, Geralt? — Gorzałka. Chcesz? — No chyba. — Mow. Mow dalej, Jaskier. Wszystko. — Miasto w zasadzie nie broniło się, nie było oblężenia, nie było już komu stanąć na murach. Resztka rycerzy z rodzinami, wielmoże i krolowa… Zabarykadowali się w zamku. Nilfgaardczycy zdobyli zamek z marszu, ich czarownicy rozwalili w pył bramę i część murow. Bronił się tylko stołb, widocznie czarodziejsko zabezpieczony, bo opierał się nilfgaardzkiej magu. Pomimo tego, po czterech dniach Nilfgaardczycy wdarli się do środka. Nie zastali nikogo żywego. Nikogo. Kobiety zabiły dzieci, mężczyźni zabili kobiety i rzucili się na miecze albo… Co ci jest, Geralt? — Mow, Jaskier. — Albo… jak Calanthe… Głową w doł, z blankow, z samego szczytu. Mowią, że prosiła, by ją… Nikt nie chciał. Dopełzła więc do blankow i… Głową w doł. Podobno okropne rzeczy robiono z jej ciałem. Nie chcę o tym… Co ci jest? — Nic. Jaskier… W Cintrze była… Dziewczynka. Wnuczka Calanthe, coś około dziesięciu, jedenastu lat. Nazywała się Ciri. Słyszałeś coś o niej? — Nie. Ale w mieście i zamku doszło do straszliwej rzezi i prawie nikt nie uszedł z życiem. A z tych, co bronili stołbu, nie ocalał nikt, mowiłem ci. A większość kobiet i dzieci znaczniejszych rodow była właśnie tam. Wiedźmin milczał. — Ta Calanthe — spytał Jaskier. - Znałeś ją? — Znałem. — A dziewczynkę, o ktorą pytałeś? Ciri? — I ją znałem. Powiał wiatr od rzeki, zmarszczył wodę, szarpnął gałęziami, z gałęzi migotliwą kurzawą poleciały liście. Jesień, pomyślał wiedźmin, znowu jesień. Wstał. — Wierzysz w przeznaczenie, Jaskier? Trubadur uniosł głowę, spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. — Dlaczego pytasz? — Odpowiedz. — No… wierzę. — A czy wiesz, że samo przeznaczenie to za mało? Ze trzeba czegoś więcej? — Nie rozumiem, Geralt. — Nie ty jeden. Ale tak właśnie jest. Trzeba czegoś więcej. Problem polega na tym, że ja… Ja już nigdy nie dowiem się, czego. — Co z tobą, Geralt? — Nic, Jaskier. Chodź, wsiadaj. Jedziemy, szkoda dnia. Kto wie, ile czasu zajmie nam szukanie łodzi, a będziemy potrzebować dużej. Przecież nie zostawię Płotki. — Przeprawimy się razem? — ucieszył się poeta. — Tak. Po tej stronie rzeki nie mam już czego szukać. IX — Yurga! — Złotolitka! Biegła od bramy, powiewając wyzwolonymi spod chusty włosami, potykając się, krzycząc. Yurga rzucił powody pachołkowi, skoczył z wozu na ziemię, pobiegł na spotkanie, chwycił ją w pasie, mocno, poderwał z ziemi, zakręcił, zawirował. — Jestem, Złotolitka! Wrociłem! — Yurga! — Wrociłem! Ejże, rozwierajta wrota! Gospodarz wrocił! Ech, Złotolitka! Była mokra, pachniała mydlinami. Prała, widać. Postawił ją na ziemi, ale i wtedy nie puściła go, wczepiona, roztrzęsiona, ciepła. — Prowadź w dom, Złotolitka. — Bogowie, wrociłeś… Po nocach nie spałam… Yurga… Po nocach nie spałam… — Wrociłem. Ech, wrociłem! I bogato wrociłem, Złotolitka. Widzisz woz? Hej, poganiaj, zajeżdżaj we wrota! Widzisz woz, Złotolitka? Dość dobra wiozę, by… — Yurga, co mi dobro, co mi woz… Wrociłeś… Zdrowy… Cały… — Bogato wrociłem, mowię. Wraz zobaczysz… — Yurga? A on kto? Ten czarno odziany? Bogowie, z mieczem… Kupiec obejrzał się. Wiedźmin zsiadł z konia, odwrocony, udawał, że poprawia popręg i juki. Nie patrzył na nich, nie podchodził. — Poźniej ci powiem. Och, Złotolitka, żeby nie on… A gdzie dzieciaki? Zdrowe? — Zdrowe, Yurga, zdrowe. W pole poszły, wrony strzelać, ale sąsiady znać im dadzą, żeś w domu. Wraz przylecą, cała trojka… — Trojka? Cożeś to, Złotolitka? Możeś… — Nie… Ale coś muszę ci rzec… Nie będziesz gniewny? — Ja? Na ciebie? — Przygarnęłam dziewuszkę, Yurga. Od druidow wzięłam, wiesz, od tych, co po wojnie dzieci ratowali… Zbierali po lasach te bezdomne i pogubione… Ledwo żywe… Yurga? Gniewnyś? Yurga przyłożył dłoń do czoła, obejrzał się. Wiedźmin szedł powoli za wozem, prowadził konia. Nie patrzył na nich, wciąż odwracał głowę. — Yurga? — O, bogowie — jęknął kupiec. - O, bogowie! Złotolitka… Coś, czegom się nie spodziewał! W domu! — Nie bądź gniewny, Yurga… Obaczysz, polubisz ją. Dziewuszka mądra, miła, robotna… Dziwna trochę. Nie chce mowić, skąd jest, płacze zaraz. To i nie pytam. Yurga, wiesz, jakem zawsze chciała, by była corka… Co ci? — Nic — rzekł cicho. - Nic. Przeznaczenie. Całą drogę przez sen gadał, bredził w gorączce, nic, jeno przeznaczenie i przeznaczenie… Na bogow… Nie na nasz to rozum, Złotolitka. Nie pojąć nam, co myślą tacy, jak on. O czym śnią. To nie na nasz rozum… — Tata!!! — Nadbor! Sulik! Aleście wyrośli, jako byczki! Ano, sami tu, do mnie! Żywo… Urwał, widząc małą, szczuplutką, popielatowłosą istotkę idącą wolno za chłopcami. Dziewczynka spojrzała na niego, zobaczył wielkie oczy, zielone jak trawa wiosną, błyszczące jak dwie gwiazdeczki. Zobaczył, jak dziewczynka podrywa się nagle, jak biegnie, jak… Usłyszał, jak krzyczy, cienko, przenikliwie. — Geralt! Wiedźmin odwrocił się od konia, błyskawicznym, zwinnym ruchem. I pobiegł na spotkanie. Yurga patrzył urzeczony. Nigdy nie myślał, że człowiek może poruszać się tak szybko. Spotkali się na środku podworka. Popielatowłosa dziewuszka w szarej sukieneczce. I białowłosy wiedźmin z mieczem na plecach, cały w czarnej skorze lśniącej od srebra. Wiedźmin w miękkim skoku, dziewuszka w truchciku, wiedźmin na kolanach, cienkie rączki dziewuszki dookoła jego szyi, popielate, mysie włosy na jego ramieniu. Złotolitka krzyknęła głucho. Yurga objął ją, bez słowa przygarnął do siebie, drugą ręką zebrał i przytulił obu chłopcow. — Geralt! — powtarzała dziewczynka, lgnąc do piersi wiedźmina. - Znalazłeś mnie! Wiedziałam! Zawsze wiedziałam! Wiedziałam, że mnie odnajdziesz! — Ciri — powiedział wiedźmin. Yurga nie widział jego twarzy ukrytej w popielatych włosach. Widział ręce w czarnych rękawicach ściskające plecy i ramiona dziewczynki. — Znalazłeś mnie! Och, Geralt! Cały czas czekałam! Tak okropecznie długo… Będziemy już razem, prawda? Teraz będziemy razem, tak? Powiedz, Geralt! Na zawsze! Powiedz! — Na zawsze, Ciri. — Tak, jak mowili! Geralt! Tak, jak mowili… Jestem twoim przeznaczeniem? Powiedz! Jestem twoim przeznaczeniem? Yurga zobaczył oczy wiedźmina. I zdziwił się bardzo. Słyszał cichy płacz Złotolitki, czuł drganie jej ramion. Patrzył na wiedźmina i czekał, cały spięty, na jego odpowiedź. Wiedział, ze nie zrozumie tej odpowiedzi, ale czekał na nią. I doczekał się. — Jesteś czymś więcej, Ciri. Czymś więcej.